Olga Ślepowrońska, ma 35 lat, jest psycholożką, zawodowo zajmuje się dziećmi autystycznymi i osobami niepełnosprawnymi. Od ponad 10 lat działa w kolektywie CzujCzuj, którego jest założycielką. Członkowie grupy jeżdżą po świecie, zapraszając dzieci z wykluczonych grup społecznych do wspólnych warsztatów. Ma dwójkę dzieci - siedmioletniego Rocha i trzyletnią Idę - które również towarzyszą jej w podróżach. Rozmawiamy w momencie poważnej zmiany kobiety, ponieważ po latach mieszkania w 30-metrowej kawalerce na warszawskim Żoliborzu kupiła dom w Pruszkowie.
- Dzieciństwo spędziłam, tarzając się w igliwiu. Dosłownie. Bo mój tata był fotografikiem przyrody. Robił zdjęcia owadom i pajęczakom - wspomina Olga. - Bardzo dużo też jeździłam z rodzicami po Polsce. Przed moimi urodzinami mama pojechała koleją transsyberyjską do Japonii, tata jeździł stopem po Szwecji. To było dla mnie dość oczywiste, że pójdę w ich ślady i będę zdobywała podobne doświadczenia, o których potem opowiem moim dzieciom.
Mama Olgi jest psycholożką i autorką książek dla dzieci. Tata zaś był zawodowym nurkiem, biologiem i jak już wspomnieliśmy - fotografem.
Nagle, gdy miała 17 lat, jej ukochany tata zginął. To był wypadek. W wieku 45 lat musiał pożegnać się z życiem. Ci, których zostawił, choć żyli, byli martwi w środku. Olga ciężko przeżywała jego utratę.
- Przez wiele lat towarzyszyło mi przekonanie, że lepiej byłoby umrzeć. Miałam depresję. Nie czułam nic - opowiada moja rozmówczyni.
Olga angażuje się w pomoc osobom z niepełnosprawnością. Prowadzi dla nich obozy. To staje się pasją jej życia. Zaczyna jeździć po świecie w poszukiwaniu rozwiązań na systemową zmianę dla osób z niepełnosprawnością i ich rodzin.
Olga Ślepowrońska Olga Ślepowrońska / archiwum
Całkowite przebudzenie przyszło w 2005 r. w Portugalii. Pojechała tam na stopa ze swoim ówczesnym chłopakiem, a ponieważ w drodze spotykali życzliwych ludzi, którzy wciąż im pomagali, ona postanowiła oddać tę dobroć innym, "podać dalej" otrzymaną pomoc. Nie miała zbyt wiele. Ale pomyślała, że może w dzielnicy sąsiadującej z polem namiotowym, na którym się zatrzymali, będzie razem z dziećmi puszczać duże bańki mydlane. Jak pomyślała, tak też zrobiła.
- Gdy tam poszłam, usłyszałam dźwięk gitary, zobaczyłam tańczących Romów. Pozwolono mi do nich dołączyć pod warunkiem, że ja też zatańczę. No to zatańczyłam. Ci ludzie, ten taniec, te wielkie bańki. To wszystko sprawiło, że znowu poczułam ogromną radość życia - słyszę od Olgi.
Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. - Nasz pomysł bardzo się spodobał lokalnej społeczności, a mi dał możliwość wejścia w zamkniętą grupę. Niezręcznie bym się czuła, gdybym wprosiła się do kogoś na obiad. Inaczej, gdy za przeprowadzenie zajęć zostaję zaproszona na wspólny posiłek. Zachodzi tu wymiana, która jest siłą projektu CzujCzuj.
Puszczanie baniek mydlanych daje dużo radości Olga Ślepowrońska / archiwum prywatne
Olga doznaje olśnienia, że to będzie właśnie jej sposób na podróże, jeżdżenie z warsztatami, żeby poznawać nowych ludzi. Pomyślała też, że będzie jeździła do różnych ośrodków na świecie zajmujących się osobami niepełnosprawnymi, żeby podpatrywać, jakie rozwiązania systemowe wprowadzają inne kraje.
W wieku 25 lat jedzie do Indii do Udajpuru prowadzić zajęcia dla się dzieci z niepełnosprawnością intelektualną. Na miejscu okazuje się, że wielu jej podopiecznych ma też wirusa HIV. Niestety ugryzienie komara zmienia jej plany. - Zrobiła mi się dziura w nodze. Rana nie chciała się goić. Musiałam opuścić to miejsce.
Pojechała do Bombaju i zatrzymała się w hostelu Armii Zbawienia. Bez pieniędzy, pracy, z raną w nodze, kołatały się w jej głowie różne myśli. Co robić? Rozwiązanie przyniosło życie. Codziennie rano hostel odwiedzał agent z Bollywood, który szukał statystów do nowych filmów. Olga bez wahania przyjęła tę propozycję. Jednego dnia w strojach ociekających złotem statystowała w mega produkcjach, kolejnego zapraszała dzieci z sąsiednich dzielnic do wspólnych warsztatów, a wieczorami pisała pracę magisterską.
- Ten wyjazd uświadomił mi, że osoby ze środowisk zmarginalizowanych, wykluczonych, np. ze względu na przynależność etniczną, często nie różnią się od tych osób z niepełnosprawnością - opowiada kobieta. Warsztaty chwytają. Dozorca, który przypatrywał się Oldze w akcji z dziećmi, chce, żeby zrobiła je w szkole u jego syna, pani rehabilitantka organizuje grupę dzieci na jej podwórku. Ruszyła kula śnieżna. Psycholożka czuje się potrzebna. Zaczyna jeździć po świecie z warsztatami.
Niestety. Najprawdopodobniej w Indiach w Udajpuru zaraża się HCV. Dowie się o tym później. Gdy urodzi swoje drugie dziecko - Idę. Czy dramatyzuje? Żałuje swojej decyzji? - HCV można zarazić się nawet u dentysty, kosmetyczki, w szpitalu. Nie trzeba jechać do Indii - słyszę w odpowiedzi.
W 2010 r. wraca do Polski. Pracuje z dziećmi z zaburzeniami ze spektrum autyzmu, ale nie może usiedzieć na miejscu.
- Wcześniej jeździłam po Szwecji rowerem i wciąż trafiałam na gościnnych Kurdów. Zaciekawiła mnie ich kultura, a wciąż niewiele o niej wiedziałam. Gdy zaś byłam w Turcji, zauważyłam, że na hasło Kurdowie moi rozmówcy nabierali wody w usta. Był to temat tabu. Wiedziałam, że muszę pojechać do irackiego Kurdystanu.
W Iraku przez przypadek poznaje krewnego lokalnej gwiazdy pop Bilinda Fatime'a. - Poprosili mnie, żebym zagrała w teledysku dziewoję, piękną Europejkę, w której zakochał pomnik, a ona w nim i ten posąg ożywa. Kurdyjska gwiazda pop ma brata bliźniaka, którego obsypano od stóp do głów w posypce dla niemowląt, żeby stał się idealną rzeźbą, była to więc zabawna sytuacja - śmieje się Olga. - Po nakręceniu klipu zapytano mnie, w jaki sposób mogą się odwdzięczyć. Powiedziałam więc, że mam cały plecak balonów, płachtę Klanzy i szukam dzieci z grup wykluczonych, którym chcę zrobić warsztaty.
Dzięki nim Polka zaczęła współpracować z największą w tym rejonie organizacją broniącą praw człowieka. Trafiła m.in. do więzienia, w którym przebywały całe rodziny, łącznie z dziećmi. Okazuje się, że gdy np. ojciec łamie prawo, to za kraty trafiają wszyscy członkowie jego rodziny. Odwiedza pierwsze przedszkole w Kurdystanie, dostaje się do ośrodka dla uchodźców w Kurdystanie.
Wiele z napotkanych osób prosi ją o nagłośnienie sytuacji Kurdów. Zakłada więc bloga, na którym opisuje trudną codzienność uchodźców. Zgłasza się wiele osób - zainteresowani współpracą, goszczeniem warsztatów, sponsorzy. Zakłada kolektyw CzujCzuj.
- Pomoc materialna jest bardzo ważna. To jest podstawowa potrzeba. Ale poprzestawanie wyłącznie na takiej formie wsparcia to jest trochę dawanie wędki osobie, która nie ma rąk. Uważam, że emocje są bardzo ważne. Gdy podczas wojny traci się grunt pod nogami, dom, rodzinę, w środku kłębią się różne myśli. Trzeba pozwolić im na ujście. Emocje wpływają na funkcjonowanie poznawcze, fizyczne, na zdrowie - słyszę od Olgi.
Podczas warsztatów dzieci rysują emocje Olga Ślepowrońska / archiwum prywatne
- Bardzo często rysujemy emocje, bo samo dostrzeżenie, że sąsiad czy przyjaciółka również przeżywają duży stres, już przynosi ulgę, że nie tylko ja tak czuję. To też nie są wielkie, głębokie opowieści, tylko po prostu rysunek. Choć czasem powstają wstrząsające formy. Dla mnie ciekawe jest też to, że syryjscy Kurdowie smutek wyrażali, rysując różę, która symbolizuje Syrię. Zaś na rysunkach romskich dzieci pojawiały się demony - opowiada aktywistka.
Działania kolektywu CzujCzuj składają się z trzech części. Najpierw odbywa się teatr cieni, następnym etapem są warsztaty, które dostosowywane są do potrzeb dzieci. Olga korzysta z techniki Weroniki Sherborne, klaunady czy metod artoterapeutycznych i na koniec - budowany jest recyklingowy plac zabaw.
- Chodzi o to, żeby przypomnieć, że dzieciństwo służy zabawie, żeby powstało miejsce, w którym dzieci mogą się dalej rozwijać i które angażuje całą lub dużą część tej społeczności - tłumaczy.
- Pamiętam taką sytuację, że w Kurdystanie chodziliśmy od namiotu do namiotu, zapraszając dzieci do uczestnictwa w warsztatach, a później na polu zorganizowaliśmy zajęcia sportowe. Podczas pierwszej części rodzice nam się przyglądali, robili nam kawę, herbatę, a później podczas zajęć na polu to właśnie mamy zakasywały kiecki, wchodziły do płachty Klanzy i się najgłośniej chichrały. W takich sytuacjach - gdy widzę radość osób, które przed chwilą w oczach miały tylko pustkę lub smutek - czuję, że moja praca ma naprawdę sens.
Gdy rok później na zaproszenie jednej z organizacji wraca do Kurdystanu, jest w ciąży. Zawsze chciała mieć syna Rocha na cześć antropologa Rocha Sulimy.
Kurdyjka podczas zajęć Olga Ślepowrońska / archiwum prywatne
- Kiedy mnie pytali, kogo urodzę, to mówiłam, że Roszka i oni się zaśmiewali, bo po kurdyjsku to słowo oznacza słoneczko. Potem dzieci rysowały mi słoneczko w brzuchu.
- Interesują mnie osoby z mniejszości etnicznych, bo one często w krajach, w których mieszkają, traktowane są jak niepełnosprawni z samego faktu, że należą do określonej grupy. Często żyją w sytuacji przypominającej schizofrenię. Wśród Romów znałam dziewczynkę, która w swojej społeczności, ponieważ pochodziła z szanowanej rodziny, cieszyła się dużym szacunkiem wśród dzieci, ale w klasie wszyscy traktowali ją jak brudną Cygankę - dzieli się swoimi doświadczeniami kobieta.
Romowie to kolejna grupa etniczna, którą Olga postanowiła poznać. Do romskiej osady w Sorokach przyjeżdża od ośmiu lat. Najczęściej dwa razy w roku.
Romska dziewczynka Olga Ślepowrońska / archiwum prywatne
- Fascynują mnie swoim absurdalnym poczuciem humoru, barwnością, kolorytem. Są serdeczni, ale trzeba było bardzo długiego czasu, żeby faktycznie mnie zaakceptowali - opowiada.
Aktywistka zdradza, że w Mołdawii sytuacja Romów jest nieco inna niż w innych krajach.
- Wyróżniamy tutaj cztery kasty romskie. Ci najbogatsi budują ogromne pałace ze statuą wolności na dachu. Trochę biedniejsi stawiają sobie podobny pałac, ale go nie wykańczają i mieszkają obok w małej lepiance. Biedni żyją w kamienicy w kilka osób w mieszkaniu, a ci najbiedniejsi gnieżdżą się w kilkanaścioro w takim lokum. W romskim kodeksie romanipen ważne jest, aby nie mieć nad sobą szefa, dlatego Romka - nawet biedna - raczej nie pójdzie sprzątać do bogatszej sąsiadki. Dlatego te bardzo bogate upatrzyły sobie we mnie kogoś, kto będzie im sprzątał owe gigantyczne wille - śmieje się kobieta.
- Kiedy więc prowadziłam warsztaty na podwórku, to one podjeżdżały do mnie samochodem i krzyczały: "Rzuć te zabawki, chodź do nas sprzątać". W innym celu tam przyjeżdżam, ale traktuję to jako przygodę i czasem zdarza mi się u nich sprzątać. Mam wiele słodkich zdjęć, kiedy mój syn jest przez nie niańczony, a ja na kolanach jak kopciuszek w wielkich marmurowych przestrzeniach myję podłogę i Cyganki mówią do mnie: "Niedobrze, niedobrze, wszystkiego trzeba cię nauczyć". Bardzo lubię wchodzić w różne światy, tym bardziej, że znowu otwiera mi się inna perspektywa. Romowie są pedantyczni, uwielbiają porządek, wszystko musi być u nich na błysk.
Olga wspomina jak z pobłażaniem przyjęto jej pierwszą wizytę, gdy przyjechała z ośmiomiesięcznym synkiem.
- "Olga, gdzie ty z takim małym dzieckiem. Ty go zamrozisz!" - słyszałam. A był kwiecień. One mimo wszystko wyciągały chusty, opatulały go, że ja niby nie potrafię zadbać o swoje dziecko - śmieje się Polka.
W płachcie Klamza Olga Ślepowrońska / archiwum prywatne
Teraz to się już zmieniło. Polka została przyjęta do społeczności, a Roch otrzymał nawet romskie imię – Azucar, co oznacza słodkie słońce. Nie zawsze jednak było różowo.
- Romowie pracują na bazarach, sprzedają kołdry i chcieli, żeby dzieci również z nimi pracowały, a one zamiast na stragan wolały przychodzić do nas na warsztaty. Miałam kilka nieprzyjemnych sytuacji, ale potem się porozumieliśmy i zmieniłam godziny zajęć. To jest trudne, bo z jednej strony nie chcę, czy nawet nie mogę za bardzo ingerować w tę społeczność. Nie mam też prawa nic zmieniać, ale zmieniam już samym pojawieniem się.
Olga opowiada o Grecie, dziewczynce, która bardzo chciała chodzić do szkoły, a rodzice woleli, żeby ta sprzedawała na bazarze.
- Zaczęliśmy więc lepić aniołki z masy solnej i sprzedaliśmy je na targowisku. Udało się zebrać tyle pieniędzy, żeby dzieci posłać do szkoły. Gdybyś widziała radość rodziców, jak zobaczyli zeszyty, książki. Od tego się zaczęło. I dlatego tu wracamy, bo nie jest problemem posłanie dziecka do szkoły, tylko to, żeby utrzymało się w tej edukacji, gdy wokół nie ma takich wzorców. Z 12 dzieci, które posłaliśmy do szkoły, dziewięć kontynuowało naukę.
- Teraz, kiedy z powodu pandemii nie mogę do nich pojechać, to tęsknię właśnie za ich absurdalnym poczuciem humoru. To prawda, to nie jest łatwa grupa. Żyją często z zasiłków i bardzo chciałabym, żeby te moje dzieci były samodzielne. Oni są bardzo inteligentni, świetnie sobie radzą, potrafią mieć sieć automatów do gry czy firmy remontowe - a jednocześnie nie umieją pisać, bo nie mieli dostępu do edukacji. Edukacja to klucz do różnych możliwości. Dużo czasu spędzam, opowiadając im o znanych Romach, o ich kulturze, żeby byli dumni z tego, kim są. Oni nawet nie wiedzieli, że flamenco jest romskim wynalazkiem.
Warsztaty przynoszą dużo radości także dorosłym Olga Ślepowrońska / archiwum prywatne
Olga z kolektywem CzujCzuj jest zapraszana przez różne instytucje polonijne, ośrodki dla uchodźców, domy dziecka na całym świecie. Była w Meksyku, Portugalii, Gwatemali czy w Gruzji.
To właśnie pobyt w ośrodku dla dzieci z ulicy w Gruzji musiała mocno odchorować. - Zobaczyłam tam dzieci, które wcześniej przez osiem lat żyły w kartonowym pudle. Miały problemy z autoagresją, były mocno zaburzone. Warunki życia w ośrodku też pozostawiały wiele do życzenia. Jednak najtrudniej było mi, kiedy dotarłam do uchodźczyń z Czeczeni koczujących na dworcu w Brześciu... W obozie dla uchodźców w namiocie można powiesić obrazek, mieć chociaż umowny swój kąt. Nie chcę umniejszać ich cierpienia, bo oczywiście ich sytuacja jest bardzo trudna, ale jednocześnie jest w nich mnóstwo woli życia. Robią latawce, chcą się uczyć - zauważa aktywistka.
Olga oczywiście wie, że nie zbawi całego świata, liczy jednak na dorosłych.
- Nie będę w kilku miejscach na zawsze, dlatego tak ważne jest to, żeby w tym środowisku był dorosły, do którego dziecko będzie mogło się zwrócić. Nie znając języka, często zapraszamy do współpracy tłumaczy. Często są to osoby, które interesują się tym, co robimy, wspierają nasze działania, zostawiamy więc już kogoś, kto może stać się ich powiernikiem, kimś, kto będzie kontynuował nasze działania.
Jeden z chłopców podczas warsztatów Olga Ślepowrońska / archiwum prywatne
Od dwóch lat Ślepowrońska rozwija również nową inicjatywę Spa dla mam.
- Realizując działania w kolektywie CzujCzuj, równolegle cały czas też pracowałam z osobami z niepełnosprawnością i bardzo mi się marzyło, żeby zrobić coś dla ich rodziców. O moich działaniach przeczytała rodzina z gór, która ma siedmioro dzieci, uczy ich domowo i co roku szuka dla nich nowego nauczyciela. Zwrócili się więc do mnie z taką propozycją. To był dla mnie trudny moment. Akurat rozstałam się z ojcem moich dzieci i pojechałam w te góry sama. Nagle zostałam bez sieci wsparcia, trochę na odludziu, wszędzie daleko, nie miałam samochodu, Ida miała roczek, Roszek pięć lat. Byłam bardzo zmęczona, a przecież jeszcze musiałam uczyć siedmioro dzieci. Widząc moje wyczerpanie, moja mama na święta zabrała mnie do spa.
- Na stole do masażu doznałam olśnienia, że każdej mamie przydałby się taki relaks. Chwila oddechu. A potem pojawiła się myśl: "No dobra, nie wymasuję wszystkich mam na świecie, ale mogę zrobić coś takiego dla mam dzieci z niepełnosprawnością". Napisałam w mediach społecznościowych, że szukam wolontariuszy masażystów. Zgłosiło się tak wiele osób, że akcję tę zorganizowaliśmy w trzech miastach. W rezultacie kilkaset mam mogło skorzystać z masażu, a dzieciom w tym czasie zapewniliśmy odpowiednią opiekę. Stwierdziliśmy, że tej energii nie można zaprzepaścić i założyliśmy stowarzyszenie. Teraz w czasie pandemii skupiamy się głównie na tym.
Stowarzyszenie uruchomiło m.in. infolinię oferującą wsparcie emocjonalne, prawne i informacyjne. Powstała m.in. akcja 1000 obiadów dla mam.
A dzieci? Jak przyjmują działalność mamy? I czy Olga zamierza zmienić styl życia?
- Wszędzie je zabieram. Gdy Roszek był mniejszy, zastanawiałam się, czy rzucić podróże. Okazało się, że on to lubi. Gdy zaś Idunia miała roczek, to jeździliśmy po szpitalach w Polsce z teatrzykiem cieni. Synek wprawdzie z nami nie jeździł, ale wiedział, czym się zajmuję. I kiedyś na ulicy mijaliśmy dziewczynką z zabandażowanym okiem, Roszek miał wtedy cztery lata i mówi: "Zobacz, ona ma chore oczko. Może zrobilibyście dla niej jakiś teatrzyk?". Ucieszyło mnie to. Oznacza to, że wychowuję wrażliwe, empatyczne dziecko.
- Teraz okazuje się, że dzieci potrzebują rutyny. Dopiero urządzamy się w nowym domu, ale już zażyczyli sobie, żebym zaczęła hodować kury, więc obawiam się, że to może nas na dobre uziemić - śmieje się mama.