Piotr Marecki: Wychowałem się na Podkarpaciu w małej miejscowości Trzcinica koło Jasła. W latach 80. i 90. jeździliśmy do Jasła, które dla nas było wówczas metropolią i wypożyczaliśmy tam kasety VHS od koników, którzy nazywali te filmy po swojemu. I pewnego dnia pożyczyłem od nich film pt. "Spoko gościu" i to był właśnie "Easy Rider". Więc moje pierwsze skojarzenie z filmem Dennisa Hoppera to "Spoko gościu", czyli lokalny Easy Rider z Podkarpacia. Pewnie gdyby to się nazywało "Easy Rider", nie wziąłbym, bo nie znałem wtedy angielskiego (uczono nas tylko rosyjskiego w szkole na wsi), a "Swobodny jeździec" to pewnie bym pomyślał, że pretensjonalne i nie dla mnie.
fot. archiwum prywatne Piotra Mareckiego
Bohater jest trochę z dwóch światów. Można go porównać do ludzi, którzy używają dwóch języków i nawet nie wiedzą, kiedy się przełączają. Ja też mam takie doświadczenia. Do dwudziestego roku życia mieszkałem i wychowywałem się w dwóch miejscowościach - Szerzyny w Małopolsce i Trzcinica na Podkarpaciu. Z dyskotek wiejskich został mi na pamiątkę skrzywiony nos, umiem jeździć traktorem. Znaczna część mojej rodziny mówi gwarą. Ja też ją znam. Inny świat był dla mnie obcy.
I później przenoszę się do miasta, ja i mój bohater zostajemy przeciągnięci na drugą stronę. Z jednej strony wciąż żywy jest we mnie background z Podkarpacia, a z drugiej strony mieszkam w zgentryfikowanym i turystycznym centrum Krakowa. W Portland w Oregonie, największej mekce hipsterów, kupiłem sobie okulary. Pamiętam, jak najpierw poszliśmy odwiedzić najmniejszy park świata - wielkości talerza do pizzy - a później kupiłem sobie te okulary. I bohater zakłada te hipsterskie okulary i jedzie przez Polskę.
Ola, moja żona, mówi, że ten bohater nie pasuje do żadnego z tych światów, jest kosmitą. W tym sensie to książka o tym, jak kosmita jedzie po Polsce przydrożnej. Coś takiego na sto procent nie może być reportażem, który przedstawia prawdziwą Polskę przydrożną.
Napis na budynku Welcome to Piekło archiwum prywatne Piotra Mareckiego
Kiedy idę rano kupić bułki czy chleb, to mogę też kupić herbatę The Hipster, kiedy schodzę na dół i zamawiam pizzę, dostaję kredki do kolorowania, kiedy czekam na zamówienie. Prawie wszystkie mieszkania w kamienicy, w której mieszkam są wynajęte pod Airbnb. To miasto jest stworzone pod turystów. To jest symulakrum, czyli coś, co jest czystą symulacją, pozorującą rzeczywistość albo tworzącą własną rzeczywistość.
Bohater więc ucieka z miejsca symulakrum. Chce jechać do tych miejsc, które są tylko w jednym egzemplarzu. Gdzie jeszcze nie przyjechała Magda Gessler i jeszcze nie zrobiła z nich tak samo wyglądających restauracji. Interesują mnie sklepy, lokale, motele zaprojektowane przez lokalnego właściciela dla takiego też odbiorcy.
Czy ci ludzie, których spotyka na swojej drodze, traktują go jak swojego czy obcego? Nie daję w książce żadnych odpowiedzi, zostawiam to odbiorcy. Niech sobie komentuje w taki sposób, w jaki chce. Książka jest celowo napisana w stylu zerowym, niekreatywnym, a bohater jest przezroczysty. Zatem każdy czy każda, który i która wypowiada się o książce, wypowiada się o swojej wizji Polski i literatury.
Ziemowit Szczerek, który jest fanem tej wizji Polski przydrożnej i to on zaniósł książkę do wydawnictwa Czarne, porównał ją do Twin Peaks. A to serial, miejsce, które wymyka się jednoznacznym interpretacjom. Pytanie czy w ogóle można zinterpretować Twin Peaks?
Moją największą inspiracją do tej wycieczki samochodowej były podróże po Ameryce. Od 2014 roku jeździłem samochodem po bardzo różnych stanach. Ale zwłaszcza w 2017 roku pojechałem sam, pracowałem tam i gdy tylko miałem wolne, wypożyczałem samochód i jechałem w drogę. Korzystałem wtedy z narzędzia Roadside America. To jest taki program, który kataloguje przydrożne atrakcje i dziwactwa. To doświadczenie było rzeczywiście amerykańskie, lynchowskie, bizarne.
Amerykanie budowali sobie od paru dekad kulturę przy drogach. Lokalne społeczności wystawiają przy nich różne atrakcje. W Kentucky byłem na cmentarzu przydrożnym, w którym ludzie budują najprzeróżniejsze pomniki, widziałem na przykład Jezusa, który huśta figurkę zmarłej dziewczynki. To jest trochę weird, trochę creepy, trochę cute. W innym miejscu widziałem wielkie okulary stojące przy drodze. Gdzie indziej szyldy starej pączkarni.
Pamiętam, że jechałem bardzo daleko do Idaho, wzdłuż pól kukurydzy i słoneczników, żeby zobaczyć najwyższy pomnik w okolicy, który wystawił sobie jakiś ekscentryk, bankier i bogacz. W Kalifornii przejechałem samochodem przez pień drzewa. A pod Rochester w stanie Nowy Jork, gdzie mieszkałem, pojechałem do muzeum Galaretki.
Traktowałem te atrakcje i instalacje przydrożne jako przede wszystkim coś dziwnego. Jechałem, zatrzymywałem się przy drive-ins, żeby zjeść właśnie wtedy, jeśli zainteresowały mnie jakieś figury przy budynku. Spałem w atrakcyjnych, tanich i dziwnych motelach. Niczego nie planowałem.
W upalne lato 2019 roku postanowiłem sprawdzić, czy w Polsce jest w ogóle możliwa taka kultura podróżowania i czy znajdę takie bizarne, dziwne, oddolne przydrożne atrakcje. I ta książka zdaje z tego relację. Kataloguję taką bazę danych "dziwna Polska". Wszystkie więc witacze, rzeźby z żab, palmy z opon, ale też szyldy przydrożne, których w Polsce nikt nie szanuje, traktuję jako dziedzictwo kulturowe.
Sklepowy szyld archiwum prywatne Piotra Mareckiego
W tej książce raczej nie jeżdżę tymi dużymi i znanymi drogami. Odbijam od nich.
W normalnym życiu bardzo często jeżdżę do Lublina, Wrocławia czy Łodzi i wtedy najczęściej ustawiam GPS i jadę przez tak samo wyglądającą Polskę, wszędzie sieciówki, tak samo wyglądające sklepy i stacje benzynowe. Taką Polskę znam, wszyscy ją znamy.
Ziemowit Szczerek w swojej powieści opisał siódemkę jako kręgosłup Polski. Mnie interesują drogi, które bardziej nazwałbym żyłkami, takimi najmniejszymi. Po nich się przemieszczam. Bez GPS-a, z którego świadomie nie korzystam.
Myślę zresztą, że po koronie taką właśnie mikroturystykę będziemy uprawiać, bo wiele osób jest przyzwyczajonych, że są w ruchu, podróżują, potrzebują bodźców, a dalekie loty czy bookowanie hoteli będą wzbudzać przez jakiś czas lęk. Mikroturyści więc będą wybierać krótsze trasy. Nie chcę twierdzić, że moja książka ma się stać przewodnikiem, bo raczej nie, ona jest raczej artystyczną wypowiedzią, ale razem z wydawnictwem Czarne chcemy popularyzować hasztag #polskaprzydrożna. Niedawno sprawdzałem i było tylko kilkanaście takich zdjęć na Instagramie. Może więc osoby, które jeżdżą i uprawiają mikroturystykę zaczną wrzucać zdjęcia czy instastorki różnych dziwactw w jednym egzemplarzu do mediów społecznościowych. I całkiem na serio, być może będzie to jedyny sposób ocalenia tego dziedzictwa.
W internecie przeczytałem, że miałem być "polskim Kerouackiem", a wyszło na to, że jestem "Stasiukiem dla ubogich". Rzeczywiście zawsze, kiedy jeżdżę po Polsce przydrożnej używam hasztaga #on_the_road. Ale to takie globalne oznaczenie, jeśli na Instagram wrzuca się zdjęcia z drogi. Ja zawsze do hasztaga globalnego #on_the_road dodaję nazwę lokalną na przykład #gałązkimałe. I teraz ktoś kto jeździ po Meksyku albo Zachodniej Wirginii, może w ten sposób trafić do Gałązek Małych. I to chyba wszystko, co mnie łączy z Kerouackiem, chociaż zdecydowanie jest to większy związek z Instagramem niż z tym amerykańskim pisarzem.
Jeszcze raz dodam, że tu nie chodzi o turystykę zorganizowaną typu szlakiem drewnianych kościołów czy cerkwi, lecz o oddolną, często sezonową, jak np. wieńce dożynkowe, witacze, bramy czy szyldy. Jestem przekonany, że wkrótce zaczniemy takie rzeczy zbierać, że powstaną przydrożne muzea. Nie zdziwię się, gdy powstaną na ten temat programy czy filmy dokumentalne. W Ameryce popularne są takie formaty telewizyjne, a dziwaczne i lynchowskie szyldy można kupić za naprawdę wygórowaną kwotę.
Minionki z opon archiwum prywatne Piotra Mareckiego
Żaba z opon archiwum prywatne Piotra Mareckiego
Bardziej niż amerykańscy globtroterzy, reżyserzy czy pisarze uprawiający dalekie podróże zainspirował mnie Jan Stoberski, krakowski pisarz. W czasach PRL-u był charakterystyczną postacią, porównywaną trochę ze Skrzyneckim w Krakowie. Ludzie go znali, kojarzyli. Podobno krzywo chodził, a do tego wszędzie chodził pieszo.
Mówiło się o nim, że jest takim Proustem z Krakowa. Ustalał sobie trasy, odwiedzał ludzi i zwracał uwagę na małe rzeczy: kałuże, kamyk. Nie na jakieś wielkie atrakcje turystyczne po drugiej kuli ziemskiej tylko na to, co jest koło Tyńca, koło mostu Zwierzynieckiego czy na Ruczaju. Ciekawiły go te detale i potem obsesyjnie je opisywał.
Adam Robiński zapytał mnie, dlaczego w mojej książce nie ma w ogóle krajobrazów. To prawda. Interesuje mnie tylko to, co jest przy drodze. I małe olśnienia, których podczas niej doświadczam, koncentrując się na przedmiotach w jednym egzemplarzu.
Na początku bohater zachowuje się podobnie jak z pływaniem. Wchodzi do jeziora, stoi przy brzegu, nieśmiało się ochlapuje. Na początku jest przy brzegu, ale później, gdy już wypuszcza się na głęboką wodę, zachłystuje się tym pływaniem. Odbija od 816 i ucieka w Zaświatycze. One go olśniewają tak jak Stoberskiego te kałuże.
Te wszystkie nazwy miejscowości: Pstrągi Gniewoty, Poryte Jabłoń, Mieduniszki Małe, Gałązki Małe, Woryty Zalewskie, Kłopoty Stanisławy. Tych nazw jest po prostu setki. Wymieniam je jak litanię, bizarną litanię.
Fotografowałem te drogi, bo wiele z nich, nawet nie potrafiłbym nazwać. Na przykład pod obwodem kaliningradzkim są stacje benzynowe, do których podjeżdżasz, tankujesz i mężczyzna, który prowadzi tę stację, musi wyjść na zewnątrz, zapisać sobie w notesie, ile tej benzyny wyszło, wraca, przelicza i wystawia ci rachunek. O takie miejsca mi chodziło.
Na okładkę Agnieszka Pasierska wybrała zdjęcie sklepu w miejscowości Gutów w Wielkopolsce, w której tak bardzo zaciekawił mnie szyld, że zjechałem z drogi, żeby zrobić mu zdjęcie. A na pytanie, kto zrobił ten szyld, usłyszałem: "Jak to kto? My same go zrobiłyśmy". I to jest właśnie to, co mnie ciekawiło.
Nie chcę uogólniać. Moja książka to big data, zbiór danych. Jeśli ktoś chce wyciągać diagnozy, niech je wyciąga. Rzeczywiście w Korszach i w wielu miejscach Polski przydrożnej są świeże, postawione w 2018 roku dumne orły, które zrywają się lotu. W mojej miejscowości na Podkarpaciu też pojawił się taki orzeł, specjalnie miejsce mu na to przygotowano koło starej plebanii. Bohater podróżuje po Polsce w czerwcu 2019 między jednymi a drugimi wyborami wygranymi przez formację, która postawiła bardzo na ludowość. Nie odkryję prawdy, jeśli powiem, że w ostatnich latach do łask wróciło disco polo. Bohater uczestniczy w festynie organizowanym przez świeże koło gospodyń wiejskich założone w Wielkopolsce, które na działania lokalne, ludowe otrzymuje wsparcie. W Świętokrzyskim przygląda się temu, jak bohaterki na szydełkach wymyślają sobie lokalną tradycję, lokalne stroje.
Największym zaskoczeniem było dla mnie województwo zachodniopomorskie. W moim obrazie świata, czyli Galicji, wszystko jest pofałdowane, a każda miejscowość jest inna. Natomiast w Zachodniopomorskiem te miasteczka i wioski są bardzo podobne. To wynik pozostałości po architekturze niemieckiej. Polacy długo nie budowali swoich domów w obawie, że Niemiec może wrócić.
Jest też takie miejsce jak Borne Sulinowo, do którego Polacy i Polki sprowadzili się na początku lat 90. Miasto to wcześniej w całości zasiedlone było przez Rosjan, wciąż zachowało pamiątki po byłych mieszkańcach. Wciąż można tam zobaczyć cyrylicę na szyldach lokali.
To są takie trochę miejsca, w których aktualnie ciągle konstruuje się tożsamość i lokalna mitologia. Podobnie jak na Ziemiach Odzyskanych po II wojnie światowej. W województwie zachodniopomorskim przekonałem się też, że są ghost town, czyli kompletnie opuszczone miasta.
Nie wiem, czy Polskę B. Mam nadzieję, że moja książka pokomplikuje takie nazwania. Polska B sama by się w taki sposób nie nazwała.
Ten, który jedzie przez Polskę zabiera narzędzia miastowe, towarzyszy mu głos jego narzeczonej, która została w mieście, bo ma deadline. Tłumaczy książkę o sztucznej inteligencji. Oni są strasznie pogubieni, naczytali się jakichś diagnoz z modnych książek, postów na Facebooku, jak wygląda lud. Czy jest możliwy z nim kontakt? Podczas tej wyprawy bohater jakby zapomina o diagnozach, a poznaje nie lud właśnie, a ludzi. Moim zdaniem nie da się ich narysować linią prostą, wszyscy są pokomplikowani.
Atrakcja w jednej z miejscowości archiwum Piotra Mareckiego
Ta postać jest dla mnie piękna i wspaniała, ponieważ ma marzenia. Jego marzeniem jest, żeby być czystym.
Bardzo lubię taki film "American Honey", który opowiada o dzisiejszym prekariacie, czyli ludziach, którzy nie mają pewnej przyszłości. Jadą przez Amerykę Trumpa, czyli głównie przez te stany, w których wygrał. Bohaterowie sprzedają nikomu niepotrzebne magazyny, każdy ich wyrzuca z domów i w pewnym momencie kierowca zaprasza bohaterkę tego filmu do ciężarówki. Wszyscy spodziewają się najgorszego, a on włącza jej piosenkę Bruce’a Springsteena o marzeniach. I w pewnym momencie zadaje jej pytanie, o czym marzy. A ona mu mówi, że chciałaby mieć jakieś własne miejsce. I Bieszczadnik też mówi o marzeniach. On chce być czysty, niczego więcej nie potrzebuje. Dla mnie to jest wspaniała postać.
Oni byli absolutnie gościnni. Poczęstowali mnie małpką. My sobie prowadzimy dyskusję. Rzekłbym, że powstał nawet Dyskusyjny Klub przy Kebabie w Wysokiem Mazowieckiem. Oni są bardzo młodzi i mówią o swoich potrzebach. A ich potrzeby, to żeby pić i ru*ać. Ja mówię im o tym, jak ważny jest klimat.
Widzę tę scenę inaczej, nie w kategorii wielkiego podziału. Dzisiaj oni nazywają mnie "pan", ale jeszcze nie tak dawno, razem z moimi kolegami, też się tak na rowerach snuliśmy po różnych wioskach Podkarpacia i robiliśmy głupie rzeczy. Na przykład pokazywaliśmy jakieś nieprzyzwoite rzeczy ludziom w pociągach, którzy jechali w Bieszczady.
W pewnym momencie rozmawiamy o mężczyźnie o ksywie Mors. Skacze zimą na główkę na lód w jednej z wiosek obok Wysokiego Mazowieckiego. Lubi ekstremalne przeżycia, zwykle robi sobie krzywdę, kiedy skacze na ten lód. Relacjonuję to później Oli, która komentuje, że to dobrze, że morsuje tutaj, a nie lata do Himalajów, żeby niszczyć planetę śladem węglowym po to, żeby przeżyć coś ekstremalnego. W tym sensie ten bohater jest bardziej progresywny klimatycznie, niż wielu znajomych w bańce na Facebooku, którzy w postach lub nakładkach na zdjęcia profilowe głoszą postawy eko, a i czasem pochwalą się, że mieli 50 spotkań rocznie w różnych częściach świata. Zakładam, że nie przemieścili się na nie latającym dywanem.
Ważnym dla mnie doświadczeniem jest kino Andrzeja Barańskiego, który pokazuje bohaterów mieszkających w Polsce powiatowej. Jego "Kobieta z prowincji" czy "Niech cię odleci mara" są absolutnym przeciwieństwem kina Andrzeja Wajdy, narodowych arcydzieł i postaci z pierwszych stron gazet, które zmieniły bieg historii. Barański na odwrót, pokazuje bohaterów mieszkających w Polsce prowincjonalnej, którzy nie zmieniają historii, ale przedstawia ich jako herosów.
I właśnie taka idea przyświeca mojej książce, żeby pokazywać bohaterów mieszkających przy niewielkich drogach, nie w centrum, którzy mają swoją podmiotowość, język, sposób patrzenia na świat, humor, kulturę. Inna sprawa, że ja to mieszam, patrzę na ten świat przez okulary progresywnie myślącego hipstera. I to jest perspektywa, która tak strasznie denerwuje czytelników. Wkurza ich to, że ciągle powtarzam o życiu less waste. Ale ja, żyjący w wiosce w okresie PRL-u, doświadczyłem less waste, posiadałem bardzo niewiele przedmiotów, niewiele marnowałem. To zresztą symbolizuje termos z okresu komunizmu, który wożę po Polsce i z którego piję herbatę. W związku z tym, że w książce nie ma tezy, a napisana jest tak prosto, że prawie daję znać, jakbym nie skończył podstawówki (to jedna z opinii), to wiele osób ma potrzebę odezwać się do mnie, napisać posta na Facebooku czy Instagramie, czy na portalach dla czytelników, że oni mają inną, swoją Polskę przydrożną. I ja się zgadzam na to, przybijam im łokcia, i chętnie bym się z nimi napił piwa lub kawy z termosu, gdzieś w jakimś przydrożnym barze. Mam nadzieję, że będzie okazja jeszcze się spotkać, kiedy znowu będzie można jeździć bez celu po Polsce.
Piotr Marecki (ur. 1976) - wychował się w Trzcinicy na Podkarpaciu, obecnie mieszka w Krakowie. Pracuje jako profesor na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie zajmuje się mediami cyfrowymi. Był profesorem wizytującym na amerykańskich uczelniach (m.in. MIT, Uniwersytet Kolorado w Boulder, Uniwersytet w Rochester). Jest także redaktorem naczelnym wydawnictwa Korporacja Ha!art. Tworzy literaturę eksperymentalną, m.in. boty, generatory tekstu, poezję flarf, gry.
Kontakt z autorką Urszulą Abucewicz za pośrednictwem jej Facebooka.