Dolce vita w Neapolu

Neapol pełen spalin i hałasu, chaotyczny, niebezpieczny... Neapol zepsuty, niemoralny, skorumpowany... Ale nie ma na świecie piękniejszego miasta

Trzeba tylko umieć się po nim poruszać. Choć drobna przestępczość nie jest już taką plagą jak dawniej - pod tym względem nastąpiła wielka poprawa - lepiej nie wybierać się w okolice dworca kolejowego z torebkami, aparatami fotograficznymi na ramieniu czy złotą biżuterią. Jeśli nie mamy przy sobie kuszących przedmiotów, możemy spacerować zupełnie bezpiecznie.

Turystki muszą też być przygotowane na atak latin lovers: wyzywające spojrzenia, cmokanie, zachwyty, a może nawet klepnięcie po siedzeniu (tak, kiedyś mi się to przytrafiło, ale byłam o dziesięć lat młodsza). Neapolitańczycy uważają, że są najlepszymi kochankami na świecie. Zakpiono sobie z tego w uroczej komedii "Złoto świętego Januarego": bohaterkę, oszałamiającą blondynę, zaczepia na ulicy nienagannie ubrany dżentelmen. Z ukłonem wręcza wizytówkę, polecając swoje usługi: "Ciro Esposito [typowe neapolitańskie imię i nazwisko] - kochanek". I numer telefonu.

Jeśli jednak nie zamierzamy zakosztować neapolitańskich rozkoszy, najlepiej zaloty ignorować - w 95 proc. pomaga. W przypadku pozostałych pięciu procent najlepiej zrobić siarczystą awanturę, może być po polsku - neapolitańczycy to uwielbiają.

Trzecie niebezpieczeństwo to ruch uliczny, jakiego nie powstydziłby się Kair albo Bagdad: strumienie samochodów wbijają się w siebie ze wszystkich kierunków przy ogłuszającym pisku klaksonów. Znajomy neapolitańczyk, dyrektor banku na Sycylii, od czasu do czasu służbowo jeździł do Neapolu limuzyną z szoferem. Tuż przed rogatkami panowie zamieniali się miejscami - szofer odmawiał prowadzenia po mieście.

Pewien turyńczyk dostał z kolei za kierownicą ataku nerwowego, gdy wszyscy wokół niego ruszyli na czerwonym. Nie rozumiał, że dla miejscowych czerwone światło jest fakultatywne... Ale prowadząc w ten sposób, kierowcy muszą mieć oczy dookoła głowy.

A co z pieszymi? Należy po prostu wejść na ulicę i zmierzać przed siebie - wszyscy się zatrzymają i przepuszczą.

Czy udało mi się już zniechęcić wszystkich do odwiedzenia Neapolu? Ależ to najpiękniejsze miasto na świecie!

Może nawet bardziej niż Rzym zasługuje na miano Wiecznego Miasta. Żyje we własnej czasoprzestrzeni - jest wciąż greckim Neapolis, ulubionym miejscem rzymskich wakacji, twierdzą Andegawenów, hiszpańskim feudum, stolicą Królestwa Obojga Sycylii. Bo wśród ruin greckich amfiteatrów, rzymskich forów, wśród francuskiego gotyku, hiszpańskiego baroku mieszka neapolitański plebs, który tak samo jak sto, pięćset, tysiąc lat temu rodzi się i umiera, kocha i nienawidzi, rządzi się własnymi, odwiecznymi prawami. I nie zmieni ich ani kolorowy telewizor w jadalni, ani komórka u paska spodni.

Do XVIII w. Neapol był rządzony prawie zawsze przez obcych i bronił się przed tym, jak tylko plebs potrafi: poprzez spryt, żart, fortel. Te metody pomagały też wystrychnąć na dudka biedę, która już dawno temu przyczepiła się do miasta i jakoś nie chce go opuścić.

W latach 50. rządził nim bogaty armator Achille Lauro. Kiedy jego samochód przejeżdżał przez biedne dzielnice, matki wpychały pod maskę dzieci - rodzina potrąconego malucha mogła liczyć na hojne zadośćuczynienie, a on sam wychodził z tego najwyżej z kilkoma siniakami, bo w zatłoczonych, wąskich uliczkach limuzyna nie mogła przecież jechać zbyt szybko.

Do neapolitańskich bassi, najgorszych mieszkań na parterze, słońce zaglądało rzadko, a lekarz albo służby miejskie jeszcze rzadziej. Ostatnia epidemia cholery wybuchła w latach 70. XX wieku, co dało Neapolowi niechlubne miejsce ostatniego miasta w Europie, które przeżyło podobną epidemię.

Dzisiaj niewiele się zmieniło: największe miasto włoskiego Południa (milion mieszkańców w Neapolu i drugie tyle w aglomeracji) jest jednocześnie najbardziej dotknięte kryzysem w całym regionie, bezrobocie wśród młodzieży wynosi ponad 50 proc. Tylko kamorra, miejscowa mafia, ma się jak zwykle dobrze.

Może to grecka spuścizna, a może słońce, które grzeje tak mocno (jeśli oczywiście wyjdzie się z basso i spojrzy w górę), powodują, że w Neapolu moralne dylematy jakoś łatwo dają się ominąć. Zwłaszcza jeśli chodzi o seks: przez dziesięciolecia miasto i pobliska wyspa Capri były przystanią dla "estetów" (jakby nazwał ich Proust) szukających rozkoszy w objęciach smagłych rybaków. Gustaw Herling-Grudziński, który w Neapolu spędził pół życia, na koniec wrastając w to miasto i uznając je za swoje, bardzo cenił opowiadanie Conrada "Książę". To historia polskiego arystokraty, który został napadnięty i obrabowany przez młodego plebejusza w nadmorskich ogrodach Villa Comunale. Ten atak na moralny porządek świata wstrząsnął nim tak bardzo, że rozchorował się i zmarł. Opowiadanie oparte było na prawdziwym wydarzeniu. Po latach krewny bohatera, kompozytor Zygmunt Mycielski, wyjaśnił Herlingowi, że szacowny antenat przyjeżdżał do Neapolu "na chłopców" i napaść w Villa Comunale miała najprawdopodobniej związek z jakąś miłosną historią. Wielki moralista Conrad dał się zwieść dwuznaczności tego miasta.

Znowu wygląda na to, jakbym chciała zniechęcić do wizyty w Neapolu. A przecież to najpiękniejsze... Dość! Już na poważnie, neapolitańczycy to wspaniali ludzie - z sercem na dłoni, gorący w uczuciach, wierni w przyjaźni, doskonali kompani. Przebywanie z prawdziwym neapolitańskim dżentelmenem starej daty (może ktoś pamięta filmy z Totó albo De Siką?), sypiącym z rękawa anegdotami (i komplementami w przypadku płci pięknej), szlachetnym i rycerskim nawet w drobiazgach, ma charakter terapeutyczny i powinno być przepisywane przez lekarza. A jeśli nie wszyscy przestrzegają tu dziesięciu przykazań, to historycznie przyczyną jest bieda i brak perspektyw. Inna sprawa, kiedy robią to bogaci...

Oczywiście można biegać po Neapolu od zabytku do zabytku z przewodnikiem w ręku. Ale lepiej się nim napawać, wałęsać pomiędzy barokowymi pałacami, placami, gdzie gołębie pełnią wartę na głowach ważniaków z pomników, pośród palm rozsypanych na zielonych trawnikach. Od czasu do czasu można podnieść głowę w górę, ku niebu błękitnemu jak farbka do bielizny, omieść wzrokiem dziwnie wysmukłe kopuły niezliczonych kościołów, potem zerknąć w głąb bassi, których otwarte w upał drzwi bez fałszywego wstydu obnażają codzienne życie mieszkańców. Zobaczycie rodzinę przy obiedzie wpatrzoną w telewizor, staruszkę ze spuchniętymi nogami obierającą ziemniaki na gató (neapolitański tort ziemniaczany), bawiące się w berka dzieci...

Taki spacer można zacząć od bijącego nad morzem serca miasta - Piazza del Plebiscito - zamkniętego pomiędzy poważną pompejańską czerwienią Pałacu Królewskiego a akademicką kolumnadą kościoła św. Franciszka z Paola. Potem zajść na smoliste espresso do historycznej Café Gambrinus, gdzie spotykała się XIX-wieczna śmietanka miasta, zerknąć na klasycystyczną fasadę Teatro San Carlo i kryjące się za nią krępe, ponure bastiony średniowiecznej twierdzy, ochrzczonej przez plebs "Maschio Angioino", czyli "andegaweński mąż", zajrzeć do XIX-wiecznej Galerii Umberta I, kremowego tortu ze szklanym dachem, gdzie kroki odbijają się dźwięcznym echem od mozaikowej posadzki. Przez lata straszyła pustką i wybitymi szybami, po remoncie przywrócono jej dawną funkcję galerii handlowej i miejsca spotkań.

Naprzeciwko kolejka funicolare wspina się na wzgórze Vomero. "Funicul~, funiculá", piosenka, która powstała w 1891 r. z okazji oddania kolejki do użytku, do dziś jest międzynarodowym hitem kolejnych trzech tenorów.

Idziemy dalej via Toledo, główną ulicą miasta. Tak jak w bajkach, kto pójdzie w prawo, ocaleje, lecz jego koń zginie, a kto pójdzie w lewo, zginie, choć jego koń wyjdzie z tego cały: po lewej ciągną się ponure, jednostajne wąskie uliczki Quartieri Spagnoli, Dzielnic Hiszpańskich zbudowanych przez wicekróla don Pedra de Toledo w XVI w. Choć już dawno przestałam się bać Neapolu, nigdy nie zapuściłam się tam dalej niż na kilkadziesiąt metrów - rządzona twardą ręką przez kamorrę okolica samym wyglądem skutecznie odstręcza przybyszów.

Ale po prawej stronie leży serce Neapolu, jego najstarsze dzielnice, podzielone na ćwiartki przez cardo i decumanus, pionową i poziomą oś rzymskiego miasta. Lubiący nazywać rzeczy po imieniu mieszkańcy ochrzcili przeszywającą środek miasta ulicę Tribunali mianem Spaccanapoli (Przecinaneapol). Tą główną aortą cały czas płynie strumień przechodniów; od czasu do czasu odrywają się od niego, by zajrzeć do ściśniętych jeden przy drugim sklepików ze wszystkim, lub zbaczają w odnogi podcieni barokowych pałaców, których fasad nie sposób objąć wzrokiem z wąskiej i ciemnej ulicy.

Najbardziej niezwykły sklep przy via dei Tribunali to szpital lalek, w którym porcelanowe damy i panowie obnoszą z godnością zetlałe koronki swych sukien, miną nadrabiając brak ręki lub nogi. Zasuszony staruszek w środku nigdy nie ma nic do roboty. Po prostu jest.

Koniecznie trzeba wstąpić do cukierni Scaturchio (na rogu Piazza san Domenico) na pływające w rumie babá albo sfogliatelli z cieniutkiego ciasta francuskiego z kremowym nadzieniem.

Tuż obok znajduje się najbardziej magiczne miejsce w mieście - kaplica Sansevero. Żyjący w XVIII w. Raimondo de Sangro, książę di Sansevero, był zdolnym wynalazcą i masonem (za to drugie papież obłożył go ekskomuniką). Wynalazł m.in. nowy sposób balsamowania zwłok. Traf chciał, że w okolicy jego pałacu i kaplicy do dziś mają warsztaty liczni trumniarze, którzy snują legendy o duchach, strzygach i magicznych rytuałach mających podobno miejsce w książęcym pałacu. I tak zabobonny plebs z człowieka oświecenia zrobił władcę ciemnych mocy.

Książę-mason ukorzył się i wrócił na łono Kościoła, a w ramach ekspiacji zbudował kaplicę, która jest wybitnym dziełem baroku. Pośrodku, pod iluzjonistyczną kopułą, leży Christo velato Sammartiniego, jedna z najbardziej niesamowitych rzeźb, jakie widziałam: martwy mężczyzna okryty cienkim marmurowym płótnem, pod którym czuje się każdy jego mięsień.

W neapolitańskiej katedrze trzy razy do roku (w maju, wrześniu i grudniu) odbywa się prawdziwie cudowny cud: przechowywana w specjalnych ampułkach w kapiącej od srebra kaplicy krew św. Januarego, męczennika pierwszych wieków chrześcijaństwa, rozpuszcza się na skutek błagań wiernych. Gdy San Gennaro zbytnio zwleka z cudem, ubrane na czarno staruszki, zwane wdowami św. Januarego, zaczynają go wyzywać i przeklinać, ku radości antropologów odgrywając najarchaiczniejszy z rytuałów.

Jest jeszcze tyle do obejrzenia: Muzeum Archeologiczne ze wspaniałą kolekcją starożytności, górujący nad miastem pałac Capodimonte, dziś pinakoteka z "Biczowaniem" Caravaggia i "Ślepcami" Breughla, dekorowany przez Riberę klasztor kartuzów San Martino na Vomero z krużgankiem zdobionym czaszkami...

Ale nie zapominajmy o przyjemnościach cielesnych! W restauracjach przy Piazza Dante, szlachetnie ujętej w barokowe ramy, serwują szczerą neapolitańską kuchnię: frittate, omlety z cebulą lub pietruszką, melanzane alla parmigiana, zapiekankę z bakłażanów z parmezanem, prawdziwą mozarella di bufala, z bawolego mleka, spaghetti ze świeżymi pomidorami, porpetielli, pulpety z rodzynkami i orzeszkami pinii w sosie pomidorowym, a na deser pastierę, ciasto z ziarnem i ricottą, aromatyzowane wodą różaną.

Jednak spacer gastronomiczno-estetyczny najlepiej odbyć brzegiem morza.

Zaraz w dół za Palazzo Reale powinna się zaczynać Santa Lucia, znana z tęsknej pieśni dzielnica rybaków. Ale się nie zaczyna - w latach 50. i 60. bezlitosny beton zniszczył ten najbardziej malowniczy kawałek miasta, wypluwając z siebie jeden za drugim brzydkie kilkunastopiętrowe hotele. W lecie na pobliskim molo można obserwować scenę, która jest symbolem neapolitańskiej elastyczności w kwestiach moralnych: mężczyźni na skuterach przyglądają się chłopcom, którzy skaczą do wody. Ich nagie mokre ciała błyskają w słońcu; mężczyźni stoją nieporuszeni, śledząc wzrokiem grę młodzieńczych muskułów.

Stąd już dwa kroki do nadmorskiej twierdzy Castel dell'Ovo i rybnych tawern wokół niej. Cozze i vongole - mule i małże, te pierwsze saute, drugie ze spaghetti i małymi pomidorkami. Basta cosi!

Dalej nabrzeże pełne jest pizzerii. A jak pizza, to koniecznie cu'a pummarola 'ncoppa, z pomidorem. Neapolitańczycy najchętniej delektują się zwykłą margheritą z sosem pomidorowym, mozzarellą i bazylią. Ale mnie najbardziej smakują smażone w głębokim tłuszczu małe pizze nadziewane ricottą albo czymś zielonym, co się nazywa scarola i przypomina sałatę. Kiedyś sprzedawano je na każdym rogu ulicy. W książce "Złoto Neapolu" Giuseppe Marotty pewna pulchna i apetyczna pizzaiola zajmująca się produkcją takich pyszności (w filmie pod tym samym tytułem grała ją Sophia Loren) podczas wyrabiania ciasta gubi w nim pierścionek ze szmaragdem. Ale czy na pewno? W skrupulatnie prowadzonym zeszycie jej męża nie ma śladu, żeby ten piękny młodzieniec, który znalazł pierścień, dziś rano kupował pizzę. No cóż, ludzie Południa są zazdrośni do granic szaleństwa. Z drugiej strony mądre neapolitańskie przysłowie mówi "'O geluso more curnuto" (zazdrosny umiera zdradzony), więc może mąż się doigrał?

Mergellina, gdzie Gustaw Herling-Grudziński po zawale odbywał spacery dla zdrowia, w XIX w. z rybackiego portu stała się eleganckim miejscem przechadzek. Wokół wyrosły secesyjne wille i wymyślne kioski-lodziarnie, ale uliczni handlarze wciąż sprzedają cytrynową granitę (przysmak o konsystencji kruszonego lodu) z pojemników obłożonych wielkimi jak pięści cytrynami z Sorrento. A na plaży stoją pasiaste kabiny, niczym ze "Śmierci w Wenecji", w niezapomnianej filmowej wersji Viscontiego. W ich cieniu w niedzielę wielopokoleniowe rodziny zasiadają do sutego obiadu. Mangiare, czyli jedzenie, jest w Neapolu święte. W końcu właśnie tu miał swoją willę Lukullus.

Bo mimo wszystkich przeciwności losu neapolitańczycy po prostu cieszą się życiem. Jak mówi tradycyjna piosenka:

"Basta ca ce sta 'o sole, ca c'(rimasto 'o mare, na nénna a core a core, na canzone pe' cantá...

Chi ha avuto, ha avuto, ha avuto...chi ha dato, ha dato, ha dato...scurdámmoce 'o ppassato,simmo 'e Napule paisá!..."

"Wystarczy, że świeci słońce, że zostało nam morze,

dziewczyna, by ją przytulić do serca,

piosenka do zaśpiewania...

kto miał, ten miał, ten miał...

kto dał, ten dał, ten dał...

zapomnijmy o przeszłości,

jesteśmy z Neapolu!...".

Więcej o: