Pomysł na zwiedzanie stolicy Portugalii zaczerpnąłem z przewodnika wybitnego poety Fernando Pessoi. Pomysł ryzykowny, zważywszy że książka została napisana... 80 lat temu!
Już pierwszy kontakt z Lizboną robi wrażenie. Pod warunkiem że patrzysz przez okienko samolotu, a pogoda łaskawa. Wówczas ukaże ci się morze dachów i ulic blisko wybrzeża, a dalej - bezkresny (wydawałoby się) ocean. Intuicja jednak zawodzi - Lizbona leży nad zatoką, w której ujście ma Tag, najdłuższa rzeka Półwyspu Iberyjskiego (1120 km, z czego tylko dziesiąta część w Portugalii). Estuarium Tagu wpada do Atlantyku kilkanaście kilometrów dalej. Autor mojego przewodnika zachwalał panoramę Lizbony po przybyciu tu drogą morską, ale widoków z boeinga chyba by mi pozazdrościł.
Następna niespodzianka czeka nas podczas lądowania w... mieście. Samolot siada na ziemi dosłownie między domami. Samochodem do centrum dojedziemy w kwadrans. Mój zmysł futbolowy łatwo wyczuł, że droga wiedzie obok nowoczesnego Estadio da Luz, na którym na początku lipca 2004 greccy piłkarze sensacyjnie zdobyli mistrzostwo Europy. Na co dzień kopią tu gracze Benfiki - szkoda, że liga portugalska akurat nie grała.
Poznawanie miasta postanowiłem rozpocząć od nadbrzeżnego kwadratowego Praça do Comércio. Reprezentacyjny plac Lizbony (w czasach Pessoi nazywany esplanadą pałacową) najlepiej wygląda od strony Tagu; przy trzech pozostałych bokach stoją okazałe klasycystyczne budynki - siedziba portugalskiego rządu. Zapamiętam je nie tylko z powodu pięknych arkad, ale także potężnego łuku triumfalnego łączącego dwie części budynku. Na środku placu stoi kilkunastometrowy pomnik konny portugalskiego króla Józefa I. Ornamentyka cokołu nawiązuje do rekonstrukcji Lizbony po kataklizmie z 1755 r. Trzęsienie ziemi, rozległe pożary i olbrzymie tsunami doszczętnie zniszczyły wielkie połacie miasta (wcześniej na Praça do Comércio stała rezydencja królewska), odbudowa trwała wiele lat. Wydarzenie to opisuje również Wolter w "Kandydzie".
Pod łukiem zaczyna się brukowana uliczka wiodąca ku sercu miasta. Prosta jak strzała i zawsze zatłoczona; warto się tędy przejść, mimo że opanowali ją sprzedawcy wszystkiego. Dałem się namówić tylko na pieczone kasztany (2,5 euro porcja) - było warto, bo na Rua Augusta wszystko dobrze wygląda, a jeszcze lepiej smakuje.
Ulica wychodzi na plac króla Piotra IV (Praça Dom Pedro IV) z pięknymi fontannami, "powszechnie znany jako Rocio lub Rossio" - podpowiada Pessoa. Nie wspomina o tramwaju, który wspina się po wąziutkiej uliczce na wzgórze po zachodniej stronie placu - wygląda to niesamowicie. Zamiast jechać nim w kierunku dzielnicy Barrio Alto, skierowałem kroki zgodnie ze wskazówkami poety w kierunku Avenida da Liberdade. Tuż za Rossio po lewej mamy dworzec kolejowy o tej samej nazwie, z przepiękną fasadą (zaokrąglone arkady przy wejściu w kształcie podkowy) z XIX w. a la styl manuelino. Różnica poziomów powoduje, że perony są... na pierwszym piętrze! Na końcu zatopionej w zieleni niczym barcelońskie Ramblas alei da Liberdade mieści się plac markiza de Pombala, bohatera narodowego, który odbudował Lizbonę po wspomnianej katastrofie. To on zadecydował o regularnym wyglądzie Baixy. Choć na placu Pombala (duże rondo) tak naprawdę nie ma nic wyjątkowego, kilkakrotnie z przyjemnością wracałem w to miejsce. Wchodząc teraz na wzgórze, w zachodniej części Lizbony ujrzałem słynny XVII-wieczny akwedukt Águas Livres ni stąd, ni zowąd wyrastający ponad miastem. O tajemniczości 19-kilometrowej konstrukcji utwierdził mnie Pessoa: "Pierwotnie wejście na akwedukt było ogólnie dostępne, zamknięto go jednak wskutek powtarzających się samobójstw i zbrodni".
Jeśli Baixa przypomina szachownicę (płaska jak stół, szerokie ulice poszatkowane przez przecznice pod kątem prostym, okazałe place - gołym okiem widać, że zabudowa z XVIII w. była planowa), leżąca obok niej arabska dzielnica Alfama to "wolnoamerykanka" z masą krętych i wąskich uliczek wspinających się po wzgórzu - jednym z siedmiu, na których powstała Lizbona. Można się zakochać w tym ulicznym rozgardiaszu, szczególnie w niedużych tramwajach (jeśli nas nie rozjechały), wbrew zdrowemu rozsądkowi pędzących po krętych zaułkach do góry i z powrotem, dosłownie tuż przed frontem romańsko-gotyckiej katedry Sé Patriarcal (polecam karkołomną podróż numerem 28). Średniowieczna Alfama to miejsce, w którym naprawdę możemy poczuć Lizbonę. Czasem dosłownie, bo w wąziutkich bocznych uliczkach handlarze sprzedają bardziej i mniej świeże ryby i frutti di mare (Pessoa podkreśla, że to stara dzielnica rybacka). Ściany cudownie wąskich budynków (rekordowy oceniłem na metr-półtora) pokrywają nieco już zużyte ręcznie malowane ceramiczne płytki - azulejos. Słusznie lub nie, te nieco obskurne zaułki od razu kojarzą mi się z dźwiękami fado (chyba jednak pod wpływem "Lisbon Story" Wima Wendersa). Na dole Alfamy, nieco na uboczu, stoi Casa dos Bicos. Kremowa fasada z ułożonych w kratkę ostro zakończonych kamieni wydała mi się najbardziej "modernistycznym" dziełem renesansu...
Warto wspiąć się na szczyt wzgórza, gdzie czeka na nas majestatyczny gotycki (część jest nawet romańska) królewski zamek św. Jerzego. Żeby go zwiedzić, nie trzeba już zgody "koszarowego oficera dyżurnego", jak 80 lat temu. Nie zapomnijmy o aparacie fotograficznym, bo z murów okalających zamek mamy wspaniałą panoramę Lizbony. Widać m.in. wiszący most 25 Kwietnia upamiętniający bezkrwawą rewolucję goździków z 1974 r., która zakończyła pół wieku autorytarnych rządów "portugalskiego Franco" António Salazara i jego następcy Marcela Caetano.
Niedzielę zacząłem na opak - z rana wybrałem się do nowoczesnej części miasta, na popołudnie zostawiając sobie port, skąd w epoce wielkich odkryć geograficznych odpływały statki najsłynniejszych portugalskich żeglarzy. Liczyłem, że będzie luźniej, niestety, setki turystów wybrały taką samą kolejność zwiedzania.
Ze stacji metra Baixa-Chiado niedaleko Praça de Comércio podjechałem do przystanku Alameda, tu przesiadłem się do czerwonej linii metra, by dojechać (mijając stacje okaflowane azulejos!) aż do końca trasy w Oriente. Tutejsza dzielnica ożyła gdy Lizbona gościła targi Expo 1998. Pozostało po nich wiele nowoczesnych budynków: "kosmiczny" dworzec ze szkieletowym zadaszeniem z białej stali i wijący się most Vasco da Gamy (prawdziwa autostrada - przejazd w stronę Lizbony płatny 2-7,1 euro), którego 17,2 km łączą Lizbonę z miasteczkiem Montijo. Uparłem się, żeby zobaczyć tę sensację sprzed paru lat, co niestety wiązało się z 45-minutowym spacerem od stacji metra (nie przewidziano środka komunikacji miejskiej, który by nas tu dowiózł). A na miejscu przekonałem się, że warto go oglądać tylko z lotu ptaka - inaczej niewiele widać, choć i tak niesamowicie wyglądają masywne filary, potężne przy brzegu, które potem wydają się coraz mniejsze, skręcają w prawo i wreszcie, zupełnie malutkie, nikną gdzieś na horyzoncie...
Wracając do metra, obejrzałem jeszcze kolejny spadek po Expo, 145-metrową wieżę, również imienia Vasco, ale myślami byłem już przy dzielnicy Belém (Betlejem), tak barwnie opisywanej przez Pessoę.
Tak naprawdę leży dokładnie po drugiej stronie miasta, choć nadal przy brzegu rzeki. Z okolic Praça de Comércio w kierunku Belém dość często kursują tramwaje, dostać się z Oriente było znacznie trudniej (dłużej). Na początek obowiązkowe oglądanie XVI-wiecznego klasztoru hieronimitów (Mosterio dos Jerónimos; zachodnioeuropejski zakon mnichów pustelników, który nie dotrwał do dziś) z białego kamienia, najwybitniejszego dzieła architektonicznego szkoły manuelińskiej, o którym portugalski liryk napisał: "To - prawdę mówiąc - najwspanialszy zabytek stolicy". Większość turystów poprzestaje na oglądaniu strony zwróconej ku rzece, warto jednak zobaczyć w środku m.in. grobowiec Vasco da Gamy i piękny dziedziniec z krużgankiem pokrytym typowymi dla stylu manuelino orientalnymi motywami morskimi. Pessoa słusznie jednak wspomina, że koniecznie trzeba też obejrzeć renesansową fasadę klasztoru po zachodniej stronie: "Przeróżne motywy zdobnicze, rozmieszczenie rzeźb i ich obramienie - wszystko to rozplanowały i wykonały zręczne i staranne dłonie, którym wciąż, po tylu stuleciach, należy się nieustanne dziękczynienie za stworzone piękno".
A kilkaset metrów dalej na brzegu Tagu stoi samotna i bardzo fotogeniczna wieża Torre de Belém (też XVI w.). Przepiękna warownia ze śmiesznymi spiczastymi blankami (końce przypominają małe kopułki) w swojej historii bywała też więzieniem, czego nie zapomniał mi uświadomić Pessoa, rozpływając się przy okazji nad pięknem "kamiennego klejnotu". Ciekawie jest też w środku - wiekowe działa wciąż stoją wycelowane w stronę rzeki.
Natomiast zupełnie nieciekawy wydał mi się pomnik odkryć geograficznych nieopodal klasztoru hieronimitów. Imitujący dziób statku monument zbudowano w 500. rocznicę narodzin Henryka Żeglarza, władcy popierającego wyprawy zamorskie (jego figura wysuwa się przed inne). Ot, masywny moloch, raczej szpecący wybrzeże Tagu. Przy wejściu róża wiatrów i wielka mapa świata z zaznaczonymi i opisanymi odkryciami Portugalczyków. Żeby wszystko dokładnie zobaczyć, trzeba po prostu na nią wejść. Wewnątrz pomnika znajduje się muzeum (nie byłem).
Na ulicy tuż obok klasztoru znajdziemy nieduży lokal z najsłynniejszymi ciastkami w mieście. Na pewno go nie ominiemy, gdyż zwykle kolejka chętnych wychodzi na chodnik. Warto w niej postać dla wspaniałych pastéis de Belém - ciepłych ciasteczek z budyniem (pudełko z sześcioma pastéis z cukrem pudrem i cynamonem - 4,5 euro). Ich "kuzynami" są sprzedawane także poza Portugalią pastéis de nata, ale oryginalny przepis znają tylko tutejsi cukiernicy. Najpierw strzegli go hieronimici, a 200 lat temu sprzedali kupcowi, który zrobił na tym interes życia.
Obok klasztoru na Praça Alfonso de Albuquerque znajduje się XIX-wieczny pałac królewski, a obecnie - siedziba prezydenta Portugalii. Jeśli starczy nam czasu i sił, zajrzyjmy do pobliskiego muzeum powozów, niegdyś stajni królewskiej (Museu Nacional dos Coches; wstęp 3 euro, czynne 10-17.30 prócz poniedziałków, http://www.museudoscoches-ipmuseus.pt ). Jego eksponaty należące niegdyś do królów, książąt i papieży, same w sobie są dziełami sztuki, od karocy hiszpańskiego króla Filipa II po całkiem "nowoczesne" XIX-wieczne bryczki. Takiej kolekcji pojazdów konnych od XVI po XIX w. próżno szukać gdzie indziej.
Odwiedziłem jeszcze muzeum sztuki dawnej (Museu Nacional de Arte Antiga, Rua das Janelas Verdes, 3 euro, czynne 10-18 prócz poniedziałków, http://www.ipmuseus.pt/pt/museus/M24353/TA.aspx) z obrazami portugalskich malarzy i innymi narodowymi dziełami sztuki z XII-XIX w. Z europejskich sław - m.in. Dürer i Bosch ("Kuszenie św. Antoniego").
Diaz, da Gama, Cabral, Magellan... To dzięki nim Portugalię nazywano przed wiekami krajem odkrywców. Dzięki Pessoi ja również zanotowałem swoje małe odkrycie. To Lizbona.