Tłum ludzi przelewający się przez metalową bramę nie rzednie ani na chwilę. Jest upalny dzień, a tysiące turystów w spodenkach i japonkach wybrało się na weekendową wycieczkę za miasto. Nie pojechali jednak nad wodę ani na piknik, tylko przez cały dzień będą oglądać: mury, baraki, place, więzienie, słupy do wieszania, komory gazowe, krematoria, łaźnie. Do obozów koncentracyjnych Sachsenhausen pod Berlinem i Dachau pod Monachium przyjechały całe rodziny (w tym kilkuletnie dzieci i rasowy piesek wieziony w wózku-spacerówce), zakochane pary, szkolne wycieczki, zagraniczne grupy, wytatuowani i modnie obcięci berlińscy hipsterzy.
Korek przy bramie bierze się z masy (do wspomnianych niemieckich obozów jest bardzo blisko z dużych miast, więc w weekend są dosłownie oblężone), ale i faktu, że prawie każdy chce się tu zatrzymać. W ruch idą smartfony i selfiesticki, czasem trzeba kogoś poprosić o pomoc – napis na bramie „Arbeit macht frei” nie mieści się w kadrze, a bez niego wizyta jest nieważna. Szeroki uśmiech, następni. Nie ma przepychania się, nieuprzejmości, tu akurat jest ciasno, ale wiadomo, że każdy chce sobie zrobić zdjęcie, a na wielkim obozowym terenie w końcu musi zrobić się luźniej.
Trudno oczekiwać od kogokolwiek, żeby w dniu, gdy żar leje się z nieba, ubierał się jak na pogrzeb, nawet jeśli idzie na wielkie cmentarzysko. Chyba nikt nie może mieć pretensji o zwykły t-shirt? Kamera stoi nieruchomo i bez scenariusza rejestruje kolejne – w tym otoczeniu szokujące – koszulki: „Cool story, bro” („Niezła historia, stary”), „Jurrasic Park”, „No Hustle, No Progress” („Nie ma pośpiechu, nie ma rozwoju”), „Fucking fuck happens”, „Life Was More Relaxed When Apples And Blackberries Were Just Fruit” („Życie było większym relaksem, kiedy Apple i Blackberry to były po prostu owoce”). Turystów ubranych na czarno, z zakrytymi rękami i kolanami, można policzyć na palcach jednej ręki.
W filmie Łoźnicy praktycznie nie ma dialogów – jedyny komentarz to zarejestrowane gdzieniegdzie opowieści obozowych przewodników prowadzących swoje mniej lub bardziej zdyscyplinowane grupy: „Wejdziemy do krematorium, tam proszę już nie jeść”, „Gdy z krematorium unosił się czarny dym, to paliły się ciała spoza obozu, dobrze odżywione, a gdy jasny – wychudzeni więźniowie bez tłuszczu”, „Chodźmy szybko, to będziecie mieć więcej czasu na kanapkę”, „Zabijali ich pod prysznicem, kto by nie chciał się wykąpać?”.
Jedną z najmocniejszych scen w całym dokumencie jest ta, gdy po opowieści przewodniczki o wieszaniu więźniów na słupach („Musieli straszliwie cierpieć”), jej grupa odchodzi, a do słupa podchodzi turysta w średnim wieku i pozuje do zdjęcia, z założonymi do góry rękami symulując własne powieszenie. Albo ta, gdy do jednego z pomieszczeń w miejscu, gdzie ludzie umierali z głodu, zagląda para – on i ona – z wielkimi burgerami w dłoniach.
Kadr z filmu 'Austerlitz' w reżyserii Siergieja Łoźnicy fot. materiały prasowe dystrybutora
Mimo zupełnego braku komentarza z offu i szczątkowych nagrań ludzkich opowieści, „Austerlitz” jest filmem potwornie głośnym. Szuranie kamieni pod butami, chichot, śmiechy, gawędzenie, ogólny rozgardiasz, który tworzy bardzo dużo ludzi zebranych w jednym miejscu, momentami jest trudny do zniesienia. Powolność kadrów też jest pozorna, w gruncie rzeczy w obozach panuje pośpiech – bo czasu mało, a do zobaczenia dużo.
Film Łoźnicy cały jest o patrzeniu – patrzymy na odwiedzających obozy ludzi, którzy patrzą. Czasem jest w tych spojrzeniach szok, niedowierzanie, refleksja lub smutek, ale dużo częściej to po prostu szukanie dobrych kadrów dla GoPro, wzrok prześlizgujący się po obozowym wyposażeniu w taki sposób, w jaki ogląda się ziemniaki na straganie albo buty w sklepie. Większość nagranych osób zatrzymuje spojrzenie na oku kamery – przed nią wiele osób się prostuje, nabiera pewności siebie, zaczyna zachowywać nieco inaczej. Niektórzy nonszalancko udają, że sprzętu do rejestrowania nie widzą albo nie robi na nich wrażenia.
W narracjach przewodników kilkukrotnie powraca słowo „Auschwitz”, bo trudno mówić o hitlerowskich obozach koncentracyjnych bez odwoływania się do obozu zagłady, o którym słyszał chyba każdy. Dachau i Sachsenhausen były tylko wprawką do puszczenia w ruch wielkiej maszyny zabijania, eksperymentem, który pełnię swych możliwości osiągnął w KL Auschitz-Birkenau.
KL Sachsenhausen-Oranienburg założono zaledwie 30 km od Berlina już w 1936 roku. SS uważała go za obóz wzorcowy pod względem konstrukcyjnym. Tu szkolił się m.in. Rudolf Höss – późniejszy komendant KL Auschwitz. Tu przeprowadzano eksperymenty medyczne i próby gazowania – początkowo na Sowietach. Pierwszych Polaków przywieziono do Sachsenhausen w 1940 roku z Pawiaka. W sumie przez obóz przewinęło się ok. 200 tysięcy ludzi (czyli teoretycznie niewiele, gdy wziąć pod uwagę, że do Auschwitz trafiło co najmniej ok. 1,3 mln więźniów, z czego 1,1 mln stanowili Żydzi).
Odwołania do Auschwitz nie są w „Austerlitz” przypadkowe, tak jak nieprzypadkowy jest niezrozumiały bez szerszego kontekstu tytuł filmu. Łoźnica nawiązuje nim do książki W.G. Sebalda z 2001 roku. Jej tytułowy bohater, Jacques Austerlitz, jako pięciolatek trafia do obozu dla dzieci i oglądając tam film propagandowy o pokazowym obozie Theresienstadt w Czechach ma wrażenie, że rozpoznaje w nim swoją matkę. To książka o tym, jak historia pisana przez oficjalne pomniki staje się skamieniała i wypaczona.
Austerlitz to także miejsce jednej z największych i najbrutalniejszych bitew w dziejach ludzkich wojen. Dziś ta nazwa nie niesie już prawie żadnego ładunku emocjonalnego, nie wywołuje grozy w zwykłym słuchaczu, ba, nie każdy w ogóle wie, o co chodzi. Swoim filmem Łoźnica zdaje się pytać: czy ten sam los czeka Auschwitz?
Oglądając nowy dokument Łoźnicy trudno nie złościć się na jego bohaterów – masowych turystów. Czasem widz dosłownie łapie się za głowę i pyta: co myśli sobie ktoś pozujący jako wisielec w obozie? Ale to nie takie proste.
„Austerlitz” jest filmem dalekim od łatwego narzekania na kondycję współczesnego świata, turystyki, pamięci. W zamian zadaje nieme pytania: czy stroje wchodzących do obozów powinny być obwarowane restrykcjami, jak np. w kościołach i meczetach? Czy przez cały dzień zwiedzania w gorącu wypada jeść słodycze i kanapki, pić colę? Czy godzi się wejść do KL Dachau z pieskiem? Czy wolno robić selfie, śmiać się, żartować? Czy w zachowanych obozach należałoby wprowadzić jakieś sztywne zasady, cenzurę zachowania, milczenie?
Kadr z filmu 'Austerlitz' w reżyserii Siergieja Łoźnicy fot. materiały prasowe dystrybutora
A może wpuszczając masy ludzi do otwartego dla publiczności miejsca, z przygotowaną dla masowego odbiorcy infrastrukturą (burgery nie wzięły się przecież z plecaków), musimy po prostu być tolerancyjni dla ludzkich reakcji, wyglądu, zachowań? Nie każdy masowy turysta zachowuje się nieodpowiednio, wulgarnie i bez szacunku, więc może nie należy patrzeć tak na wszystkich razem, na zbiór ludzi, dla których to, co widzą, jest po prostu dziwne i z innego świata?
Jak mamy pamiętać o tamtych okropnościach w czasach, gdy napis „Arbeit macht frei” dla wielu ludzi stał się elementem nie mistyki czy religii (tej dotyczyłoby ewentualne bluźnierstwo i świętokradztwo), lecz „zwykłej” kultury masowej? I wreszcie, jak nie mówić masom: faszyzm był zły, ale niebezpieczeństwo minęło?
Pytania Siergieja Łoźnicy są ważne i trzeba na nie znaleźć odpowiedź, bo jego nowy film bardzo wyraźnie pokazuje jedno: ludzka ciekawość obozów koncentracyjnych to powszechna cecha ludzi, zamykająca się w zbiorze ogólnej ludzkiej ciekawości, zwłaszcza w odniesieniu do rzeczy strasznych i robiących wrażenie. Problemem może być ewentualnie to, że na mroczne krematorium przeciętny turysta patrzy dziś tak, jak na Wieżę Eiffela.
„Austerlitz” w reżyserii Siergieja Łoźnicy oraz inne dokumenty o kondycji współczesnego świata można obejrzeć podczas 14. edycji festiwalu Millennium Docs Against Gravity, który odbywa się w dniach 12-21 maja 2017 roku w Warszawie i Wrocławiu, 17-26 maja w Gdyni, 15-21 maja w Bydgoszczy oraz 11-14 maja w Lublinie.
Pełny plan projekcji znajduje się na stronie: http://docsag.pl/pl/