- Ja chyba nigdy w ten sposób nie powiedziałem, bo nie do końca się z tym zgadzam. Uważam, że podróżować powinny osoby, którym faktycznie sprawia to frajdę, bo podróżujemy po to, żeby mieć przyjemność, niezależnie od tego, jaką próbujemy sobie do tego dobrać ideologię. Owszem, panuje teraz moda na podróżowanie, sąsiad podróżuje, znajomi z pracy podróżują, no to ja też muszę.
- Nie jest. Zanim sam zostałem tatą, dałem sobie wkręcić taki mit, że kiedy masz dziecko, zarazisz je swoją pasją i absolutnie nic się nie zmieni. To jest totalna bzdura. Zmienia się wszystko. To nie znaczy, że będzie lepiej lub gorzej, na pewno inaczej.
- Tak, na przykładzie ostatniej podróży, którą zrobiliśmy z naszymi synami, 3-letnim Frankiem i rocznym Ernstem. Jechaliśmy rowerami przez Polskę, z Helu na Śnieżkę. Fajnie, że wspomniałaś właśnie o tym ‘prostym’ podróżowaniu z dziećmi, bo ja uważam, że ta wyprawa swoją trudnością logistyczną, psychiczną i fizyczną nie ustępowała niemal niczym wyprawie, przez najtrudniejszą drogę wytyczoną na Ziemi - jak się mówi o Canning Stock Route - która prowadzi przez cztery pustynie w Australii Zachodniej.
- Przede wszystkim z dziećmi nie zaplanujesz: dzisiaj dojadę tam, i tak zrobisz. To tak nie działa. Patrzysz na swoje dziecko i widzisz, czego potrzebuje. Jeśli siedzi drugą, trzecią godzinę w przyczepie rowerowej i nie ma już ochoty na więcej, to nie ma rady, nie pojedziesz kolejnej godziny. Więc im mniej planowania, im bardziej jesteś elastyczny, tym lepiej. A jednocześnie to potrafi uprzykrzyć życie i dla osób, które lubią zorganizowanie, podróże z dzieckiem mogą być naprawdę dużym wyzwaniem.
Jest też taki trend wśród rodzin podróżujących z dziećmi, że to jest fantastyczne, jesteśmy uśmiechniętą rodzinką, która się kocha, lubi, szanuje i w ogóle się na siebie nie złościmy, poznajemy świat i jest nam super przyjemnie. Taa…
- Wszyscy są zadowoleni, nie? Ja wspominam podróż przez Polskę jako czas wypełniony różnego rodzaju małymi frustracjami, z którymi nie byłem w stanie sobie poradzić. Np. tym, że po prostu codziennie pada cholerny deszcz i nic z tym nie mogę zrobić.
- Podczas naszej podróży była naprawdę fatalna i jeśli ktoś mnie zapyta, czy Polska jest dobrym krajem do podróżowania z dzieckiem na rowerze, to powiem, że nie, deszcz zmieniał naszą wyprawę w mękę. Mieliśmy momenty, kiedy myśleliśmy: - Żeby już tylko dojechać do kolejnego miejsca, gdzie będziemy mogli bezpiecznie przenocować. Kiedy podróżujesz z dzieckiem, cały czas eksploatujesz siebie do tego stopnia, że przychodzi noc i ten moment, kiedy jako wspaniały rodzic powinieneś czytać bajki, a masz już po prostu dość.
- Mój przypadek jest szczególny, bo żyję z podróżowania. Czasem muszę gdzieś pojechać, żeby opłacić ratę kredytu czy cokolwiek innego.
Ale ogólnie to jestem bardzo oporny na wciskanie mi, że coś muszę lub nie muszę. To była jedna z moich większych refleksji, kiedy szedłem przez Salar de Uyuni, solną pustynię w Boliwii. Miejsce jest jednym z najbardziej płaskich obszarów na Ziemi i nie ma tam dosłownie nic - żadnych dźwięków, zapachów, ani pół billboardu. To była fantastyczne, katharsis dla umysłu, całkowite oczyszczenie. Bardzo mi tego brakuje na co dzień, cały czas jestem otoczony komunikatami, że coś muszę, jest na mnie wywierana presja.
- Jeśli się od tego nie zdystansujemy, to faktycznie mamy problem. Ja wprawdzie nigdy takich problemów nie miałem, lubię podróżować, to moja pasja i teraz już praca, ale lansowanie mody na podróżowanie faktycznie jest bardzo odczuwalne, szczególnie wśród młodych ludzi. Obserwuję to też w grupach, które prowadzę komercyjnie, czasem mam w nich osoby, które nie wiedzą tak naprawdę, po co pojechały do Peru. No pojechały, bo wszyscy byli w Peru i tak głupio tego Machu Picchu nie widzieć. No to są.
- Ja podzieliłbym grupy, które prowadzę, na dwie kategorie: ludzi, którzy idą ze mną w góry i ludzi, którzy jadą ze mną na tramping, np. Peru i Boliwia w 3 tygodnie (trudne, ale możliwe).
W grupie trampingowej chyba najczęstszym błędem popełnianym przez turystów jest skalowania świata zgodnie z tym, jaki świat znają na co dzień. Innymi słowy – żyjemy w swoim kraju, w swojej rzeczywistości, jedziemy gdzieś i tamtejszy świat próbujemy oceniać na podstawie tego, co znamy. Przyklejamy łatki, używamy określeń „dziwne”, „niefajne”, a to jest po prostu inne. Druga rzecz to wyrabianie sobie zawczasu pewnych oczekiwań. Dużo czytamy, oglądamy te wszystkie vlogi na You Tubie, czytamy przewodniki Lonely Planet, relacje blogerów i jedziemy do kraju, mając już tak naprawdę wyrobione o nim zdanie.
- Tak. A wracamy jako eksperci - piszemy serie artykułów, nawet książkę, nie zagłębiając się w ogóle w temat. Wszystko się kręci, wszyscy są zadowoleni, kolejne osoby to czytają i powielają schematy. Doświadczenie nauczyło mnie, że im mniejsze mamy oczekiwania w stosunku do kraju, do którego jedziemy, tym lepiej, bo po pierwsze, nie poczujemy się rozczarowani, a po drugie, zobaczymy kraj takim, jakim go zastaliśmy, a nie projekcję.
- Czym innym jest zdobycie wiedzy o tym, jak należy się w górach Peru poruszać i jak zapewnić sobie bezpieczeństwo, wybrać sprzęt, który sprawi, że będzie nam wygodnie i ciepło, a czym innym czytanie o konkretnym miejscu i tym, co musimy tam koniecznie zobaczyć, bo to jest must see, o którym mówią wszyscy. Tego w książce starałem się unikać.
W Treku są trzy historie i one mają za zadanie tylko inspirować.
- To trekkerzy. Wśród nich zawsze są ludzie, którzy przygotowują się najlepiej jak potrafią, są doskonale przygotowani sprzętowo, feeria barw, na co dzień biegają maratony i już pierwszego dnia na wyprawie słyszę – Słuchaj, Mateusz, o mnie w ogóle nie musisz się martwić, bo ja maratony biegam. Acha...
- Jestem wyczulony, bo wiem, że osoba będzie cisnąć do przodu tak, jak ciśnie maraton warszawski. Problem w tym, że maraton warszawski nie przebiega na wysokości 4 czy 5 tysięcy metrów nad poziomem morza, z czego ludzie często nie zdają sobie sprawy. I wysiadają przed szczytem.
Jest też ten drugi biegun - ludzie, którzy przyjeżdżają na zasadzie „jakoś to będzie”, nie, no przecież jestem z przewodnikiem, nic mi się nie może stać. Więc jadą w byle czym, byle jak. I to jest największy błąd, jaki można popełnić wyjeżdżając w góry, czyli bez żadnego przygotowania, prosto od biurka, w butach, które nosiliśmy w czasach studenckich i były najlepszym modelem na rynku 13 lat temu, albo przeciwnie - świecą nowością i fajnie wyglądały w sklepie, no to kupiłem.
- Cztery osoby w grupie mają ten sam zegarek i ten sam zegarek wskazuje im różną wysokość, więc zamiast kontemplować to, co wokół, cały czas patrzą czy podeszli już 30 metrów, jaki mają puls i tętno. Może rozminęli się z powołaniem i powinni zostać zawodowymi sportowcami, bo ja uważam, że w góry należy chodzić z pokorą w sercu i otwartym umysłem, a nie z kamerą na czole. Mówię jak stary pierdziel, ale tak uważam.
- I to jest złudzenie, bo żadnych supermocy nie zyskujemy, mamy drogi nowy sprzęt i to wszystko. To nie jest złe samo w sobie, bo o to chodzi, żeby sprzęt zapewnił nam bezpieczeństwo. Ja się cieszę, że ta branża co roku idzie do przodu. Tylko jeśli wysiądzie nam nasz nowy iPhone albo GPS i nagle się okaże, że mamy cudem zwykłą mapę, ale nie bardzo wiadomo, jak ją zorientować, no to jesteśmy w tyłku za przeproszeniem.
Więc poza fajnym sprzętem trzeba mieć też umiejętności. To jest baza, która uzupełniona sprzętem sprawia, że w górach jesteśmy bezpieczni. Chyba tego uczą na wszystkich kursach turystyki wysokogórskiej w Polsce: OK, możesz idąc w Tatry zimą mieć detektor lawinowy, łopatę i sondę, ale jeśli nie potrafisz ich użyć, to są tylko gadżety, które zwisają ci z plecaka. Kupujmy zawsze najlepszy sprzęt, na jaki nas stać, nawet kosztem odkładania kilku miesięcy.
- Uważam, że drogą, która prowadzi do poznawania tego świata, jest znajomość miejscowego języka, choćby w minimalnym stopniu. Ludzie, którzy jadą do Ameryki Południowej nie znając hiszpańskiego (bo przecież znają angielski), tylko tamten świat obserwują, ale nigdy nie staną się choćby na chwilę jego częścią. Nawet podstawy hiszpańskiego sprawiają, że z biernego obserwatora stajesz się uczestnikiem fantastycznego spektaklu, jakim jest południowoamerykańska codzienność.
- Ja tak zrobiłem. Spędziłem razem z moją żoną w Ameryce Południowej półtora roku w jednej długiej podróży.
- No albo mamy czas, albo mamy pieniądze, tak? To są dwie kategorie, którymi musimy się kierować. Jeśli masz miesiąc urlopu, bo szef korporacji rzucił 4 dni dodatkowe, to fajnie mieć szkielet tego, co chcesz zobaczysz, ale tyle najróżniejszych rzeczy może się wydarzyć po drodze, że ważne jest postawa, którą przyjmujesz. To nie jest tak, że ja jadę i ja muszę. Nie, ja jadę sobie tam wypocząć, poznać to miejsce, może porozmawiać z ludźmi i zobaczymy, co przyniesie droga. Szkielet jest ważny, ale nie plan i tabelka. Nie zrobisz czegoś z tabelki i wracasz zawiedziony, bo przecież miałeś to w grafiku!
- Oczywiście istnieją stałe gwoździe programu, które głupio byłoby pominąć. Np. takie Machu Picchu - tam są limity wejść, a przy nowych limitach ludzi jest mrowie, byłem ósmy raz i byłem zażenowany. Ale nadal, Machu Picchu jest jednym z miejsc tak wyjątkowych, że niezależnie, ile ludzi by tam przyjechało, to nie zabije jego klimatu.
Innym takim miejscem są wodospady Iguazú na pograniczu Argentyny i Brazylii i Kilimandżaro. Zapytaj Polaka na ulicy, jaką zna egzotyczną górę, to z dużą pewnością wskaże Kilimandżaro, chociaż nie do końca będzie wiedział, gdzie to i co to. I to nawet nie chodzi o samą górę, nie chodzi o to, że to jest Kilimandżaro, najwyższa góra w Afryce, nie, po prostu klimat wokół, to wszystko, cała ta atmosfera, to jest tak fantastyczne, że mogą obok mnie iść tysiące Amerykanów i mnie to nie rusza.
Na trekkingu w Nepalu można odnieść wrażenie, że większość gór wokół nazywa się „holy shit”. I dobra, ci ludzie mogą tam być, ale to miejsce jest tak piękne, że nadal mi się podoba i nie należy takich miejsc oczywiście unikać.
***
Mateusz Waligóra - specjalista od wyczynowych wypraw w najbardziej odludne miejsca naszej planety. Szczególnie upodobał sobie pustynie, od Australii po Boliwię. Na koncie ma rowerowy trawers najdłuższego pasma górskiego świata - Andów, samotny rowerowy przejazd najtrudniejszą drogą wytyczoną na Ziemi - Canning Stock Route w Australii Zachodniej oraz samotny pieszy trawers największej solnej pustyni świata - Salar de Uyuni w Boliwii. Za swoje wyprawy wyróżniony na największych festiwalach podróżniczych w Polsce. Jest jedynym polskim współlaureatem grantu eksploracyjnego Polartec Challenge. Jest ambasadorem marek Fjällräven, Primus i Hanwag.
Na co dzień stały współpracownik "National Geographic Polska" oraz przewodnik wypraw trekkingowych na kilku kontynentach. Jego fotografie publikowały m.in. "The Guardian", "Daily Mail", "National Geographic", "Globetrotter Magazine", "4-Seasons Magazine", "Adventure Travel Magazine". Razem z żoną Agnieszką prowadzi bloga "Na krańcach świata". Tata 3-letniego Franka i rocznego Ernesta.
Autor książki "Trek. Od marzenia do przygody. Wszystko o wędrowaniu" - KUPISZ TUTAJ >>