Wiele osób, szczególnie miłośników gór, może myśleć, że praca w schronisku na szlaku to sama przyjemność. W końcu wciąż przebywa się w otoczeniu przyrody, z dala od zgiełku miasta, a w wolnej chwili można pójść na wycieczkę lub po prostu odpocząć przed budynkiem, napawając się świeżym, górskim powietrzem.
- Jasne, o ile masz na to czas między sprzątaniem, gotowaniem, zmywaniem i obsługą turystów - pisze Paweł Kunz, dziennikarz serwisu Fly4Free, który na weekend zatrudnił się w dwóch schroniskach PTTK w Gorcach - na Starych Wierchach i w oddalonym od niego o ok. 2 godziny marszu schronisku na Turbaczu. W obu miejscach pracownicy zatrudniani są na pełną umowę o pracę, mają też zapewnione bezpłatne wyżywienie oraz zakwaterowanie.
Pracę dziennikarz rozpoczął w schronisku na Starych Wierchach. Dzień zaczynał się ok. 6.00-6.30. Na Turbaczu - jeszcze wcześniej. Absolutnie nie było więc czasu na wylegiwanie się i spanie do 9 rano.
Dziennikarz pomagał we wszystkich pracach schroniskowych: w kuchni, przy sprzątaniu, przy obsłudze turystów. Przekonał się, że wszystko musi działać jak w zegarku, według ścisłego harmonogramu i nie może być żadnych przestojów. Bo turyści nie lubią czekać.
- Wydałem 30 śniadań, pot leje się ze mnie strumieniami, może chwila wytchnienia? - pisze dziennikarz. Nic z tego. Trzeba było posprzątać kuchnię i salę, a potem pokoje po osobach, które się wymeldowały i przygotować je na przyjazd nowych turystów. Po 10 godzinach pracy dziennikarz przyznał, że na zewnątrz spędził zaledwie 20 minut. Zachwyty nad przyrodą? Nie było kiedy.
W schronisku górskim praca trwa do 20. A zdarza się, że dłużej. Kiedy doszło do awarii słupa na linii przesyłowej, która dostarczała prąd do schroniska, trzeba było sprawdzić, co się stało. Kunz do schroniska wrócił o 1 w nocy. Pół biedy, że wszystko działo się teraz, w lecie. Zimą mogłoby być jeszcze gorzej.
Dziennikarz przyznaje, że po całym dniu mało kto ma ochotę, by usiąść przed schroniskiem chociażby na chwilę i pogadać. Wszyscy idą do swoich pokojów i marzą tylko o odpoczynku. Jak pracownicy radzą sobie z takim tempem? Pracują w cyklach tygodniowych - tydzień są na górze, w schronisku, a potem na tydzień schodzą na dół. Niektórzy wyciszają się, myśląc właśnie o tej chwili. Inni przyznają, że lubią wspólną pracę i łączy ich przyjaźń.
- Dobrze mi tu. (...) Ale widziałem takich, którzy wariowali. Góry uczą pokory. Czym innym jest oglądać je z perspektywy turysty, czym innym mieć je na co dzień, ale przykryte nieco obowiązkami - opowiadał jeden z pracowników dziennikarzowi.
Po relacji Pawła Kunza łatwo dojść do wniosku, że to nie jest praca dla każdego. Jest trudna i wymagająca. Aby spełniać obowiązki, a jednocześnie pielęgnować swoją pasję, jaką są wędrówki po górach, trzeba mieć w sobie wiele samozaparcia. Zanim podejmie się decyzję o podjęciu takiej pracy, trzeba się więc dobrze zastanowić, czego się oczekuje.
Przy okazji tekstu Pawła Kunza zapytaliśmy też was, jakie były najtrudniejsze wakacyjne prace, których się podjęliście.
- "Pracowałeś w Grecji? Wow, ale zazdro! Słońce, morze, plaża, żyć nie umierać" - słyszałem od znajomych. Właśnie tak wyobrażali sobie pół roku mojej pracy w greckim hotelu. Pracowałem tam jako kelner w barze. Dla mnie to było pół roku najcięższej fizycznej harówy, jaką kiedykolwiek przeżyłem - opowiada Karol.
Karol pracował od 9 do 13, a potem od 18 do 24 lub 1 w nocy. Czasem dłużej. Codziennie wstawał o 8 rano, brał prysznic, ale upał był taki, że już po pięciu minutach spływał z niego pot. - Długie, czarne spodnie w kant i wpuszczona biała koszula (na szczęście z krótkim rękawem), w których pracowałem, nie pomagały przy 40-stopniowym upale. Kiedy przychodziłem do pracy (do przejścia miał ok. 400 metrów - przyp. red.), koszulę można było wyżymać - przekonuje.
Każdego dnia od 9 do 13 przerzucał od kilkuset do nawet tony zaopatrzenia: wodę, skrzynki i beczki z piwem, jedzenie. - Nieraz w pełnym słońcu, wśród turystów, którzy w tym czasie opalali się na leżakach z drinkami w dłoniach - opowiada.
Druga zmiana polegała na obsłudze hotelowych gości. Średnio 400-600 osób. Nawet jeżeli z całej tej liczby do baru przyszła 1/8, to i tak było jak w ulu. - O ile poranna zmiana była przewidywalna i monotonna, to wieczorna była pełna niespodzianek. Obsługując gości miałem okazję doświadczyć ich sympatii, złości, nienawiści, agresji słownej i fizycznej, a nawet molestowania seksualnego. Bez względu na wszystko, w każdej sytuacji musiałem zachować powagę, dystans i zawsze być uśmiechniętym. Profesjonalizm przede wszystkim - mówi.
Aneta w wakacje po maturze pracowała w restauracji na Mazurach. - Knajpa miała też pokoje hotelowe i zostałam kiedyś poproszona o pomoc przy ich sprzątaniu. Okazało się, że jedna zmiana pościeli to nic, ale po kilku wysiada kręgosłup. Trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby idealnie ułożyć prześcieradło i docisnąć jego brzegi - opowiada.
Mówi, że pokojowe, które wykonywały tę pracę na co dzień, miały już wyćwiczony zestaw gestów, który wszystko ułatwiał. - Ruchy zoptymalizowane. A ja robiłam milion niepotrzebnych. Traktowały mnie z niechęcią, bo je spowalniałam - wspomina i przyznaje, że dla niej, wówczas 18-latki, była to pierwsza fizyczna praca i trudne doświadczenie. - Nie sądziłam, że od zmiany pościeli można mieć pokrwawione palce! A ja miałam - przekonuje.
- Pracowałam kiedyś latem w małej restauracji w Glasgow. Trochę jako kelnerka i trochę w kuchni. Ale nie było najgorsze to, że mam dwie lewe ręce - śmieje się Ewa. - To była praca u mojego brata ciotecznego, razem z ciocią. Praca z rodziną to najgorsza rzecz, naprawdę - dodaje.
Ewa przyznaje, że wówczas w Szkocji panowały ogromne upały, przez co w kuchni, która była nieduża i ledwo mieściły się w niej dwie osoby, temperatura była bardzo wysoka. - Było chyba ze 100 stopni. Ale ostatecznie przepracowałam tam całe wakacje. Miałam darmowy nocleg u cioci, więc opłacało mi się - mówi.
Weronika i jej chłopak w liceum pracowali na plantacji truskawek. Praca trwała od 4 rano do 14. Byli tam jedynymi młodymi osobami, pozostali pracownicy to starsze kobiety. - Polegało to na tym, że po zebraniu jednego rządku ktoś przechodził i sprawdzał, czy niczego nie pominęliśmy. Zrywaliśmy truskawki naprawdę szybko, ale byliśmy zawsze ostatni, bo robiliśmy to bardzo dokładnie. A na koniec i tak dostawaliśmy reprymendę i osoba nadzorująca darła się na nas. Tamte kobiety pomijały wiele owoców i nikt się ich nie czepiał - wspomina.
Dziewczyna przyznaje, że praca była bardzo wyczerpująca nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. - Wszyscy się z nas śmiali, że jesteśmy dzieciakami, które przyjechały sobie dorobić - opowiada.
podroze@agora.pl.
Zobacz też: Praca marzeń nad 30-metrowym urwiskiem? W Polsce to możliwe! "Mamy tyle zgłoszeń, że nie wyrabiam z robotą"