Arkadiusz Andrejkow*: Nowością na pewno jest podłoże, na którym maluję - wykorzystuję stare drewniane stodoły, szopy, domy. Jako typowy graficiarz, mieszkający w małym mieście, w Sanoku na Podkarpaciu, blisko Bieszczad, gdzie jest dużo przyrody, zieleni, zacząłem poszukiwać innych miejsc do malowania moich typowych, ulicznych prac. A takich miejsc na obrzeżach miasta, w zakamarkach, było sporo. Zniszczone, dziwne, nietypowe podłoże zacząłem wykorzystywać w swoich muralach, a zniszczenia traktować jako część całej kompozycji obrazu. To było już dość dawno temu, a w 2017 roku przerzuciłem się w tych poszukiwaniach na drewniane stodoły i tak to trwa do dzisiaj.
Ja nie szukam nowych nazw, w dalszym ciągu nazywam je muralami. Jest to po prostu malarstwo wielkoformatowe na ścianach, a ściany niekoniecznie muszą być murowane. Potocznie ludzie zaczęli je nazywać deskalami, jakby rozróżniając murale na murach i moje malowanie na deskach. Ale uważam, że bezpiecznie i poprawnie można nazywać je muralami.
Projekt zaczął się w 2017 roku i trwa cały czas, nie zakończył się, będzie kontynuowany. Myślę, że w jego ramach powstało do tej pory około 80 prac.
fot. Arkadiusz Andrejkow / facebook.com/andrejkowarkadiusz
Pochodzili z rodów pierwszych hajnowian. Pani Nina była domową poetką. To właśnie jej córka, pani Eugenia Przydacz, podarowała nam to zdjęcie. Natomiast dziadek pani Eugenii był maszynistą na hajnowskim dworcu. Jego stanowisko było tak prestiżowe, że do pracy chodził w białych rękawiczkach. Głównym celem było tutaj namalowanie dawnych mieszkańców Hajnówki, a dostałem taką propozycję współpracy ze stowarzyszeniem Pocztówka, które organizuje festiwal teatralny Wertep. W tym przypadku podłoże było jeszcze inne, bo budynek dworca jest też częściowo murowany, ale wszystko udało się utrzymać w konwencji.
Zaczęło się od tego, że na terenach wiejskich, na stodołach, na starych deskach, korzystając z archiwalnych zbiorów, malowałem dawnych mieszkańców miejscowości. Takie było założenie wyjściowe mojego projektu. Z czasem tak się skonkretyzował, że teraz maluję członków rodzin obecnych właścicieli budynków, ich przodków, dawnych mieszkańców tego gospodarstwa, ludzi, którzy w nim pracowali. Najczęściej wygląda to tak, że właściciele danej stodoły dzwonią do mnie lub piszą, że też chcieliby upamiętnić kogoś ze swojej rodziny i to oni udostępniają mi stodołę i dają zdjęcia.
Oczywiście, historie ludzi, których maluję, są bardzo istotną częścią projektu. Zaczyna się oczywiście od obiektu, później ludzie podsyłają mi stare fotografie i na końcu pojawia się historia - w trakcie malowania wypytuję o nią albo dostaję ją od nich spisaną. Obecni gospodarze zazwyczaj opowiadają mi swoje wspomnienia, przeżycia. Zapraszają mnie do siebie, goszczą przez jakiś czas - najczęściej jeden dzień, bo tyle zazwyczaj trwają prace - częstują obiadem, zdarza się, że odwożą do domu. Bywa, że buduje się między nami relacja i znajomość utrzymujemy dłużej.
Nie, dla mnie każda jest istotna. Nie wybieram szczególnie sensacyjnych czy ciekawych, zresztą nie robię żadnej selekcji i nie decyduję się na malowanie przez pryzmat tej czy innej historii, czy ona jest tego warta, czy nie. W projekcie istotne jest to, że nie szukam osób "wybitnie zasłużonych", tylko maluję zwykłych mieszkańców wsi, podczas zwyczajnych, codziennych spraw, zajęć, relacji. Maluję zwykłe historie, które są często pomijane w nurtach historycznych, na które nikt kompletnie nie zwraca uwagi, a dla mnie są istotne.
fot. Arkadiusz Andrejkow / facebook.com/andrejkowarkadiusz
Wszystko zaczęło się od półrocznego stypendium z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w 2017 roku. Zrealizowałem znacznie więcej prac, niż sobie założyłem. W 2018 roku zacząłem sam to finansować i teraz projekt ma już oficjalne wytyczne: na swoim terenie, w okolicach Sanoka, maluję dla ludzi za darmo. Jedynie możliwa jest wymiana barterowa - jakieś regionalne produkty, choćby jajka, miody albo kurczaki. Albo lokalny alkohol. Choć mówię to jako niepijący, doceniając jedynie lokalną walutę. To fajna wymiana, kolejna nietypowa rzecz w tym projekcie. Robię to za darmo, ale też na swoich warunkach, po swojemu. Ze zdjęć, które państwo mi wysyłacie, wybieram to, które mi najbardziej odpowiada. Inne wymogi to takie, że stodoła musi być na wsi, musi mieć w miarę odpowiednie stare deski. Natomiast jeśli jadę dalej, to zamawiający projekt klienci czy gospodarze normalnie za niego płacą. Możliwe jest też pozyskiwanie środków zewnętrznych i zdarza się, że do takiej współpracy zapraszają mnie stowarzyszenia, fundacje czy gminy.
- Cały czas staram się poprawiać, ulepszać technologię. Przed każdym malowaniem gruntuję deski specjalnym unigruntem, który wzmacnia podłoże. Deski na pierwszy rzut oka są trudniejszym technicznie podłożem, ale zdecydowanie szybciej mi się na nich tworzy niż na białych ścianach. Jestem zdania, że ściany stodół są obrazami, które dawno już zaczęły się malować, a ja tylko dopełniam dzieła postaciami z fotografii. Na białej ścianie trzeba więcej rzeczy zagospodarować, przemyśleć co z tłem, ustawić kompozycję i inne elementy po to, żeby mural dobrze wyglądał. A tutaj? Idę na łatwiznę! Mam ścianę skrupulatnie przygotowaną przez czas i przez naturę. Maluję farbami silikonowymi i spreyami przeznaczonymi do malowania na zewnątrz, odpornymi na warunki atmosferyczne. Wiele czynników wpływa na trwałość prac - zależy, z której strony jest ściana, czy pada na nią słońce, czy jest jakiś okap na górze, czy leje się woda po ścianie. Najstarsze prace będą mieć teraz trzy i pół roku i w miarę dobrze się trzymają. Maluję 30-40 prac na stodołach rocznie, więc zniszczeń i tak nie będzie więcej niż nowych prac. Myślę, że zawsze będę do przodu.
Postaci ze zdjęcia umieszczam bez tła na zdjęciu stodoły i taką wstępną wizualizację wysyłam gospodarzom, by mogli zobaczyć, jak to może mniej więcej wyglądać. Skan zdjęcia mam wydrukowany w formacie A4, na nim rozrysowuję siatkę linii poziomych i pionowych, a później tę samą siatkę - tyko proporcjonalnie powiększoną - za pomocą poziomicy i kredy rozrysowuję na ścianie stodoły. A potem, od pierwszego pociągnięcia pędzlem przenoszę postaci na podłoże.
- Tak, to już się dzieje. W tym roku wydawnictwo Compass, zajmujące się profesjonalnymi mapami, wydało mapę, na której jest 35 lokalizacji łącznie ze współrzędnymi i zdjęciami prac oraz małymi skanami starych fotografii, które były inspiracją. Ta mapa jest do kupienia. Ale jest też druga, internetowa, przygotowywana i aktualizowana przeze mnie, gdzie są już naniesione wszystkie lokalizacje, łącznie nawet z ostatnimi, z tego miesiąca. Bardzo wygodna, bo pieszo czy samochodem można dotrzeć pod samą ścianę stodoły. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony faktem, że ten projekt tak mocno zadziałał turystycznie. Wydawało mi się, że przez to, że często prace są zlokalizowane w trudno dostępnych miejscach, poukrywane, ludziom raczej nie będzie się chciało ich odszukiwać i że projekt będzie raczej funkcjonował w internecie. Jednak faktycznie ten rok potwierdził, że wokół projektu rozwinęła się turystyka. Ludzie jeżdżą tym szlakiem, odwiedzają, robią zdjęcia, rozmawiają z gospodarzami, poznają historię namalowanych bohaterów.
*Arkadiusz Andrejkow urodził się i mieszka w Sanoku, skończył studia na kierunku Edukacja Plastyczna w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Sanoku i na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Dyplom artystyczny zrobił w pracowni malarstwa prof. Marka Pokrywki w roku 2010. Uprawia malarstwo, rysunek, street art. Jego bardzo bogaty dorobek twórczy prezentowany był na kilkudziesięciu wystawach indywidualnych i zbiorowych w kraju i za granicą.