John Barrett udał się w podróż do Nowej Zelandii z żoną. Choć ich hotel znajdował się zaledwie 500 metrów od dworca kolejowego, na którym wysiedli, małżonkowie postanowili złapać taksówkę. Żadne z nich nie przypuszczało, że to może być ich najdroższa podróż w życiu.
Na początku nic nie wskazywało na to, że przejażdżka taksówką może słono kosztować turystów, którzy do niej wsiedli. Biały samochód miał na dachu napis "Wellington", a kierowca posługiwał się identyfikatorem. To wzbudziło ich zaufanie, bo taksówka należała do popularnej korporacji w Wellington, czyli stolicy Nowej Zelandii. John Barrett twierdził również, że kiedy spojrzał na licznik, kwota nie przekraczała 10 dolarów. W momencie płatności czytnik kart został zasłonięty ręką przez kierowcę, a poszkodowany nie otrzymał za transakcję żadnego pokwitowania.
John kilka godzin później uświadomił sobie, że coś jest nie tak, kiedy jego płatność w supermarkecie została odrzucona. Kiedy przyjrzał się bliżej historii płatności na swoim koncie, dostrzegł transakcję na 930 dolarów nowozelandzkich na rzecz "Taxi Wellington". Po przeliczeniu na złotówki jest to blisko 2400 złotych.
Ta historia ostatecznie ma szczęśliwe zakończenie. Taksówkarz tłumaczył swój błąd zmęczeniem. Zamiast wbić kwotę 9,3 dolara pominął niechcący przecinek i naliczył 930 dolarów. John Hart, który jest dyrektorem korporacji, w rozmowie z Stuff New Zealand powiedział, że codziennie mają jakieś skargi, ale ta była najpoważniejszą w historii. Tydzień po niemiłym incydencie poszkodowany turysta otrzymał zwrot całej kwoty, która wcześniej została pobrana z jego karty, a w ramach rekompensaty od korporacji otrzymał w prezencie 50 dolarów. Choć ta historia skończyła się dobrze, John przyznaje, że niesmak pozostaje.
Choć historia Johna w Nowej Zelandii skończyła się dla niego dobrze, to nie zawsze tak jest. Jedna z naszych czytelniczek ostrzega, aby zawsze być czujnym. Ją nieprzyjemna sytuacja z taksówką spotkała na Bali. Martyna wraz z mamą chciały zamówić przejazd z oficjalnej korporacji Blue Bird Group. Poprosiły o to obsługę restauracji, w której jadły obiad.
- Wsiadamy do środka, a kierowca od razu mówi, ile będzie nas kosztować kurs. - opowiada z oburzeniem. - Powiedziałyśmy, że ma włączyć licznik, ale tego nie zrobił. Okazało się, że to wcale nie była taksówka z tej oficjalnej korporacji. Strasznie denerwowało mnie takie wyciąganie pieniędzy z turystów - mówi.
Nie trzeba jednak jechać za granicę, aby paść ofiarą oszustów. Takie historie dzieją się też w Polsce, o czym przekonała się Natalia. Miała mało czasu na przemieszczenie się z Dworca Centralnego w Warszawie na Dworzec Gdański, wsiadła więc do pierwszej taksówki, która stała przed wejściem na dworzec. Tuż po zamknięciu drzwi usłyszała, że to nie jest zwykła taksówka, a licznik już nabił 100 zł. Natalia wspomina, że wygląd mężczyzny kierującego samochodem nie zachęcał jej do negocjacji, więc ostatecznie przystała na jego warunki podróży.
- Dojechałam na miejsce i zdążyłam na pociąg - mówi Natalia. - Jednak to była najdroższa podróż taksówką w moim życiu. Za 10-minutowy przejazd zapłaciłam ponad 500 złotych. Ktoś może powiedzieć, że to niezgodne z prawem i nie powinnam płacić temu kierowcy. Jednak ja wolałam nie ryzykować. Mój "taksówkarz" na moje zaskoczenie wywołane wysokością rachunku zareagował bardzo agresywnie. Poza tym, moim zdaniem, jeśli ktoś oszukuje ludzi w ten sposób codziennie, to raczej może nie mieć oporów, by wyrządzić komuś krzywdę - dodaje.