Anna Domaradzka, licencjonowana przewodniczka po Wenecji: Zawsze. I przy okazji oddaję się pasji fotograficznej, uwieczniając zjawiskowe postacie.
Wenecjanie też się włączają w zabawę, ale masa turystów trochę ich zniechęca, dlatego wychodzą z domów wieczorem, po pracy albo późną nocą. I wtedy rzeczywiście klimat jest cudowny. Jak ze słabo oświetlonej uliczki wyłania się zjawiskowo piękna maska, to wiadomo, że nie można zostać wobec takiego cudu obojętnym.
Wtedy można usłyszeć pozdrowienia w dialekcie weneckim, bo rodowici mieszkańcy do tej pory używają dialektu i to naprawdę jest fajne, gdy idziesz i słyszysz: Buonasera Sior (Pan) lub Siora (Pani) Maschera (Masko), bo tak się właśnie pozdrawia osoby, które się przebrały. I nikogo nie interesuje, kto ukrywa się pod maską. Ważne jest to, kim się jest w obecnym wcieleniu i kogo chce się interpretować.
Anna Domaradzka z przyjaciółką podczas karnawału Archiwum Anny Domaradzkiej
Tak. Kiedyś maski używane były przez arystokratów i arystokratki weneckie, którzy chcieli się poruszać po mieście incognito. Białe lub czarne maski umożliwiały im to doskonale - bez konieczności ujawniania swojej tożsamości.
Współcześnie karnawał to te magiczne chwile, gdy idziesz uliczkami i nagle wyłaniają się osoby w kostiumach i w maskach na twarzy. Natomiast nie radzę spędzić całego czasu na placu św. Marka. Nie ma tam ciekawej atmosfery. Jest wprawdzie scena, ale z megafonów można usłyszeć głównie reklamy. Lepiej chodzić i "polować" na przebierańców.
Codziennie natomiast odbywa się konkurs na najpiękniejszą maskę, ale prawdziwi pasjonaci, którzy mają swój honor (dygnita), nie pokazują się na scenie. To nie są marionetki, ale prawdziwi artyści. Mam szczęście, że znam kilku takich "wariatów" z Francji, Niemiec i oczywiście wenecjan.
Tak. Spośród 12 panien wybrana zostanie najpiękniejsza wenecjanka. Odbywa się to na pamiątkę uratowania 12 porwanych młodych panien za czasów panowania doży Candiano III. Współcześnie przebrany "doża" wybiera Marię i wręcza jej koronę na placu św. Marka.
Przed wiekami było inaczej. Wśród mniej zamożnych wenecjanek wybierano 12 panien, którym miasto fundowało wiano. Zwracano uwagę nie tylko na urodę, lecz także na inteligencję i podejście do życia. Bo kiedyś, żeby można było znaleźć kandydata na męża, trzeba było mieć posag, który wnosiło się do wspólnego, nowego życia.
Tak. Wykonywałam maski i stroje karnawałowe. Mogę nawet rzec, że stałam się ekspertem w tej dziedzinie.
Tuż po przyjeździe do tego miasta, a było to 28 lat temu, malowałam kopie obrazów artystów weneckich. Będąc obcokrajowcem, musiałam być dwa razy lepsza i szybsza od moich kolegów i koleżanek, którzy wykonywali tę samą pracę. Nie był to łatwy kawałek chleba, ale dawał mi niezależność. Później zaczęłam wykonywać maski karnawałowe. Teraz dokładnie mogę ocenić, z jakiego materiału zostały wykonane i skąd pochodzą.
Maski i projekty graficzne autorstwa Anny Domaradzkiej, które były wyeksponowane w teatrze San Gallo w Wenecji Archiwum Anny Domaradzkiej
Pogoń za nieznanym, ciekawość świata, zamiłowanie do pięknych miejsc i sztuki. Jestem rodowitą kielczanką, absolwentką Liceum Plastycznego w Kielcach oraz Wychowania Artystycznego ze specjalnością rzeźba na WSP w Częstochowie.
Jestem zmarzluchem, więc wyjazd na południe był dla mnie jedynym rozwiązaniem i rzeczą oczywistą. Dla mnie bez słońca nie ma życia. A z moim wyuczonym zawodem mogłam praktycznie w każdym zakątku świata rozpocząć nowe życie.
A dlaczego Wenecja? Podczas nauki w liceum, a potem już na studiach, odwiedziliśmy Francję i Włochy, w tym właśnie to miasto. To tutaj poczułam, że chciałabym zostać tu na dłużej, choć wtedy jeszcze nie znałam ani słowa po włosku. Z praktycznych względów powinnam była wybrać Francję, bo francuski znałam. Zadecydował głos serca.
Anna Domaradzka w masce podczas karnawału Archiwum Anny Domaradzkiej
Malowanie reprodukcji na czas, w samotności, na akord nie należało do bardzo pasjonujących zajęć. Na szczęście powoli to miasto zaczynało mnie wciągać. Najpierw na jakiejś wystawie w galerii sztuki poznałam Paulę. W moim wieku, ale jakże inny wiodłyśmy styl życia. Paula to typowa wenecjanka, która nie musiała martwić się o pieniądze, utrzymywali ją rodzice i mogła żyć sztuką. Ale to właśnie ona zapoznała mnie z moim obecnym mężem - Roberto, dla którego straciłam głowę. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Na samym początku znajomości było dla mnie zaskoczeniem, gdy przechodnie na ulicy prosili go o autograf. Teraz już się do tego przyzwyczaiłam.
Mój mąż Roberto jest muzykiem bluesowym i rockowym. Gra na gitarze elektrycznej i sitarze, a do tego jest kompozytorem. Dzięki niemu świat muzyków weneckich stał się dla mnie codziennością.
Z tym jest różnie. Ludzie mieszkający w Wenecji są szczególnie wyselekcjonowani, biorąc pod uwagę koszt utrzymania i mieszkania. Nie mogę zgodzić się ze słowami tej pani. Wenecja jest miastem uniwersyteckim, mieszkańcy zdają sobie sprawę z jej wyjątkowości. Bawi mnie trochę ich powiedzenie: "Po co mamy jechać na ląd stały, skoro cały świat przyjeżdża do nas".
Wenecja pod tym względem jest nieludzka i okrutna. Czasami klitki, które trudno nazwać mieszkaniami, kosztują kilkaset euro miesięcznie.
Tutaj można też zauważyć ogromną różnicę pomiędzy "starymi" umowami na wynajem mieszkania i "nowymi". Znam osoby, które płacą za dwa małe pokoje 60 euro miesięcznie (emeryci na starym kontrakcie), ale też znam takie, które za taką samą powierzchnię muszą zapłacić 1500 euro (nowy kontrakt).
Może troszeczkę mniej. Ale to prawda. Ze względów ekonomicznych rodzimych wenecjan nie stać już na konkurowanie z turystami.
Na terenie Włoch obowiązują tzw. umowy dotyczące okresu, na jaki chce się wynająć lokum. Gdy ktoś chce zamieszkać na dłużej, jest zainteresowany kontraktem sześć plus sześć lat. Niestety na takie warunki najemcy nie chcą się już zgadzać. I to jest problem. Bardzo chętnie wynajmowane jest mieszkanie na miesiąc lub maksymalnie pół roku. W takiej sytuacji studenci czy turyści są na uprzywilejowanej pozycji. Osoba zaś, która chciałaby tu normalnie zamieszkać, nie ma praktycznie szans.
Kiedyś, gdy chodziłam po Wenecji i nie było jeszcze takiej masy turystów, na każdym kroku odpowiadałam: ciao lub buongiorno, a teraz już nawet nie podnoszę wzroku, bo istnieje nikła nadzieja, że spotkam w tym tłumie kogoś ze znajomych. Teraz trzeba się umawiać, a znajoma postać wydaje się mirażem nie z tego świata.
Sklepy też się przystosowały do nowej sytuacji. Ogromnym problemem jest kupienie świeżych produktów spożywczych, natomiast nie brakuje sklepów z tanimi pamiątkami, które uprzykrzyły się już nawet i samym turystom.
Zgadza się. To jest zdecydowanie za dużo jak na miasto, w którym na dzień dzisiejszy jest zameldowanych tylko 52 tys. mieszkańców. Jeszcze w latach 50. ubiegłego wieku Wenecja liczyła sobie 175 tys., natomiast w XVI w. była na trzecim miejscu w Europie jako najbardziej zaludnione miasto. Wtedy na pierwszym miejscu był Paryż, a potem Neapol.
Nie wypaliło, bo to jest miasto otwarte. I takie też było przed wiekami. Wprowadzenie takich bramek znacznie ograniczyłoby swobodę nie tylko turystom, lecz także mieszkańcom i ludziom z zewnątrz, którzy tu pracują. Urzędnicy kombinują, planują, ale jak na razie nic nie zostało wprowadzone.
Straszą tym pomysłem od dwóch lat, ale cały czas wejście w życie tych opłat jest przesuwane w czasie. Wciąż można bez ograniczeń wjechać do Wenecji.
Każdy nowy hotel w mieście czy Airbnb oznacza, że ktoś musiał się wyprowadzić z mieszkania, aby zrobić miejsce turystom.Taka polityka nie ma sensu, miasto bez mieszkańców to miasto umarłe, niemające żadnej przyszłości!
Jest to szczególnie dotkliwe w sezonie. Są ogromne problemy, żeby przebić się przez tłum, panuje tu zgiełk, hałas i ogólny bałagan. To wszystko bardzo komplikuje życie rodowitym mieszkańcom. Nie mogą wejść do tramwaju wodnego, czyli vaporetto, bo są przepełnione. Turysta nie wie, jak się poruszać, więc blokuje ruch. Rozkłada mapkę na środku już i tak wąskiej uliczki i nie zrobi miejsca innym, bo jest najważniejszy. Sporo jest tych problemów...
Wenecjanie doceniają natomiast osoby, które nie mieszczą się w tych schematach i które chciałyby pogłębić ich historię, bo oni są naprawdę dumni z tego miasta i mają rację! Takich zaś turystów, którzy nawet nie podnoszą wzroku znad komórki i płynąc gondolą nawet nie zrobią żadnego zdjęcia, szczerze nie znoszą. Do takich przyjezdnych stracili serce. Oni chcą turystów umotywowanych i przygotowanych, bo ile razy można tłumaczyć, że na plac św. Marka nie można wjechać samochodem.
Tak, to była ogromna katastrofa. Ostatni tak wysoki poziom wody morskiej zanotowano 4 listopada 1966 r. Gdy rozmawiałam z osobami, które wtedy to widziały, zawsze opowiadały o tym doświadczeniu jak o sytuacji wyjątkowej. A tutaj proszę sobie wyobrazić, że nastąpiła dość groźna powtórka. W 1966 r. woda morska osiągnęła wysokość 194 cm, a 12 listopada 2019 r. 187 cm. Myślałam, że nigdy tego nie zobaczę, bądź co bądź od ostatniej katastrofy minęły 53 lata.
Jak tylko w nocy woda morska acqua alta zaczęła opadać, chodziłam po mieście, aby to udokumentować i pomóc sąsiadom. Nad miastem wisiała przerażająca cisza. Wenecjanie bez słów usuwali zniszczenia.
Zdjęcie zrobione podczas listopadowej katastrofy w Wenecji Archiwum Anny Domaradzkiej
To zjawisko jak najbardziej naturalne. Nasila się, kiedy jest pełnia albo nów księżyca, niskie ciśnienie i kiedy wieje silny wiatr. Wenecjanie boją się tylko dwóch wiatrów: scirocco, który wieje od strony południowej znad Syrii i bory, który wieje od wschodu, od Triestu. Kiedy te wszystkie trzy czynniki nakładają się na siebie, Wenecja niknie pod wodą.
Podczas ostatniego incydentu wielu turystów zadawało mi pytanie, czy przy wysokości wody 187 cm Wenecja została doszczętnie zalana. Otóż tak nie jest. Miasto nie znajduje się na zerowym poziomie wody morskiej, tylko jest położone ciut wyżej. Najniżej jest przed samym głównym wejściem do Bazyliki św. Marka, tam woda się pojawia już przy 60 cm.
Jeśli odejmiemy od 187 cm 60 cm, to możemy być pewni, że wodery zakrywające całą nogę nam nie wystarczą, bo woda morska osiągnęła 127 cm. Do tego trzeba dodać fale, deszcz i niskie ciśnienie... Z naturą nie ma żartów.
Tak. Tutaj mniej więcej co sześć godzin jest przypływ i mniej więcej co sześć godzin jest odpływ. I ten fakt może mieć realny wpływ na sytuację w mieście, np. przy dostawie towarów i przy przemieszczaniu się po nim.
Niektórzy zaczęli atakować wenecjan, po co się tu w ogóle osiedlili i dlaczego nie byli przygotowani na tak wysoki poziom wody morskiej. Ale na to nie ma łatwej odpowiedzi. W Wenecji nic nie jest oczywiste i proste.
Wenecjan bardziej niepokoi zanieczyszczenie środowiska naturalnego, globalne ocieplenie i korupcja. To chyba bardziej media podsycają atmosferę, że "trzeba natychmiast jechać do Wenecji, bo już za rok jej nie będzie". Jak na razie nigdzie się nie wyprowadzam, a Wenecja przy drobnej acqua alta (nie takiej jak ostatnio) jest wręcz urocza.
Mam obywatelstwo polskie i włoskie, ale uważam się za Polkę. Polska jest dla mnie wszystkim. Całe moje wykształcenie, korzenie, wszystko rozpoczęło się od kraju nad Wisłą. Natomiast Wenecję kocham namiętnie i bezwarunkowo!
***
Z Anną Domaradzką rozmawiała Urszula Abucewicz (kontakt do autorki za pośrednictwem Facebooka).
Anna Domaradzka w Wenecji mieszka już od 28 lat Archiwum Anny Domaradzkiej