A był to tylko wierzchołek Południowej Annapurny w promieniach zachodzącego słońca. W połowie złocisty, w połowie czarny, obwiedziony śniegiem, zatopiony w błękitnym rombie nieba. Niebiańska dziura w chmurach. Wrażenie tym większe, że krajobraz tonął w cieniu: wąskie poletka kwitnącego rzepaku, bananowce i drzewa mandarynkowe obsypane owocami, dalej głęboki kanion rzeki Kali Gandaki i tarasy z uprawami, za nimi trzytysięczniki porośnięte potężnymi rododendronami. Spokój i cisza.
Czubek Annapurny towarzyszył nam w wędrówce jeszcze przez godzinę. Do dziś go pamiętam...
Poranny samolot Cosmic Air (jedna z wielu lokalnych linii) nie odleci z Pokhary do Jomsom [czyt. Dżomsom]. Powód - potężny wiatr tamże. Spróbujemy jutro. Na razie podziwiamy wysokie góry z hotelu Lumbini Resort (Lumbini to miejscowość tuż przy granicy z Indiami, gdzie miał się narodzić Budda i skąd pochodzi przemiły właściciel naszego hoteliku Dhundi Ray Adhikari). Świetnie widać Macchapuchharę, czyli Rybi Ogon (6997 m n.p.m.), a nieco w głębi szczyty Annapurny.
Może i dobrze, że nie udało się dziś odlecieć. Podczas wieczornej pogawędki Adhikari ostrzega, że za dziewięć dni maoistowscy partyzanci - wymierzona w monarchię rebelia trwa od 1996 r. - szykują strajk komunikacyjny, który sparaliżuje kraj na pięć dni! A więc nasz trekking nie może trwać dłużej niż tydzień, jeśli chcemy zdążyć na powrotny samolot z Delhi.
Lecimy! Wczorajszy bilet (63 dol. od osoby) jest nadal ważny; opłacamy tylko podatek lotniskowy - po 495 rupii. Cosmic Air, dość zdezelowany i z rozwalającymi się fotelami, zabiera na pokład 18 osób. Stewardesa podaje owocowe cukierki i watę do zatkania uszu. Po 20 min lądujemy w Jomsom (2713 m n.p.m.) na platformie wykrojonej wśród ośnieżonych szczytów. Stolica regionu wygląda jak większa wieś. Główna ulica brukowana kamiennymi płytami i czysta robi miłe wrażenie. Po bokach domki-hoteliki-sklepiki z kamieni i bielone, z niebieskimi drzwiami i okiennicami. Meldujemy się w punktach odprawy, opieczętowują nam zezwolenia na trekking i wpisują do ksiąg. Ruszamy w górę. Cel: sanktuarium w Muktinath (ok. 3800 m n.p.m.), jakieś 30 km stąd, czczone przez wyznawców hinduizmu i buddyzmu.
Ledwie widoczna droga biegnie kamienistym, kilkusetmetrowym korytem Kali Gandaki, która cieknie (luty to pora sucha) wąskim, szarym strumykiem. Nigdy nie widziałam tylu pięknych kamieni. Zbieram je, ale będę musiała wyrzucać po drodze.
Za wsią Kagbeni (2810 m n.p.m.) ścieżka się zwęża i idzie ostro pod górę. Z trudem mijają się na niej osiołki lub małe, przysadziste koniki, na których galopują miejscowi. Siodła z kilku warstw kolorowych dywaników (przy drodze widzimy krosna, na których powstają), na czołach koników wymyślne ozdoby z lusterkami, ogony zaplecione w dwa warkocze. Można je wynająć, ale wolimy własne nogi, choć plecaki robią się coraz cięższe...
Od czasu do czasu mijamy innych wędrowców. Niektórzy idą z przewodnikiem bądź z tragarzem (ci dźwigają ciężary na pasku wokół głowy, co redukuje ich wagę co najmniej o jedną trzecią). Wokół kamienna pustynia kończąca się nagimi wzgórzami. Gdzieniegdzie rosną ostrokrzewy; skubią je stada owiec o długiej wełnie i mocno zakręconych rogach. Na horyzoncie czterotysięczniki toną w śniegu. Śnieg zbliża się coraz bardziej do naszej ścieżki.
Mamy problemy z oddychaniem, idziemy coraz wolniej, często odpoczywamy (do sanktuarium jeszcze co najmniej dwie godziny wspinaczki).
We wsi Jharkot [czyt. Dżarkot], na 3500 m n.p.m. nocujemy w glinianym domku-hoteliku. Na dole śpią gospodarze, na górze tylko my. Przed naszym pokojem (zbite z desek łóżka, dwa stołki i parę świeczek) uklepany z gliny tarasik. W nocy widzę nad nim prostokąt nieba złożonego - dosłownie! - z samych gwiazd. Chciałoby się oglądać je w nieskończoność, tylko ten piekielny ziąb!
W hoteliku można coś zjeść, ale mamy własne zapasy. Zamawiamy jedynie olbrzymi termos wrzątku. Śpię w czapce, rękawiczkach, szaliku, swetrze i polarze, owijam się wełnianą nepalską chustą, a na śpiwór narzucam wojłokową kołdrę wyproszoną u gospodyni.
Kałuże zamarznięte, na zboczach śnieg. Powoli wspinamy się stromą ścieżką. Sanktuarium w Muktinath - u wejścia mosiężne dzwonki i malowany młynek modlitewny. Wśród bezlistnych teraz wierzb (tylko one tu rosną, dostarczają materiału na opał) stoją świątynie Buddy i Sziwy oraz pomniejsze kapliczki. Wszędzie powiewają na sznurkach kawałki kolorowych tkanin pokryte modlitwami. Mniszka pokazuje nam świątynię-klasztor, którą się opiekuje. Bezbrzeżny spokój i cisza, prócz nas nie ma nikogo. Nawet psy nie szczekają, a dzwonki osiołków, choć olbrzymie, wydają cichy, przytłumiony dźwięk.
Wracamy tą samą drogą. Wczoraj było słonecznie i bezwietrznie. Dziś wiatr niemal zwala nas z nóg (i ze ścieżki), kropi deszcz, wirują płatki śniegu. Nie chce się nawet podziwiać widoków, a jest na co patrzeć. Kamienne domy pokrywają malunki: na dole biegnie pas szary, powyżej ochra, nad nią biel. Drzwi i okna ostro niebieskie lub rdzawoczerwone, dachy z kamiennych łupków. W zagrodach z ostrokrzewów stoją potężne jaki. Co rusz małe kapliczki ustawione po trzy, przypominające ule, a pomalowane tak samo jak domostwa. Modlitewne chorągiewki przyczepiono nawet do linowych mostków przerzuconych przez rzekę. Na godzinę blokuje nas stado owiec pędzone wykutą w skale ścieżką nad strumieniem.
Tuż przed zmrokiem jesteśmy w Jomsom i meldujemy się w punkcie kontrolnym. Wybieramy pierwszy z brzegu guest house Moonlight - czysty, ale okropnie zimny (herbatę pijemy w rękawiczkach). Na szczęście w jadalni pod wielkim stołem pokrytym kocami (trzyma się pod nimi nogi i ręce) żarzy się gazowy piecyk. O 8 pora spać, choć można by drzemać przy stole z dwiema gospodyniami i przy hinduskiej telenoweli.
Wyruszamy o 8.30, zachłystując się ostrym powietrzem i widokami. Moonlight przylega plecami do potężnej góry, a naprzeciwko wyłania się z chmur cudowny Nilgiri w białej czapie. Będzie nam towarzyszył przez godzinę.
Nurt Kali Gandaki przybiera na sile. Rośnie też liczba mostków do pokonania - czasem to po prostu drągi czy bale, czasem parę głazów, no i ułożone z deseczek mostki na linach.
Kierujemy się na wieś Marpha (2665 m n.p.m.). Nie ma drogowskazów, nie ma turystów. Mija nas elegancki jeździec w tradycyjnej czapce w kształcie stożka i na wyjątkowo przystrojonym koniu. Na hasło "Polska" mówi, że znał Jerzego Kukuczkę i Wandę Rutkiewicz.
Okolice słyną z sadów (teraz kwitną tylko migdałowce). Wszyscy pieką tu - i sprzedają wystawione w oknach - ciasta z jabłkami. Z jabłek powstaje też brandy i dżemy. To najładniejsza wieś na naszej drodze. Domki kamienne i bielone, rzeźbione w drewnie balkoniki i podcienia, płaskie dachy obłożone równiutko wiązkami drewna, drzwi i okna szaroniebieskie, brązowe i rdzawe. Wąskie uliczki z kamiennych płyt blokują czasem stada owiec i jaków albo jucznych osiołków. Nad Marphą króluje wykuta w skale stupa oplątana modlitewnymi chorągiewkami. Przez inne stupo-bramy wchodzi się do wsi i z niej wychodzi. Jest też przepiękny buddyjski klasztor, do którego wspinamy się po wysokich schodkach. Stąd wieś wygląda jak przylepiony do skały fragment antycznego amfiteatru. Zatrzymujemy się na solidną porcję jabłkowych wypieków, przy okazji oddaję do naprawy moje jedyne spodnie (50 rupii za usługę na podwórku, z użyciem maszyny na korbkę).
Po południu pogoda się pogarsza. Czekają nas ciężkie godziny w śniegu i deszczu. Koryto rzeki zwęża się, idziemy ścieżką wykutą nad nim w pomarańczowożółtej skale. Naszym celem jest Kalopani (2560 m n.p.m.) u podnóża Dhaulagiri (8167 m n.p.m.). Docieramy tam o 6 po południu, przemoknięte i obolałe. Mamy w nogach jakieś 40 km po kamieniach i błocie. W Kalopani większość domków to hoteliki. Nasz nazywa się Angel (widziałam też Hill-ton i Yak-donald's ) - chata przy drodze kryje w podwórku ciasne, ale czyste pokoje. Zimno i wilgotno, prądu nie ma. Rozgrzewa nas hot lemon (sok z cytryny, wrzątek, cukier) i miejscowy rum.
O 6 rano wschód słońca. Widok dosłownie zapiera dech w piersiach. Za plecami Kalopani, od błękitu nieba odcina się śnieżnobiały Dhaulagiri z charakterystyczną strugą spływającego zeń lodowca.
Ruszamy do Tatopani (ok. 36 km), ale wciąż oglądamy się na Dhaulagiri. Jest mroźno, ubrania wilgotne. Owijam się w wielki szal z wełny jaka, który upodabnia mnie do miejscowych. Na popas stajemy w Pairohapla, której nawet nie ma na mapie. Nareszcie można się wysuszyć w słońcu.
Pojawiają się tabliczki ACAP (Annapurna Conservation Area Project) z informacją, że szlak biegnie nad najgłębszym na świecie kanionem rzeką. To Kali Gandaki spada w dół ponad 2200 m, w przełom między masywem Annapurny a Dhaulagiri. Wciąż słychać jej potężny szum. Ścieżka pnie się w górę po kamiennych stopniach i głazach.
Mijają nas karawany osiołków i koników. Wędrują po trzy-cztery dni pod górę, dostarczając piwo, colę, gaz, cement, garnki... Tragarze niosą kilkumetrowe plastikowe rury, klatki pełne żywych kurczaków, telewizory, a nawet kompletne wyposażenie kuchni!
Przekraczamy drewniany mostek nad wodospadem Baba. Kusi lokalik z glinianym tarasem i napisem: "Stąd najlepszy widok w okolicy". W dole kotłuje się spieniona Kali Gandaki, raz szmaragdowa, raz malachitowa. Po bokach niemal pionowe ściany kanionu, z jednej z nich spada Baba.
Teraz już tylko w dół, po olbrzymich kamieniach. Pojawiają się rododendrony, bananowce, figi, obsypane owocami drzewa mandarynkowe i niespotykanych rozmiarów cytryny.
Do Tatopani docieramy o zmroku. W Old Kamala Lodge nogi odmawiają nam posłuszeństwa. Wieś (1189 m n.p.m.) z jednej strony przylega do niemal pionowej skały, z drugiej ma Kali Gandaki, której potężny szum nie daje spać - wydaje się, że za ścianą huczy morze.
Tatopani słynie z gorących źródeł. To dwa cementowe baseniki (działa jeden), które służą za publiczną łaźnię. Obok "bar" z bambusowych patyków i "przebieralnia" z kawałka blachy. O 7 rano jest przyjemnie, nie ma tłoku, woda dość czysta, a kąpiel w 40 stopniach przynosi ulgę obolałym ciałom.
Dziś czeka nas wspinaczka na niemal dwa i pół tysiąca metrów. Schodkowa ścieżka z marmurowych płyt idzie ostro w górę. Mijamy malutkie wsie - w każdej restauracja (daszek na bambusowych palikach z paroma stolikami, colą i zakurzonymi herbatnikami). Domki jak zwykle trójkolorowe, dachy kryte słomą lub kamiennymi płytami, okna i drzwi wymyślnie rzeźbione. Bramy to dwa kawały marmuru z okrągłymi otworami, w które zatknięto drągi. Na tarasach kwitnie rzepak, kłosi się jęczmień, wszędzie mandarynki, cytryny, nagietki...
Na obiad stajemy w porośniętym nasturcjami domku przyklejonym do zbocza. Zwabił nas napis na desce: fresh yak cheese. Gospodarz urządził dla turystów rodzaj gospody pod chmurką. Sam nie robi sera, chodzi po niego na górę po drugiej stronie doliny (widać ją z tarasu). Brunatnożółty, łagodny ser smakuje wybornie; kupujemy na zapas.
Marmurowe schodki biegną wciąż w górę, trzeba często przystawać.
Chitre [czyt. Czitre] - na wysokości 2390 m n.p.m. - pogrążone jest w ciemnościach. Instalujemy się w jedynym czynnym hoteliku, błądząc przy świeczce po zakamarkach. Rzeka została daleko w dole i nie dociera tu jej szum. Całą noc śnią mi się maoiści otaczający wieś (w "The Himalyan" i "Kathmandu Post" codziennie czytam krwawe doniesienia na temat rebelii).
Z Chitre mamy nieziemski widok na Dhaulagiri i kawałek Południowej Annapurny. Kontemplujemy je z tarasu przy śniadaniu. Szybko jednak spowijają je chmury. Czeka nas wspinaczka do Ghorapani (2775 m n.p.m.) - niedaleko, ale stromo jak diabli.
Ghorapani to spora turystyczna wieś, z mnóstwem krytych niebieską blachą hotelików. Tędy wiedzie szlak na Poon Hill (3210 m n.p.m.) - ulubiony cel turystów, jeden z najsłynniejszych punktów widokowych. To stąd podziwia się o wschodzie słońca panoramę Himalajów.
Dziś wieś tonie we mgle, z widoków nici. Popołudnie spędzamy na obchodach lokalnego święta: są turnieje siatkówki (boisko to wycięta w skale platforma), występy tancerzy i śpiewaków w tradycyjnych strojach. Mgła utrzymuje się przez cały dzień.
O 5 rano ruszamy na Poon Hill - godzina ostrej wspinaczki w głębokich ciemnościach (mamy jedną latarkę na trzy) po oblodzonych kamieniach i śniegu. Jesteśmy spocone, na szczycie dosłownie zamarzamy, a na wschód słońca trzeba jeszcze poczekać! Nazbierało się ok. 50 cudzoziemców z aparatami i kamerami, niektórzy mają akwarele i bloki rysunkowe. Po chwili z ciemnoszarych chmur wyłaniają się potężne zarysy. To - niemal w jednej linii - Dhaulagiri, Tukuche, Annapurna i jej trzy szczyty oraz Rybi Ogon. Ok. 6.30 zaczyna się przejaśniać, a po kwadransie słońce dotyka ośnieżonych wierzchołków i wyciąga je z atramentowego niebytu. Ale podstawy gór nadal toną w chmurach - wrażenie nie do opisania. Podziwiamy ten spektakl do 8.
Okazuje się, że okna naszego hoteliku Snowland wychodzą wprost na Południową Annapurnę (7219 m n.p.m.). Jeszcze przez godzinę delektujemy się jej widokiem. Jednak potwierdzone już (niemal) pogłoski o strajku maoistów, który rozpocznie się pojutrze, wyganiają nas na szlak.
Wybieramy najkrótszą, ale najbardziej stromą drogę. Najpierw wyciętymi w górze wąwozami. Wokół plątanina roślin, gigantyczne korzenie, pnącza, porastające wszystko mchy. No i ocean rododendronów, które mają rozmiary naszych kasztanów czy dębów! Zaczynają kwitnąć, a pewien gatunek drobnych, bladoróżowych rozsiewa słodki zapach.
Z czasem wąwóz zamienia się w strome schodki i tak już będzie aż do Mataty. Podziwiamy uprawne mikroskopijne tarasy (ziemię orzą tu sochami) i pęki kolb kukurydzy zawieszone malowniczo na gankach. W przylepionej - pionowo! - do zbocza wsi Ulleri stajemy na popas. I... nie możemy się ruszyć. Ścieżką tuż za naszymi plecami maszeruje uzbrojony ponadstuosobowy oddział maoistów; to właściwie dziewczęta i chłopcy, ale wszyscy z karabinami i w quasi-uniformach. Zostawili nas w spokoju, choć wiemy, że często wymuszają haracze na turystach.
Po zejściu z góry jeszcze kawał drogi kamienistym korytem rzeki. O zmroku Naya Pul. Łapiemy zdezelowany autobus do Pokhary, gdzie w Lumbini Resort czekają nasze bagaże. No i przemiła obsługa, m.in. mały Ram, który - jak mnóstwo dzieci w Nepalu (gazety piszą o 40 tys.) - nie chodzi do szkoły, tylko pracuje. W Lumbini kucharzy i sprząta. Szef pan Adhikari, któremu zawdzięczamy powodzenie naszej wyprawy, jest, niestety, nieobecny - udał się na ślub w rodzinne strony. Może go tam spotkamy? Przecież musimy przekroczyć granicę niedaleko Lumbini!