Kazimierz Nóżka: To nie są maskotki. To są wcielone bestie. Tylko bezrozumny człowiek nie boi się dzikiej zwierzyny

Bieszczady zna jak własną kieszeń, a z niedźwiedzicą Agą nawiązał wyjątkową więź. Kazimierz Nóżka - leśniczy leśnictwa Polanki - opowiedział Marcinowi Szumowskiemu, dziennikarzowi Polsatu historie, które przybliżają świat bieszczadzkich ludzi i zwierząt. I tak powstała książka "Niedźwiedzica z Baligrodu". Jak to się stało, że pan Kazimierz zaskarbił sobie sympatię bieszczadzkiej matrony? I jakie tajemnice skrywają polskie góry?

Urszula Abucewicz, Podróże Gazeta.pl: Panie Kazimierzu. Jest pan ulubieńcem internetu. Dwa filmiki z Grzesiem i Lesiem mają odsłony liczone w setkach tysięcy, a na mojej twarzy wciąż wywołują uśmiech. Osobom, które jednak nie widziały tych filmów, podpowiemy, że nie są to chłopcy, a niedźwiedzie. Jednego z nich, przyłapał pan zimą w lesie i pyta: "Grzesiu. Dlaczego ty nie śpisz?". No właśnie, dlaczego nie spał? 

Kazimierz Nóżka: Z tymi Grzesiami i Lesiami, w ogóle z niedźwiedziami, jest przedziwnie. Jedne śpią, inne nie śpią. Niezależnie, czy zima jest sroga, śnieżna czy taka jak ostatnio.  

Panuje przekonanie, że gdy spadnie śnieg, niedźwiedzie idą spać. A tak nie do końca jest. Jedno, co jest pewne i stuprocentowe, to zimowy sen u niedźwiedzic, które w styczniu wydają na świat potomstwo. I one czy chcą, czy nie chcą, bo tak nakazuje biologia, kierują się instynktem, który mówi: "Mama, połóż się spać, bo w styczniu będziesz rodzić małe. Znajdź przytulną gawrę i czekaj na poród". One więc idą spać, a mężczyźni dokazują. I zawsze tak się zdarzało. Aczkolwiek tych spotkań z niedźwiedziami teraz jest dużo więcej. Na pewno to efekt rozwoju technologii, dzięki której zwykłym sprzętem mieszczącym się w kieszeni można nagrać film, który dociera do ludzi.  

A ten drugi filmik? Na dźwięk imienia niedźwiedź staje na dwóch łapach, jakby rozumiał, że pan go woła. A może przyjmował pozycję bojową?  

K.N.: Niedźwiedzie nie reagują na imiona, które im nadajemy. Gdybym krzyknął radio, telewizja, pani redaktor, Marcin - to by się zatrzymał, odwrócił i spojrzał z ciekawości, co dzieje się za jego plecami.  

Dlaczego stanął na dwóch łapach? To jego postawa zasadnicza. Musi rozpoznać cel, zobaczyć, co go zaintrygowało, co to za gość tak krzyczy. 

Marcin Szumowski: Niedźwiedź jest niskiego wzrostu, a do tego jest zwalisty. Kiedy więc chce coś lepiej zobaczyć, staje na tylnych łapach. Wszyscy podejrzewają, że zaraz ruszy do ataku. Niekoniecznie. 

Zazwyczaj jest tak, że on przyjmie taką postawę, zrobi rozeznanie, po czym opadnie na cztery łapy. Odwróci się i pójdzie dalej. 

W całych Bieszczadach żyje ok. 140. A na terenie leśnictwa Polanki, nad którym sprawuje pan pieczę, ok. 8-10 niedźwiedzi. Można tu spotkać m.in. Damianka, Grzesia, Lesia, Romanka czy Józefka. Mimo zdrobniałych form imion, podkreśla pan w książce, że to nie są misie. 

K.N.: To nie są misie. To nie są maskotki. To są wcielone bestie. Tylko bezrozumny człowiek nie boi się dzikiej zwierzyny. Trzeba mieć do niej respekt, bojaźń i zawsze mieć na uwadze, że niedźwiedź, wilk czy żubr potrafi człowieka zaatakować. I atakuje nie po to, żeby go pogłaskać po plecach, tylko żeby zrobić mu krzywdę.

Panie Marcinie. A czy pan też spotkał na swojej drodze niedźwiedzia? 

M.Sz.: Tak. Kilka razy. Najbardziej najadłem się strachu w Kanadzie. Bo to było spotkanie twarzą w twarz. Zatrzymaliśmy się z przyjaciółmi w parku przyrodniczym i podczas porannego spaceru po okolicy nagle z lasu wyłonił się baribal - czarny niedźwiedź. Zamurowało mnie, ponieważ było to cztery metry przede mną.  

Nie wiedziałem, co mam zrobić. A niedźwiedź popatrzył na mnie kątem oka, postał chwilę, na szczęście nie stanął na dwóch łapach, tylko wysunął do góry łeb, złapał węch, po czym ruszył dalej i zniknął w głuszy. Po kilku dniach spotkaliśmy miejscowego strażnika, który nas oświecił. Okazało się, że byliśmy w rejonie, w którym jest najwięcej baribali.  

Jeśli zaś chodzi o bieszczadzkie niedźwiedzie, to raz z Kaziem widziałem Agę. Spotkanie opisałem w książce. Oglądaliśmy ją i młode z oddali.  

K.N.: I bardzo dobrze. Bo różnie te spotkania wyglądają. Potem ze współczuciem trzeba patrzeć na takiego człowieka, który nie może dojść do siebie. 

Gdy odnajduję w pobliżu świeże tropy niedźwiedzia, to obchodzę to miejsce szerokim łukiem, a jeżeli chcę nagrać film, to na zoomie jest możliwość przybliżenia. Nie podchodzę blisko i tego nie radzę, bo nigdy nie wiadomo, jak zwierzę się zachowa.  

Czasem jest tak, że nie zwraca na nas uwagi. Żeruje sobie pod grubym drzewem, wygrzebuje owady i nagle rusza takim pędem, że człowiek nie jest w stanie uciec. Są różne sytuacje, często niemiłe. 

Zobacz wideo Co robić, gdy spotkasz dzikie zwierzę?

M.Sz.: O takim właśnie bardzo dynamicznym spotkaniu opowiemy w kontynuacji "Niedźwiedzicy z Baligrodu". Będzie to jedno z ciekawszych opowiadań w tej książce.  

Pan Marcin wspomniał o Adze. To główna bohaterka książki. Ulubienica pana Kazimierza. Jak to się stało, że narodziła się więź pomiędzy potężną niedźwiedzicą a leśniczym? Bo nie jest to przesada, że łączy was coś wyjątkowego. 

K.N.: Myślę, że coś w tym jest. Mieliśmy kilka spotkań z Agą, nawet face to face, i one mogły się różnie skończyć, a przebiegały bardzo spokojnie. Spojrzenie sobie w oczy z kilku metrów przekonywało mnie, że niedźwiedzica mnie toleruje i nie ma zamiaru zrobić mi krzywdy. Ale mam swój rozum i wiem, że kiedyś takie spotkanie może potoczyć się zupełnie inaczej.  

Jak udało się panu zaskarbić sympatię niedźwiedzicy? 

K.N.: Znamy się od kilku dobrych lat. Pamiętam Agę, jak była jeszcze maleństwem, półrocznym niedźwiadkiem, który krążył ze swoją matką i bratem bliźniakiem. Wiemy, gdzie się urodziła, w której gawrze, gdzie spacerowała i gdzie później chodziła.  

To było takie małe, dość niezdarne niedźwiedziątko, które zawsze odstawało od matki i od swojego braciszka. Po niecałych dwóch latach - duża niedźwiedzica z niedźwiadkiem zniknęła. Nie ma ich tutaj do tej pory, natomiast Aga została. 

Skąd imię Aga? 

K.N.: Takie imię otrzymała od naukowców, którzy monitorowali ją przez półtora roku.  

Aga tu została. Tutaj wydała na świat pierwsze potomstwo. Drugi miot, następnie trzeci. Opowiemy o tym w następnej książce. 

Spotykaliśmy się bardzo często. Najpierw z nią samą, a potem z nią i jej potomstwem. Najpierw dwa razy w miesiącu, potem trzy, a następnie raz na tydzień. Wszędzie nasze drogi się przecinały. Aż do tego momentu, gdy w przedwigilijny dzień stanąłem na drodze pomiędzy wilkami a jej maluchami. Myślę, że to było przesilenie w naszej relacji.  

M.Sz.: Wtedy powstał słynny film Kazia, gdy wataha wilków wytropiła niedźwiadki i ruszyła w gonitwę za młodymi. Aga próbowała je bronić, Kazio krzyczał, żeby je zostawiły, przy okazji się narażając, bo niedźwiadki de facto podbiegły pod jego nogi i niedźwiedzica w każdej chwili mogła ruszyć w jego kierunku. Sytuacja była bardzo dynamiczna i w grę wchodziły różne scenariusze, na szczęście wszystko dobrze się skończyło.  

Do tej pory nie było potwierdzonego ataku niedźwiedzia na człowieka. Ale to, że wilk pogryzł dwoje dzieci w Bieszczadach jest faktem. Ktoś mi kiedyś powiedział, że wilków nie ma co się bać. 

K.N.: Wilków nie ma co się bać, ale trzeba pamiętać, że jest to dzikie zwierzę i trudno przewidzieć, jak się zachowa.

Spotyka się watahy liczące po 14, 18 czy nawet 20 wilków. To jest potężna liczba zwierząt zgrupowana w jednym miejscu. I tak jak w grupie ludzi, może zdarzyć się cudak, który odchodzi od normy, tak też może się stać w watasze wilków.  

Wilk nie jest groźny w lesie - w swoim naturalnym środowisku. Niech się tam ugania za sarnami. Natomiast, gdy słyszę, że w ciągu dnia przez wieś idą trzy wilki - to nie jest to normalna sytuacja. Takie sprawy trzeba zgłaszać do urzędów gminy, żeby podjęły odpowiednie środki zaradcze.  

M.Sz.: Śledziłem tę historię pogryzienia dwójki dzieci przez wilki w mediach. I tam w grę wchodziło kilka teorii. Jedna z nich jest taka, że wilk wychowany był przez człowieka, bo miał bardzo starte pazury. Wskazywałoby to, że był przetrzymywany na jakiejś betonowej posadzce.  

Niestety, takie przypadki się zdarzają, że ludzie nielegalnie wyciągają te zwierzęta z nor i potem je próbują hodować. To nie jest pies. Wilk w pewnym momencie próbuje podjąć walkę, jeżeli chodzi o dominację. Problem w tym, że ma inną psychikę i dojrzewa inaczej niż pies. Tego ostatniego można ułożyć. Wilka nie da się okiełznać. Zaczyna się walka do krwi. Zazwyczaj człowiek nie chce już takiego zwierzęcia trzymać i go wypuszcza. 

A to zwierzę jest jednak do człowieka przyzwyczajone, lgnie do ludzi. Nie umie też polować, jest głodne, będzie więc próbować zdobyć pokarm, często gryząc, podgryzając, goniąc. I niestety dochodzi do nieprzyjemnych sytuacji. 

Swego czasu Polski Związek Fotografów Przyrody nagłośnił sprawę komercyjnych czatowni, do których ludzie przyjeżdżają i robią zdjęcia wilkom i niedźwiedziom. Dlaczego głośno się o tym mówi? Bo żeby zwierzęta przyszły, wykłada się pożywienie.  

Taki proceder został zakazany i uznany oficjalnie za nieetyczny. Nęcenie jest niebezpieczne, ponieważ zwierzęta się do niego przyzwyczajają, wiedzą, że jedzenie jest wyłożone przez ludzi, bo czuć ich zapach i bliskość. Zwierzę zawsze o tym wie. I potem nie będzie czuło lęku, żeby wejść do wsi i szukać jedzenia. 

Człowiek stwarza takie sytuacje, a później boi się reakcji zwierząt, a przecież one działają na zasadzie instynktu.  

Przerażający był dla mnie rozdział o wilku, który polował na psy. Wyłapywał je wprost z podwórek we wsi.  

M.Sz.: Zdarzają się takie sytuacje. Jeleń czy też dzik podczas wilczego polowania potrafią się bronić, użyć poroża czy szabli, drapieżnik może dostać mocny cios. Taki wilk nie może później brać udziału w polowaniu, rodzina odpycha go od siebie, jest bardziej kulą u nogi dla watahy. Wilk musi sobie radzić sam i sam na własną rękę musi szukać sobie pożywienia. A że ma problemy z polowaniem, poruszaniem się i nie jest w stanie dogonić ofiary, to szuka najłatwiejszego pożywienia. I niestety są to psy, a gdy do tego są uwiązane u budy i nie mają możliwości ucieczki, to nie mają też żadnych szans. Dla wilka taki łup oznacza przeżycie kolejnych dni.  

Są różne przypadki. Wilk, o którym mówię, był ranny i próbował w ten sposób zdobyć dla siebie pożywienie, ale zdarzają się sytuacje, gdy cała wataha, przechodząc przez wieś, może wyrżnąć wszystkie psy po kolei. Są dla nich obcym gatunkiem na ich trenie.         

Znana jest reguła leśniczym, czy też tym wszystkim osobom, które pracują w lesie, że tam gdzie są wilki, nie ma dzikich, bezpańskich psów.  

Wracając do niedźwiedzi. One też potrafią nieźle dać w kość mieszkańcom, a szczególnie pszczelarzom, bo nic tak nie smakuje jak miód prosto z ula. Szczególnie Józefek lubił zaglądać do pasiek, co kończyło się jednym wielkim splądrowaniem i zniszczeniem. W jaki sposób pszczelarze sobie radzili? 

K.N.: W przeróżny sposób. Dopóki nie było elektrycznych pastuchów, to każdy miał swój sposób. Prowadzono dyżury w pasiekach, wstawiano tam płonące lampy, palono ogniska w okolicy czy zostawiano włączony samochód.   

M.Sz.: Karol Czarnecki, bliski znajomy Kazka, nawet w garnki walił, po kolei w nie uderzał.  

K.N.: Ale też nie może non stop uderzać w te garnki, bo go sąsiedzi podadzą do sądu za zakłócanie ciszy nocnej.  

M.Sz.: Każdy sposób jest dobry, bo gdy niedźwiedź wchodzi do pasieki, to jednym ulem się nie zadowoli. Idzie jak taran, niszczy całą pasiekę, wywraca ule, łamie plastry miodu, wyjada czerw. Po takiej wizycie z pasieki nie ma nic. Nie dziwię się przestrachowi, który zapanował wśród pszczelarzy, kiedy Józefek zaczął buszować na ich posesjach. Na szczęście elektryczne pastuchy spełniają swoją rolę i niedźwiedzie boją się podchodzić.  

Panie Kazimierzu, a nie myśli pan czasem, że może by tak byłoby lepiej być leśniczym gdzieś na północy Polski, gdzie nie byłoby tyle niedźwiedzi i wilków? Byłoby wtedy spokojniej, nie tak niebezpiecznie. 

K.N.: Rzadko mi się to zdarza, ale czasem, gdy jadę w Polskę i przejeżdżam przez tereny zalesione, to taka myśl pojawia się przez chwilę. Ale pewnie szybko bym się w tym lesie zgubił. A tutaj wyjdę na jedną górkę, wiem, że za nią jest potok, potokiem zejdę do rzeki, a rzeka płynie do Zalewu Solińskiego. Nie mógłbym się przenieść tam, gdzie jest sama sosna. Nie ten klimat. Nuda.  

Tutaj, jak się idzie lasem, trzeba być czujnym, ostrożnym, bo gdy gdzieś trzaśnie gruba gałąź, to człowiek wie, że to może być albo niedźwiedź, albo żubr. Bo takie gałęzie nie łamią się pod delikatną nóżką sarny czy żbika. To musi być osobnik, który waży kilkaset kilogramów.  

Te włosy na głowie wciąż są w pogotowiu, bo w każdej chwili zza zakrętu może wyłonić się olbrzymi niedźwiedź Borys, który stanie na dwóch łapach i będzie patrzył na człowieka, jakby chciał zapytać: "Co ty tu robisz?". I wtedy trzeba szybko podejmować decyzję, jak chronić swoje życie.  

Ja boję się spotkać dzika w lesie, a co dopiero taką bestię. Przypominam sobie scenę ze "Zjawy", jak niedźwiedzica potraktowała Leonardo DiCaprio. Dobrze, że są fotopułapki, bo dzięki nim możemy podpatrywać zwierzęta z bliska.  

M.Sz.: Pokuszę się o stwierdzenie, że Kaziu jest prekursorem w Polsce, jeśli chodzi o fotopułapki. Dziś każde nadleśnictwo, każdy leśniczy, każdy myśliwy, każdy kto ma dostęp - montuje fotopułapkę. Kaziu razem z Marcinem Sceliną stworzyli coś, co cieszy się ogromną popularnością i daje odrobinę radości zwłaszcza teraz, gdy wszyscy siedzą w domach i potrzebują pociechy.  

Kiedy oglądam te filmiki, zdjęcia, posty na profilu Nadleśnictwo Baligród na Facebooku - to po prostu jestem w lesie. Tam nie zawsze są zwierzęta, tam są czasem owady, rośliny, drzewa. Czasem jest mech, czasem dziwny korzeń, czasem jest to szemrząca woda. Kawałki lasu, które przedostają się do setek tysięcy, jeśli nie milionów odbiorców.  

K.N.: Wszystko zaczęło się około sześć-siedem lat temu. Zdobyliśmy wtedy pierwszą taką sztubacką fotopułapkę. Mało co wtedy było widać. Teraz już jakość jest lepsza. Ludzie z Polski i różnych wydawnictw czy telewizji sami nam podsyłają fotopułapki dobrej klasy w technologii 4K. Postanowili zasponsorować dobry sprzęt szaremu leśniczemu z Bieszczad.  

M.Sz.: Wiele osób myśli, że Kaziu nic nie robi, tylko chodzi z aparatem i czeka na niedźwiedzia albo próbuje podejść wilki przy zdobyczy. Zawsze, gdy jechaliśmy i byłem akurat w Bieszczadach i wychodziliśmy do lasu, to Kaziu zabierał ze sobą najpierw swoje dokumenty, które były potrzebne do jego pracy leśniczego, a dopiero na samym końcu w kieszeń chował aparat. 

To wszystko, co widzimy na filmach, jest robione przy okazji pracy leśniczego. Przy okazji jego pobytu w lesie.  

Panie Kazimierzu. Czy wyobraża Pan sobie życie na emeryturze? Bez Agi i tych lasów? 

K.N.: Pracuję już 40 lat. Cały czas w lesie pośród tych drzew. Za cztery lata trzeba będzie powiedzieć: do widzenia. Nie wiem, czy zdołam to zrobić, ale wychowałem sobie pokolenie młodych leśniczych. Może wezmą mnie czasem ze sobą, może pozwolą wejść na teren lasu. A jak będzie ciężko, to może pozwolą posiedzieć pod grubą jodłą.  

Więcej o: