Wpis Karola Wernera publikujemy w całości za jego zgodą. Można go również przeczytać na jego blogu - Kołem Się Toczy.
Nie na stałe, lecz na chwilę. Najchętniej jednak często, w miarę regularnie. Lubię wyjeżdżać za granicę, bo jest to zwyczajnie miłe doświadczenie. A już najbardziej do tych wszystkich „ciapatych” krajów. I to nie ma znaczenia jakich! Bo wszędzie tam traktowany jestem tak samo. Zupełnie odmiennie niż cudzoziemców traktuje się u nas…
Nie jest trudno rozpoznać we mnie cudzoziemca, kiedy jadę chociażby do takiego Maroka. Jestem blady jak ściana, mam prawie 2 metry, więc widać mnie z kilometra. Z Maroka wróciliśmy kilka dni temu. Pełni pozytywnych wrażeń. Zarówno tyczących się pięknych krajobrazów, niesamowitych gór, jak i świetnych ludzi. A może to przede wszystkim pełni pozytywnych wrażeń dotyczących ludzi, bo każda podróż to przecież głównie ludzie? Wierzę, że dla wszystkich podróżujących jest to banał, jednak chciałbym, aby to wybrzmiało – kraj to ludzie. Tak odbieramy dany kraj, jak odbieramy ich mieszkańców. To nie widoki i nie zabytki zostają nam w głowie po powrocie. To nie one kreują opinię o danym kraju w naszych głowach. Są to sytuacje związane z ludźmi, ich życzliwe gesty i uśmiechy. A jak odebraliśmy Marokańczyków?
Tak samo jak wiele innych nacji odwiedzanych wcześniej. Czy Turków, Irańczyków czy Hindusów. Oczywiście bywały wyjątki, nieprzyjemne sytuacje w obrębach turystycznych miast jak Marrakesz czy Agadir, jednak były to na tyle jednostkowe sytuacje, że nijak nie wpłynęły na ogólny odbiór Maroka w naszych oczach. Tutaj ktoś zatrzymał się na poboczu, aby krzyknąć „Welcome to Maroko!”, za chwilę ktoś inny zabiera nas na stopa i daje swój numer telefonu, mówiąc, że jakbyśmy mieli jakiś problem, mamy się odzywać. Ale nie mamy nawet możliwości! Bo on sam dzwoni, sam sprawdza kilkukrotnie w kolejnych dniach czy wszystko z nami w porządku. Jeszcze inne osoby wystawiają ręce z samochodu i dają nam owoce, albo… zapraszają do restauracji na obiad!
A najlepsze jest chyba to, że jeżdżąc codziennie wiele godzin na rowerze, praktycznie nie było kwadransa, żeby ktoś po drodze nas nie pozdrawiał. I to setki razy każdego dnia! Czy to dzieci biegnące z teczkami do szkoły, czy kobiety pracujące w polu, czy mężczyźni czekający na poboczu na busa. Machali w naszym kierunku, kłaniali się. Zupełnie życzliwie i bezinteresownie. A każdemu z nich towarzyszył uśmiech!
Dużo uśmiechów.
ZAWSZE!
Często nie padały żadne inne słowa. A jeśli nawet padały i tak w większości przypadków niewiele rozumieliśmy, bo rzadko mogliśmy się z kimś porozumieć po angielsku. Jednak uśmiech wystarczał. Bo uśmiech to najkrótsza droga do drugiego człowieka. Najlepszy łącznik, pomost na drodze do porozumienia. Bo przecież uniesione do góry kąciki ust mają znacznie większą moc, aniżeli jakiekolwiek wypowiedziane słowa. Rozwiewają wszelkie obawy, wątpliwości, niepewności i sprawiają, że człowiek od razu czuje się lepiej.
Są to, wydawałoby się, tak wielkie trywializmy, oczywistości, jednak mam wrażenie, że coraz częściej o tym zapominamy…
I tak sobie wracam znowu do Polski i zrozumieć nie mogę, czemu u nas wygląda to tak bardzo odmiennie.
Jestem cudzoziemcem w Maroku. Mówię innym językiem, jestem z kraju o odmiennej religii, mam zupełnie inny kolor skóry. A ludzie są dla mnie życzliwi.
A u nas? Cudzoziemiec nie jeździ publicznym transportem, bo nie chce słuchać obelg. Boi się. Każdego dnia słyszy, że jest „ciapaty”, „brudny”, i że ma „wypier***ać” do swojego kraju. Nawet jego syn słyszy takie słowa! I nie są to pojedyncze przypadki, nie są to incydenty, a z każdym tygodniem, z każdym miesiącem sytuacji tych jest coraz więcej.
Do czego nawiązuję? Do fragmentu wypowiedzi z konferencji Blog Forum Gdańsk. Proszę poświęćcie te kilka minut i posłuchajcie jak się żyje Virenowi w kraju, gdzie ciągle żywe jest przysłowie „gość w dom, Bóg w dom”…
Wracając z tych „ciapatych” krajów do Polski, często z przyzwyczajenia uśmiecham się do ludzi na lewo i prawo. Szybko jednak jestem sprowadzany na ziemię, bo z jakichś przyczyn uśmiech u nas nie jest mile widziany w przestrzeni publicznej. W Polsce za każdym razem jak uśmiecham się do kogoś, to boję się, że zaraz dostanę w dziób. Bo jeszcze ktoś pomyśli, że się z niego nabijam. Prędzej usłyszę pytanie „czy mam jakiś problem?”, niż zobaczę odwzajemniony uśmiech. Dużo prawdy w tym, co mówi Viren, że nie uśmiechając się do siebie, nie wiemy, jak uśmiechać się do drugiego człowieka.
Chciałbym wierzyć, że te obelgi i wyzwiska w kierunku gości w naszym kraju to ciągle margines. Że to ciągle tylko garstka ludzi, która po prostu czuje, że ma w czasach aktualnych rządów przyzwolenie na takie zachowania. Bardzo Was proszę – reagujcie w takich sytuacjach! Pamiętajcie, że milczenie jest przyzwoleniem. Wystarczy, aby dobrzy ludzie nic nie robili, a zło będzie triumfowało. Jeśli nie macie odwagi reagować, nagrajcie, powiadomcie chociaż odpowiednie organy!
No i… uśmiechajcie się dużo! Do siebie samych, do wszystkich wokoło, a już na pewno do cudzoziemców! Na pewno tego potrzebują i z pewnością zrobi im się choć przez chwilę miło. Bo nie ma przecież nic ważniejszego w relacjach między ludźmi, niż bycie dla siebie miłym i dobrym.
Nie sądzicie?
Pozdrawiam serdecznie,
Karol Werner, autor bloga Kołem Się Toczy
Czytaj też: Hindus od 17 lat mieszkający w Polsce o rasizmie: Mój syn mówi "tata, ja nie chcę żyć"