Trzy wyspy: Gran Canaria, Fuerteventura i Lanzarote

Gran Canaria to turystyczny przemysł, Fuerteventura - klimaty afrykańskie, a Lanzarote stworzył Manrique

Z daleka wyglądają jak wystające z oceanu stożki wulkanów. I rzeczywiście. Wyspy Kanaryjskie (podobnie jak Madera, Azory czy Wyspy Zielonego Przylądka) to właściwie szczyty wielkiego pasma gór wulkanicznych ciągnących się pod Atlantykiem. Samolot ląduje niemal dwa kroki od brzegu oceanu. Pierwsze zaskoczenie - trawniki zamiast trawy gęsto pokrywają grafitowe kuleczki. Z nich sterczą palmy, agawy, oleandry i krzaczaste pelargonie. Ten mocno porowaty żwirek wulkanicznego pochodzenia zatrzymuje nocną wilgoć i w sposób naturalny nawadnia rośliny (sprawdziłam, rzeczywiście mokry!).

Gran Canaria

Na Gran Canarii cofamy zegarki o godzinę. Najchętniej zaś cofnęlibyśmy się na inną wyspę. Ta bowiem - choć stała się prawdziwym turystycznym symbolem - wydała mi się najmniej pociągająca z trzech, które widziałam.

Jej południowe wybrzeże (tu są najładniejsze plaże, a także rezerwat wydm) porastają hotelowe miasteczka: Maspalomas, Playa del Inglés, San Agustin... Wyglądałyby niczym blokowiska, gdyby nie palmowe aleje, kępy wiecznie kwitnących bugenwilli, gdzieniegdzie bajeczne pola golfowe, no i bliskość oceanu. Naprzeciwko ulokowały się osiedla do obsługi turystycznych resortów, które też niewiele mają wspólnego ze zwykłymi miasteczkami. Na wyspach już dawno przemysł turystyczny wyparł wszelki inny. Przy drogach straszą olbrzymie czarne płachty - to siatki chroniące uprawy przed słońcem, ponure pozostałości plantacji pomidorów, dawnej chluby Kanarów (dziś taniej jest je importować; niestety, są bardzo niesmaczne).

Hotelowiska Gran Canarii rocznie odwiedza 5 mln turystów! W 80 proc. są to Niemcy.

Warto wyrwać się z coraz popularniejszego systemu all inclusive i zwiedzić środek wyspy. Drogi wspinają się skalistymi wąwozami, w tle niesamowitych kształtów góry. Wszechobecne są palmy, ale także olbrzymie opuncje (można jeść ich owoce, ale uwaga na kolce!), eukaliptusy, kolonie agaw, sosny kanaryjskie o bardzo długich igłach. Są też plantacje brzoskwiń, bananów, pomarańczy i cytryn. Tu przecież - według mitycznych opowieści - miał znajdować się ogród Hesperyd albo nawet Atlantyda.

Gran Canaria, trzecia co do wielkości w archipelagu (1560 km kw.), ma 900 tys. mieszkańców, w tym 400 tys. w stolicy - Las Palmas, największym mieście i porcie Kanarów. Tu godna uwagi jest Vegueta, stara dzielnica z brukowanymi ulicami i domami z czasów hiszpańskiej konkwisty (miasto założono w 1478 r. na rozkaz królowej Izabeli Katolickiej) - solidne mury i charakterystyczne, rzeźbione w drewnie werandy-balkoniki. Warto wstąpić do Casa de Colón - domu-muzeum Krzysztofa Kolumba. Co prawda nie ma w nim oryginalnych pamiątek po wielkim żeglarzu, który gościł tu w 1492 r., ale są niezwykle ciekawe wnętrza (no i wspaniała fasada w stylu plateresco!) oraz kopie jego okrętów.

Fuerteventura

Fuerteventurę (druga co do wielkości, 1660 km kw., ale najrzadziej zaludniona) niemal zawsze owiewają gorące podmuchy - to palący i duszny sirocco, zwany przez miejscowych kalima, który niesie piasek z afrykańskich pustyń.

Pierwsze wrażenie - jestem w Afryce, no, powiedzmy w południowym Maroku (być może stamtąd przybyli na wyspy pierwsi "osadnicy" - o ile rzeczywiście byli nimi Berberzy). Fuerteventurę dzieli od kontynentu zaledwie 115 km (na jej brzegach wciąż lądują nielegalni imigranci). Jak okiem sięgnąć niemal pustynny krajobraz, rdzawoczerwone rozgrzane pagórki i bezkresne, kamieniste równiny. Na jedynej wąskiej drodze, którą ze stolicy, Puerto del Rosario, udajemy się na południe, niemal wcale nie ma ruchu. Pobocze porasta naturalny żywopłot z potężnych agaw ze sterczącymi niczym parometrowe tyczki kwiatami.

Na skalistym podłożu mnóstwo krzaków z gatunku euphorbia - ta endemiczna roślina podobna do kaktusa stała się symbolem wyspy. Podobnie jak niezliczone młyny-wiatraki - molinos rodzaju męskiego (trzypiętrowe) i molinas żeńskiego (jednopiętrowe, przysadziste). Parę wieków temu była to zielona wyspa, pełna lasów, rzek i uprawnych pól. Lasy wycięto, by wypalać wapno, trawy wyskubały nieprzebrane stada kóz (dziś na 100 tys. mieszkańców przypada ich 70 tys., co rusz widać zagrody). - Do tego brak deszczu, gorące wiatry z Afryki i erozja gleby nastąpiła błyskawicznie - wyjaśnia nasz przewodnik Andreas, z pochodzenia Niemiec, zasiedziały na wyspie od lat. - W XIX w. Fuerteventura zamieniła się w pustynię. Ale przez okrągły rok panuje tu dobry klimat dla alergików i astmatyków, w powietrzu jest dużo soli. No i mnóstwo miejsc do surfingu (idealne warunki od maja do września).

Andreas ubolewa, że Fuerteventurę - niemal na jego oczach - odmienia turystyczny przemysł. Już dziś daje on utrzymanie 78 proc. mieszkańców.

Co roku spędza tu wakacje ok. 2 mln osób. Z tego 60 proc. wybiera all inclusive, co oznacza, że niemal nie ruszają się z hotelu, który gwarantuje im wszystko. Nie muszą nawet iść nad ocean, na miejscu są baseny ze słoną wodą (ze słodką oczywiście też), spa, sklepy, restauracje i bary do wyboru... Lokalne rzemiosło i usługi zamierają z braku klienteli.

"Bądź grzeczny, bo cię ześlemy na Fuerteventurę" - mówiono kiedyś. Jeszcze 30 lat temu nie było tu prawie nic, żadnych hoteli czy centrów handlowych. A i dziś Fuerteventura jest ulubionym miejscem odpoczynku wyspiarzy. Znajdują naprawdę boskie plaże, złote i słomkowe wydmy na półwyspie Jand~a albo małe zatoczki otoczone czarnym klifem jak Playa del Viejo Rey. Albo plaże kamienisto-piaszczyste, dłuuugie i pagórkowate, świetnie nadające się do spacerów, np. wokół kurortu Corralejo.

W plaży Baranjo de Canarias zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Na pustkowiu jak okiem sięgnąć żadnych budowli, a i plażowiczów niewielu. Białozłocistą łachę piasku w kształcie półksiężyca otacza woda w kilku odcieniach błękitu, który w oddali zamienia się w turkus.

We młynie-muzeum Tiscamanita próbujemy miejscowego przysmaku gofio - uprażone i zmielone ziarno kukurydzy (może być też pszenica lub jęczmień). Je się to z mlekiem, dodaje do lodów, naleśników, niemal do wszystkiego. Na naszych oczach wymieszano je z cukrem, oliwą i wodą - powstało coś w rodzaju niezwykle sycącej chałwy.

Lanzarote

Lanzarote* (czwarta pod względem wielkości, 846 km kw., 2 mln turystów rocznie) stworzył wulkan Timanfaya. Ale tak naprawdę jest dziełem Cesara Manrique'a - malarza, rzeźbiarza i architekta, który niemal całą wyspę uczynił przedmiotem swoich artystycznych zabiegów, co nazywał sztuką totalną. Ten "pastor de vientos y volcanos" - jak pisał o nim hiszpański poeta Rafael Alberti - zginął w wypadku w 1992 r.

Podróż po Lanzarote warto zacząć od jego domu w Taro de Tahiche, 6 km na północ od stolicy Arrecife, dziś fundacji-muzeum. Złożony jakby z niskich, białych klocków, jest wtopiony w pole lawy. Ponieważ wielkie tafle okien nie mają ram, wydaje się, że okien nie ma wcale i wulkan wdarł się do środka, dosłownie i w przenośni - jego jęzory przebijają ściany. Podziemne pokoje to w rzeczywistości olbrzymie bańki powietrza utworzone niegdyś przez płynącą lawę - w nich saloniki, jadalnia, mały basen... Na ścianach niesamowite obrazy Manrique'a (i nie tylko, jest i Picasso, Chillida, Tápies, Miró), a w patio - murale. Moją uwagę przykuł niezwykły autoportret z kawałka starej deski, z oczami ze szklanych korków.

Nie chce się stąd wychodzić, ale pośpiech wskazany, jeśli chcemy zobaczyć inne miejsca, w których artysta mistrzowsko połączył piękno natury ze sztuką i potrzebami człowieka.

A więc 9 km dalej Guatiza i jej Jard~n de Cactus. Z daleka nie widać nic - potężna niecka ukryta jest w ziemi. Wchodzi się przez labirynt korytarzyków wyciosanych w bazalcie. W środku, na amfiteatralnie ułożonych tarasach z bloków tufu, rośnie ok. 1,5 tys. gatunków kaktusów z całego świata. Gdy zadrzeć głowę, widać w oddali sterczącą koronę z wulkanicznych stożków (na Lanzarote doliczono się ich 300).

Lanzarote - Jameos del Agua

Lanzarote. Miejscami wyspa wygląda dość ponuro, ale zawsze fascynująco. Brunatne hałdy lawy na poboczach, a nawet olbrzymie jej pola, jakby świeżo wyorane skiby, miejscami zamieniono w "winnice" czy "plantacje" - w dołkach o kształcie półksiężyca okolonych niskim półokrągłym murkiem dzielnie tkwią pojedyncze rośliny; wygląda, jakby rosły na brykietach węgla.

Zatrzymujemy się w Jameos del Agua na wschodnim wybrzeżu. Z wierzchu jak zwykle nic specjalnego - ot, pagórki lawy. Pod nimi ciągną się groty. Za każdym występem skały otwierają się bajeczne widoki. Pierwszą grotę zamieniono w bar/restaurację z mnóstwem stolików i pomarańczowymi siedziskami (świetnie kontrastują z ciemnym bazaltem dookoła). Ze skalnej platformy widać drugą grotę, parę pięter niżej, którą wypełnia jeziorko. Wokół kaskady zieleni. Schodzimy po drewnianych schodkach. Nad jeziorkiem biegnie skalna półka. Grotę wieńczy rodzaj olbrzymiej pomarańczowej markizy. Zza niej wyłania się kolejne jeziorko, ale już pod gołym niebem. W niecce pokrytej grubo białą farbą, która upodabnia ją do basenu, gdzieniegdzie tkwią czarne głazy, nad stromym brzegiem zwisają krzywe palmy i figowce. W głębi kępy pelargonii i kaktusów wśród kamiennych ścieżek. Na tym nie koniec. Przed nami podziemna grota zamieniona w salę koncertową o rewelacyjnej akustyce. Ze świetlika (dziura na wylot w skale z niebem w tle) spuszcza się srebrzysty pająk - rzeźba Manrique'a. Klamki u drzwi mają postać mosiężnych krabów - to endemiczny gatunek cangrejo żyjący w tutejszych jeziorkach. Nie wolno wrzucać do wody monet, bo to im szkodzi! - głoszą tabliczki.

Jest i niezwykłe muzeum - Casa de los Volcanos - a w nim prócz wyjątkowych okazów lawy i skamielin, kawałów bazaltu i obsydianu komputerowe animacje i interaktywne prezentacje, które pokazują, jak rodzą się wulkany, co gotuje się pod ziemską skorupą. Zewsząd dobiegają głosy z wnętrza ziemi...

Lanzarote - Park Narodowy Timanfaya

Lanzarote. Mirador del Rio, anonsowany przez wielką żelazną rybę z tym właśnie napisem, wygląda jak większy kopiec na szczycie klifu (niegdyś stanowisko hiszpańskich armat). Bazaltowy korytarzyk prowadzi do sali-kapsuły. Zza wielkich szyb rozpościera się widok, który dosłownie zapiera dech w piersiach: urwisko, a u jego stóp mieniący się wszystkimi odcieniami błękitu ocean i - niemal na wyciągnięcie dłoni - Isla Graciosa, kolejna w archipelagu. Na widocznym po lewej stronie płaskim czubku Lanzarote wzrok przykuwają różowobiałe kwadraty - to saliny, baseny z wodą morską, z których wydobywa się sól. Wyglądają jak namalowane. Po schodkach można wyjść na wierzchołek kopczyka (w nim, niczym oka, tkwią szklane świetliki) i - nie bacząc na porywisty wiatr - nasycać się widokiem. Chciałoby się, w nieskończoność, ale...

Ale najlepsze dopiero przed nami: Park Narodowy Timanfaya, 52 km kw. księżycowego krajobrazu, którego serce stanowią Montanas del Fuego (Góry Ognia). Wiedzie tędy jedyna droga dla turystycznych autobusów - nie wolno wysiadać, spacery możliwe tylko wokół punktu widokowego Islote de Hilario (podobno św. Hilario spędził tu pół wieku tylko w towarzystwie wielbłąda).

Potężny wybuch miał miejsce 1 września 1730 r. Eksplozje trwały nieprzerwanie przez sześć lat, połowa mieszkańców wyspy wyemigrowała. Brakuje słów, by opisać to miejsce. Bezbrzeżna cisza. Jak okiem sięgnąć czarne i rude stożki, kratery, hałdy, niezmierzone pola lawy, rdzawopomarańczowe łachy przypominające skorupę żółwia, stosy ceglastych niby-dachówek, strugi przypominające płynny cement... I ani piędzi "zwykłej" ziemi. Gdzieniegdzie mchy i suchorośle. - Różnica temperatury między dniem a nocą wynosi 20 stopni - mówi przewodnik. - Te niemal pozbawione życia obszary ożywają nocą, gdy miliony insektów wyruszają na żer.

***

Są jeszcze niezwykłe zatoczki, jak el Golfo z jeziorkiem w kolorze rezedy tuż przy plaży, i wyrzeźbione w lawie klify, jak Puente Diablo i Los Hervideros, stare saliny, palmowe zagajniki, malownicze centrum rzemiosła... Małe bielone domki na wybrzeżu mają drzwi i ramy okienne niebieskie, te w głębi lądu - zielone.

Niemal wszędzie znać rękę Manrique'a. To on zaprojektował drogowskazy, szyldy, budowle i poruszające się na wietrze kinetyczne rzeźby-niby-pomniki. Również dzięki niemu na Lanzarote zabroniono wznoszenia potężnych hoteli i budynków urągających lokalnej tradycji. Na razie się udaje, choć np. Arrecife, stolica wyspy, zdaje się ulegać turystycznej presji.

***

Rzymianie nazywali je Insulae Fortunate, Wyspy Szczęśliwe. Mnie wydały się przede wszystkim piękne.

* O Lanzarote pisaliśmy także w "Turystyce", nr 35, 28-29 sierpnia 2004

Więcej o: