Edyta Stępczak po raz pierwszy pojechała do Nepalu w 2002 roku. Zaprowadziła ją tam miłość do gór. Po Tatrach, Alpach i Dolomitach, Himalaje były kolejnym logicznym etapem jej pasji. Podczas trekkingu szybko przekonała się, że góry to jednak tylko tło do tego, co ją najbardziej w tym kraju urzekło. Ważniejsza okazała się bogata mozaika kulturowa, ludzie i ich wyjątkowa duchowość. Po kilku tygodniach podróży po Nepalu i północnych Indiach wyjeżdżała z postanowieniem, żeby tam wrócić i zamieszkać, realizując projekty charytatywne dla lokalnej społeczności. Udało się to dopiero osiem lat później.
W tym czasie skończyła w Polsce studia oraz drugi fakultet w Hiszpanii, gdzie zaoferowano jej pracę. Mieszkając w Hiszpanii, nie traciła jednak z horyzontu swojego celu - Nepalu.
Wreszcie - udało się! Wyjechała na wolontariat, aby pracować dla hiszpańskiej fundacji na rzecz edukacji dla dzieci zmarginalizowanych. W Nepalu spędziła pięć lat. Krótko przed jej planowanym wyjazdem do Polski (gdzie zamierzała dokończy książkę, jaką pisze o Nepalu), kraj ten nawiedziło trzęsienie ziemi. Niedawno wróciła do Nepalu z nowymi projektami na rzecz potrzebujących.
Edyta Stępczak: Trzęsienie ziemi zastało mnie w mało heroicznych okolicznościach - właśnie przebierałam się, żeby wyjść. Mając jedną nogę w nogawce spodni, drugą bezskutecznie próbowałam utrafić w drugą nogawkę. Nie było to łatwe, bo budynek trząsł się z furią. Komiczna sytuacja, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Mieszkałam w zabytkowej części miasta Patan, które jak wszystkie starówki w Nepalu charakteryzuje się bardzo gęstą zabudową. Podobnie jak inni, wybiegłam z domu. To nie było moje pierwsze doświadczenie tego typu w tym kraju i wiedziałam, że najważniejsze w trakcie trzęsienia ziemi jest znalezienie się jak najszybciej na otwartej przestrzeni.
Ale takich tam nie było - właśnie ze względu na bardzo gęstą zabudowę. Nie pozostało nam nic innego, jak stać na rogu ulicy i próbować oceniać, który z budynków zawali się wcześniej, żeby zająć możliwie najbezpieczniejszą pozycję. Wszystko wkoło się kołysało: domy, słupy elektryczne, w powietrzu unosił się kurz z budynków, które się już zawaliły. Panował ogólny chaos: ludzie biegali w różnych kierunkach, byli ranni, ktoś bez butów, jedna kobieta krzyczała, inna płakała... W ich spojrzeniach było widać szok i zupełne zagubienie.
Przez kolejne dwa miesiące miały miejsce trzęsienia wtórne – początkowo co dwie godziny, w dzień i w nocy. Następowały niemal z zegarkiem w ręku. Byliśmy wyczerpani fizycznie i psychicznie brakiem snu, ciągłym napięciem, oczekiwaniem na najgorsze i wybieganiem z domów w dzień i w nocy. Przez tydzień nikt się nie kąpał, baliśmy się, że trzęsienie ziemi zastanie nas pod prysznicem. Zaczął się exodus.
Tylko w pierwszych dniach po trzęsieniu w popłochu opuściło stolicę pół miliona osób.
Znaczna część populacji Kathmandu to ludność napływowa z innych części kraju, głównie jako efekt emigracji zarobkowej. Wobec braku możliwości skontaktowania się z bliskimi w wioskach, aby dowiedzieć się, czy przeżyli, ponieważ nie działały połączenia telefoniczne, a także ze strachu, ludzie masowo opuszczali miasto. Działy się dantejskie sceny. Ponieważ trudno było dostać się do autobusu czy ciężarówki, ludzie siadali na dachach lub zwisali na zewnątrz.
Stolicę opuściło między innymi wielu kierowców, dlatego przestał funkcjonować transport publiczny. Autobusy i busy stały porzucone, później zamieszkali w nich ci, którzy stracili swoje domy. Na taksówki mało kogo było stać - taksówkarze postanowili zbić złoty interes na tragedii, znacznie podnosząc ceny. Guesthousy czy hotele zostały zajęte przez tych, którzy mogli sobie na to pozwolić, w cenie były szczególnie dolne piętra budynków. Ceny wynajmu mieszkań ich właściciele podnieśli dwu-, trzykrotnie.
Straciłam mieszkanie, które wynajmowałam. Sąsiednie budynki, po obu stronach mojego domu, zawaliły się. Wiedziałam, że zbyt niebezpieczne byłoby pozostanie w dzielnicy, gdzie jest tak gęsta zabudowa, bo spodziewałam się wstrząsów wtórnych. Musiałam się więc przenieść. Znalazłam się na ulicy, tak jak parę milionów ludzi, którzy przez kilka następnych miesięcy mieszkali w obozach i namiotach. Niektórzy dlatego, że nie mieli dokąd wracać, a inni ze strachu – mimo iż ich dom nie został zniszczony, woleli zostać na zewnątrz.
Nowego mieszkania szukałam chodząc w upale po Kathmandu. Nie było transportu publicznego, a na niebotycznie drogie taksówki nie mogłam sobie pozwolić. Po wielu próbach udało mi się skontaktować ze znajomą - pół-Amerykanką, pół-Nepalką, która mieszka w Stanach, ale ma też dom w Kathmandu. Zaproponowała, żeby tam pójść i jeśli dom nadal stoi, wprowadzić się i otworzyć go dla wszystkich potrzebujących. Gdy tam dotarłam, idąc pieszo na drugi koniec miasta, poczułam wielką ulgę – od frontu dom nie wyglądał na zniszczony. Niestety okazało się, że od strony ogrodu był w całkowitej ruinie i nie nadawał się do zamieszkania. To był trudny moment. Zbliżała się noc, a ja nadal nie miałam dachu nad głową. Do tego zmęczenie było spore.
Mimo to nie zgodziłaś się na ewakuację zorganizowaną dla obywateli polskich, którą proponowała ci w tym czasie ambasada.
Trzykrotnie proponowano mi z ambasady Polski w Delhi lot ewakuacyjny. To była dogodna oferta dla turystów, dla nich nie było tam już nic do roboty: w górach występowało zagrożenie lawinowe, zabytki zostały zniszczone, restauracje były zamknięte, brakowało prądu, nie działał internet i transport. Ale ja nie byłam turystką. Przez pięć lat to był mój dom i wiedziałam, że mogę się na miejscu przydać. Nie mogłam wyjechać, wsiąść w samolot tylko dlatego, że miałam możliwość ewakuacji, której inni nie mieli.
W końcu znalazłam hotel, który miał duży ogród, co gwarantowało otwartą przestrzeń i dawało jakieś poczucie bezpieczeństwa, oraz generator, dzięki któremu mieliśmy dostęp do prądu i połączenia internetowego. Reszta kraju nie miała go przez prawie dwa tygodnie (domy prywatne nie posiadają generatorów ze względu na ich wysoki koszt). W tym hotelowym ogrodzie wraz z innymi lokatorami spędziłam następne dwie doby. Kiedy już doszłam do siebie, natychmiast zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób mogę okazać się przydatna.
W następnych miesiącach po pierwszym trzęsieniu z 25 kwietnia wystąpiły dwa potężne wstrząsy wtórne, ponad 350 mniejszych - powyżej 4 w skali Richtera - oraz ponad 20 tysięcy wstrząsów poniżej 4 w skali Richtera, czyli takich, które są dla nas ledwo odczuwalne.
26 kwietnia trzęsienie ziemi miało siłę „zaledwie” 6,5 w skali Richtera, ale było zlokalizowane bardzo płytko pod powierzchnią i dlatego równie mocno odczuwalne jak pierwsze. Przeżyłam je w ogrodzie hotelu. Wszyscy mieliśmy wrażenie, że tym razem to już koniec. Nie mogliśmy utrzymać się na stojąco, leżeliśmy lub kucaliśmy na ziemi i patrzyliśmy, jak otaczające nas budynki kołyszą się. Ich odchylenie było tak silne, że byliśmy przekonani, że za chwilę runą i że zginiemy.
Trzecie trzęsienie miało miejsce dwunastego maja. Z grupą przyjaciół, łącznie sześć osób na trzech motorach, jechaliśmy do pewnej wioski w północnej części doliny Kathmandu, aby oszacować straty i potrzeby ludzi po poprzednich wstrząsach. Wtedy już intensywnie działaliśmy na rzecz poszkodowanych. Droga co prawda była wyboista i stroma, miejscami piaszczysta, miejscami kamienista, ale mieliśmy doświadczonych kierowców, którzy świetnie radzili sobie w znacznie gorszych warunkach. W pewnym momencie wszyscy spadliśmy z motorów. Byliśmy wtedy wysoko ponad doliną. Gdy spojrzeliśmy w dół, zobaczyliśmy, że wszędzie unoszą się słupy dymu. Zdziwiło mnie, że tyle ludzi na raz pali ogniska... Nie od razu zorientowaliśmy się, co się dziejęe wypadek przypisaliśmy wyboistej nawierzchni. Dopiero po chwili, kiedy już się podnieśliśmy, odczuliśmy ruchy ziemi i zdaliśmy sobie sprawę, że te słupy dymu to w rzeczywistości kurz po zapadających się kolejno na naszych oczach budynkach. Zrobiło to na nas duże wrażenie.
Działałam z dwiema grupami nepalskich przyjaciół, wolontariuszy. To były grupy nieformalne, które zawiązały się spontanicznie. Każda z grup działała w różnych dystryktach. Początkowo zajmowaliśmy się dystrybucją żywności, koców, namiotów, artykułów higienicznych, ubrań oraz odgruzowywaniem. W następnym etapie - budowaniem tymczasowych schronów, które zastąpiły namioty. Musieliśmy się spieszyć, by zdążyć przed porą monsunową. W namiotach nie można gotować i bardzo trudno jest w nich całej rodzinie przeżyć porę deszczową, natomiast w takich domach z blachy falistej można w miarę normalnie funkcjonować, także w czasie monsunu. Są lekkie, odporne na wiatry, nieprzemakalne, łatwe w konstrukcji i stosunkowo tanie.
Każde miejsce miało swoją specyfikę i swoje własne problemy i musieliśmy dostosować pomoc do lokalnych potrzeb, które zresztą także zmieniały się w czasie.
W wiosce Bungamati położonej niedaleko Kathmandu, w której pracowaliśmy, najważniejszą kwestią było odgruzowywanie. Kiedy tam, w Bungamati, rozdawaliśmy namioty, zorientowaliśmy się, że ludzie nie mają gdzie ich rozbić. Mieszkańcy tej wioski to głównie rolnicy, którzy posiadają ziemię uprawną. Stali przed alternatywą: albo uprawiać swoje pola, albo postawić na nich namioty i za kilka miesięcy cierpieć głód. A to przecież nie jest żaden wybór. Trzeba było jak najprędzej rozebrać zniszczone domy i usunąć gruzy, przygotowując w ten sposób miejsce pod tymczasowe schrony czy namioty.
To był jeden z pierwszych wniosków, jakie wyciągnęliśmy: że pomoc trzeba dostosować do lokalnych warunków i potrzeb, i że ona w każdym miejscu może być zupełnie inna.
Początkowo zbieraliśmy środki na działalność od przyjaciół, znajomych i krewnych. Natychmiast po trzęsieniu zostaliśmy zasypani mailami z całego świata z pytaniem, czy żyjemy i czy potrzebujemy pomocy. Nie prosiliśmy o wsparcie dla siebie, ale przedstawiliśmy nasze projekty. W miarę upływu czasu projekty się rozrastały, rosła także nasza świadomość potrzeb, zatem następnym etapem było pisanie wniosków o granty do różnych organizacji międzynarodowych. Nasze projekty zyskały uznanie i przyznano nam ich kilka. Z tych środków kontynuowaliśmy działalność.
Pierwszy z nich to „Travel With Social Cause”, który ma za zadanie wspierać jednocześnie turystykę oraz ofiary trzęsienia ziemi. Polega na organizowaniu trekkingów oraz wypraw wspinaczkowych w Nepalu z donacją na rzecz ofiar.
Drugim jest projekt „Healing Haku”, czyli „uzdrawianie Haku”. Wioska Haku leży na stokach wzgórz w dystrykcie Rasuwa, jej mieszkańcy należą do grupy etnicznej Tamang. Haku zostało zrównane z ziemią przez lawiny kamienne wywołane trzęsieniem ziemi. Mieszkańcy Haku stracili swoich bliskich (zginęło co najmniej 60 osób), domy oraz ziemię uprawną - nie tylko zatem stracili dobytek całego życia, ale też źródło dochodów (większość z nich to rolnicy). Wioska nie nadaje się do zamieszkania i ludność, 718 rodzin, została przesiedlona do czterech obozów dla uchodźców. Jest to rozwiązanie tymczasowe, oczekują bowiem na wskazanie im przez rząd ziemi, na której mogliby osiedlić się na stałe.
Dramat tych ludzi jest wielowarstwowy: wcześniej byli to ciężko pracujący, ekonomicznie samowystarczalni rolnicy, podczas kiedy obecnie spędzają całe dnie bezczynnie w obozach, zdruzgotani i przygnębieni, całkowicie uzależnieni od pomocy z zewnątrz. W kilka miesięcy po trzęsieniu ziemi nadal nie wiedzą, dokąd i kiedy będą przesiedleni.
Tym ludziom najbardziej w tej chwili potrzebna jest praca. Nie tylko jako źródło dochodu, to też kwestia godności.
Wielu z nich w desperacji i wobec braku zatrudnienia myśli o emigracji zarobkowej. To oznacza rozbicie rodzin i, co gorsze, pozostawienie w obozach dzieci samym sobie, na pastwę handlarzy ludźmi – jest to zjawisko nierzadkie w Nepalu, a sytuacje klęski i chaosu, jak ta teraz i związane z nimi przesiedlenia przyczyniają się do jego wzrostu.
Wraz z grupą przyjaciół asystowaliśmy mieszkańcom Haku od początku. Jeden z naszych kolegów, dzisiaj mieszkający w Kathmandu, tam się urodził, dlatego wiedzieliśmy, że w wiosce potrzebna jest pomoc. Wydobywaliśmy ciała spod gruzów, które chowaliśmy w prowizorycznych grobach wbrew lokalnej tradycji kremacji ze względu na brak czasu i ciągłe ryzyko dalszych wstrząsów i lawin, transportowaliśmy rannych do szpitala, dostarczyliśmy żywność, koce, ubrania, artykuły higieny, panele solarne. W następnym etapie założyliśmy szkoły dla dzieci z Haku. Udało nam się zdobyć ogromne namioty, które służą jako aule. Nauczyciele przeżyli i to oni zwrócili się do nas z taką prośbą, wskazali, jakie są potrzeby. Dostarczyliśmy materiały szkolne do „klas” – tablice, pomoce naukowe, oraz indywidualnie dla każdego ucznia: tornistry, zeszyty, długopisy, mundurki.
W obecnej fazie pomocy skupiamy się na wygenerowaniu dochodów dla osób w wieku produkcyjnym. Przeprowadziliśmy bardzo wnikliwy wywiad wśród ludzi w obozach, żeby zorientować się, jakie są ich umiejętności oprócz uprawy roli. Okazało się że ktoś potrafi szyć, ktoś zna się na stolarce, ktoś inny na wyplataniu koszy dhoko. Zgodnie z tymi umiejętnościami chcemy dostarczyć im materiały i narzędzia do wyrobu produktów codziennego użytku i innych, pomóc w znalezieniu rynków zbytu i wypromowaniu wyrobów. Naszą ambicją jest też organizowanie kursów, szkoleń i warsztatów, które pomogą im zdobyć nowe umiejętności i podnieść kwalifikacje już posiadane.
Jednocześnie czekamy na wyznaczenie miejsca na stałe osiedlenie się, wtedy będziemy mogli przejść do kolejnego etapu, jakim będzie budowa domów. Z tym związane będą kolejne wyzwania, jak zatrudnienie specjalistów, zdobycie odpowiednich materiałów do budowy, zapewnienie źródeł wody itd.
Sytuacja ludzi w obozach, ich problemy, są wielowarstwowe i złożone. Jednym z nich jest kwestia klimatu. Nepal jest małym krajem, ale na jego powierzchni wyróżniamy trzy różne strefy klimatyczne. Haku położone było na wysokości 2-3 tysięcy metrów, natomiast teraz jego mieszkańcy przebywają w klimacie subtropikalnym. Jest im trudno znieść wysokie temperatury.
Nagle znaleźli się wśród bananowców, gajów bambusowych, małp i komarów, których wcześniej nie znali. Do tego dochodzi kwestia języka. Nie władają nepalskim, językiem oficjalnym. Dochodzi już także do konfliktów klasowych z lokalnymi mieszkańcami z pobliżu obozów, pochodzących z tzw. wysokich kast, odczuwających zagrożenie ze strony licznie napływających na ich tereny „niżej urodzonych”.
Ludność Haku to w większości analfabeci, co także utrudnia im przystosowanie się i zdobycie nowych kwalifikacji. Dużą rolę gra tutaj też kwestia poczucia przynależności, przywiązania do ziemi, tożsamości - szczególnie w przypadku osób starszych. Nie wystarczy więc przywieźć tym ludziom trochę żywności i dać ziemię, gdzieś w jakimś obcym dla nich terytorium. Dla nich to będzie całkowita zmiana stylu życia i zupełnie nowe otoczenie. Pomagając, trzeba mieć świadomość tych wszystkich problemów i niuansów.
Podczas gdy dla wielu ludzi w Nepalu – tych, którzy mieli do czego wracać - życie wróciło z wolna do normy, ludność w obozach patrzy w przyszłość z niepokojem i niepewnością. Czeka ich długa droga. Wobec braku skutecznej pomocy ze strony rządu, inicjatywy prywatne, jak nasza, to jedyne, czego mogą się spodziewać.
Hotele działają, restauracje także, żywności nie brakuje, transport publiczny został przywrócony, podobnie jak łączność telefoniczna i internetowa. Epidemie, których obawiano się po trzęsieniu ziemi, udało się powstrzymać.
Można bezpiecznie do Nepalu jechać, a ludzie tam bardzo liczą i czekają na turystów. Są oni teraz bardziej potrzebni niż kiedykolwiek.
Owszem, zniszczenia są, trudno to negować, natomiast nie wszystko zostało zrównane z ziemią. Jeżeli chodzi o Dolinę Kathmandu, nadal można tam podziwiać niektóre z zabytków wpisanych na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Są to najwyższej klasy przykłady jedynego w swoim rodzaju stylu architektonicznego. Mam na myśli buddyjską stupę Bodnath albo hinduistyczny kompleks świątynny Pashupatinath. Zachowały się też niektóre z zabytków Placów Pałacowych, Durbar Square, w Patanie oraz w Bhaktapur.
Większość tych dystryktów, które najbardziej ucierpiały, jak Sindhupalchok, Kavre, Sindhuli czy Dhading, nie są rejonami turystycznymi. Jest za to wiele innych regionów, które w ogóle nie zostały dotknięte tragedią, jak Lumbini na południu Nepalu - miejsce narodzin Buddy, czy parki narodowe i dżungla, gdzie można się udać na safari.
Przede wszystkim jednak nie zapominajmy, że na terenie Nepalu znajduje się osiem z czternastu najwyższych szczytów świata. Wszystkie trasy trekkingowe, oprócz Doliny Langtang, są otwarte i dostępne: przepiękne rejony Everestu, Annapurny, Manaslu, Kanczendzongi, Mustang czy Dolpo. Mówiono w mediach o lawinie, która spadła na bazę pod Everestem. Natomiast infrastruktura na całej trasie trekkingowej w Dolinie Khumbu jest nienaruszona. Nie możemy zapominać, że w Nepalu ludzie i góry nadal istnieją.
Turystyka jest jedną z najważniejszych gałęzi gospodarki w Nepalu i stała się jedną z wielu ofiar tego trzęsienia ziemi. Jeśli będziemy cały czas epatować ludzi zniszczeniami i wystraszymy turystów, krajowi grozi kolejna katastrofa - tym razem klęska głodu.
W Nepalu są dwa sezony turystyczne: przedmonsunowy – wiosenny i pomonsunowy - jesienią. Sezon przed epoką deszczową w kwietniu został nagle przerwany trzęsieniem ziemi. Turyści, którzy byli wtedy w kraju, natychmiast zostali ewakuowani, a ci, którzy mieli przyjechać, odwołali swoje rezerwacje. W tej chwili trwa pora monsunowa. Następna szansa na zarobek dla ludzi zatrudnionych w sektorze turystyki to październik.
W tym czasie nie mają oni żadnego dochodu. Pamiętajmy, że chodzi o jeden z najuboższych krajów świata, gdzie przeciętna rodzina nie dysponuje oszczędnościami na taką okoliczność jak ta, w której się właśnie znajdują. Znam kilka rodzin, gdzie jedyny żywiciel rodziny posiada zatrudnienie właśnie w sektorze turystyki. Sytuacja tych rodzin jest teraz bardzo trudna.
Wraz z przyjaciółmi z agencji trekkingowej „Trekking Experts” zainicjowaliśmy projekt „Travel With Social Cause”, mający na celu wspomaganie turystyki i jednocześnie ofiar trzęsienia. Przedsięwzięcie polega na organizowaniu trekkingów i wspinaczek w Nepalu z donacją na projekty pomocowe dla poszkodowanych. Agencję tworzy grupa podobnie myślących przyjaciół, którzy postanowili podejść do organizacji trekkingów i wypraw wysokogórskich w innowacyjny w Nepalu sposób: ich wiodącą filozofią jest to, żeby myśleć i działać jak partner wyprawy, a nie jak agencja. Proponują spersonalizowany serwis, usługi dostosowane do potrzeb, a nawet kaprysów klientów. Społeczny projekt – pomoc potrzebującym - który wspólnie prowadzimy, jest możliwy dzięki bardzo wysokiemu poziomowi odpowiedzialności społecznej, jaką reprezentują.
Można pomagać na wiele sposobów. Podróż do Nepalu jest bezpośrednią formą pomocy. Pieniądze trafiają natychmiast do właściciela hotelu, restauracji, do przewodnika, tragarza, taksówkarza itd. W ten sposób nie tylko pomagamy ludziom zatrudnionym w sektorze turystyki i usług utrzymać się w zawodzie, ale dajemy im sposobność wypracowania swojego wynagrodzenia niż uzależniając ich od donacji, łatwych pieniędzy, skazując na życie z wyciągniętej ręki. To także kwestia godności, nie tylko szansa zarobku.
Chcę mocno podkreślić, że Nepal jest miejscem, dokąd można już bezpiecznie podróżować i to jest przesłanie dla wszystkich tych, którzy być może taką podróż planowali, bądź marzą o niej, a po trzęsieniu ziemi obawiają się tam jechać. To naturalne, bo nie mają wiedzy na temat aktualnej sytuacji tam, a wstrząsające obrazy sprzed paru miesięcy publikowane przez media nie zachęcały do wyboru Nepalu na miejsce wypoczynku...
Pomocy można jednak udzielać także w innej formie: poprzez donacje, adopcje na odległość dzieci z obozów dla przesiedlonych, sponsorując na przykład ich edukację. W przypadku prowadzonych przeze mnie projektów można się włączyć i wesprzeć dowolny ich aspekt, w dowolnym stopniu - w zależności od indywidualnych możliwości. Planujemy także uruchomienie sprzedaży przez internet artykułów wykonanych przez przesiedlonych. Kupno tych wyrobów to także cenna forma pomocy. Można także wspierać projekt własnymi umiejętnościami, udając się do Nepalu jako wolontariusz.
Należy zdać sobie sprawę z tego, że pomagać trzeba potrafić, jeśli zależy nam na tym, aby pomoc dotarła do potrzebujących w sposób efektywny.
Błędem, bardzo często obserwowanym przeze mnie w Nepalu, było coś, co nazywam czyszczeniem magazynów przez organizacje. Polegało to na tym, że dostarczały ludności nie to, co było jej potrzebne, ale to, czym akurat dysponowały. W jednej z wiosek mieszkańcy zwrócili się do mnie z błagalną prośbą, żeby nie przywozić im już więcej płacht przeciwdeszczowych. Wszystkie obecne w tym dystrykcie organizacje międzynarodowe, a było ich sporo, przekazywały im ten sam artykuł - płachty przeciwdeszczowe, ale żeby mogli stanąć na nogi potrzeba im różnego rodzaju materiałów i form pomocy.
Ważnym problemem jest często brak rozpoznania potrzeb przez organizacje, albo ich ignorowanie. Wysyłanie ubrań czy innych artykułów, które dostępne są na miejscu, mija się z celem, a może być wręcz szkodliwe. Najlepiej kierować się zasadą, aby używać w miarę możliwości materiały i produkty dostępne lokalnie. To dotyczy zarówno odzieży, żywności, jak i materiałów do budowy domów. Po pierwsze, wśród lokalnych producentów są tacy, którzy także ucierpieli z powodu klęski naturalnej i kupowanie od nich to także pomoc dla ofiar trzęsienia ziemi, której tak potrzebują. Po drugie, w ten sposób pomijamy bardzo wysokie koszty transportu z Europy do Nepalu. Pomijając fakt, że odzież z Europy rzadko pasuje na generalnie niskiego wzrostu i drobnej budowy mieszkańca Nepalu.
Natomiast za największą formę niegodziwości uważam wysyłanie wadliwych produktów dla potrzebujących albo przeterminowanej żywności, a niestety takie przypadki też się zdarzały. Na przykład namioty, które przemakały. A musimy pamiętać, że nie były przeznaczone na piknik, tylko dla zdesperowanych ludzi, którzy nie mają dachu nad głową...
Aby działać właściwie, trzeba mieć sporą wiedzę. Należy znać teren i ludzi, ich mentalność i specyfikę stosunków społecznych, najlepiej też miejscowy język.
Jedną z inicjatyw dużej organizacji międzynarodowej było zainstalowanie puszek w obozach dla przesiedlonych gdzie mieliby deponować sugestie na temat swoich potrzeb. Był to pomysł skazany na klęskę z dwóch powodów. Po pierwsze, 80% osób w tych konkretnych obozach jest niepiśmienna. Po drugie, w Azji, także w Nepalu, najważniejsza jest komunikacja bezpośrednia. Nawet prezesi korporacji rzadko odpisują na maile, preferując spotkanie twarzą w twarz, podjęcie herbatą, nawet jeśli chodziłoby tylko o przekazanie jakiegoś dokumentu. W mniemaniu europejskim czy amerykańskim to strata czasu, dokument można wysłać mailowo lub faxem, ale taka jest miejscowa kultura biznesu. Na tym gruncie kulturowym bezosobowe kanały komunikacyjne są nieskuteczne.
Jeśli chce się pomagać skutecznie, to nie ma tu drogi na skróty. Trzeba odbyć męczącą kilkugodzinną podróż, by spotkać ludzi osobiście. Jeśli rozpoznajemy ich w tłumie, a oni nas, to dlatego, że się z nimi było, rozmawiało, słuchało ich potrzeb, poświęciło czas.
Zginęło 10 tysięcy ludzi, ponad 20 tysięcy zostało rannych, 7 milionów zostało bezpośrednio dotkniętych tragedią. Mamy w pamięci obrazy, które na długo tam pozostaną. Jak chłopiec, który podczas trzęsienia ziemi stracił matkę. Znaleźli go przyjaciele z naszej grupy wolontariuszy, którzy dotarli do zniszczonej wioski czwartego dnia po trzęsieniu i zobaczyli taką scenę: kobieta zabita lawiną kamienną leżała wśród gruzowiska, z ran w jej brzuchu wychodziły już robaki, a obok niej leżał jej syn, około dwuletni, który próbował ssać mleko z piersi. Spędził tam cztery dni i cztery noce, sam, bez żywności, jedynie w towarzystwie ciała martwej matki. Udało się go uratować, przewieźć helikopterem do szpitala, a także odnaleźć ojca.
W wiosce Bungamati, zniszczonej w 95 procentach, spotkałam staruszkę, którą prowadzili krewni. Spytałam dokąd idą. Odpowiedzieli, że kobieta poprosiła, żeby zaprowadzili ją na ruiny jej domu, bo to tam chciała umrzeć, w swoim domu.
Inna kobieta wyłuskiwała ziarna ryżu, jedno po drugim, spod gruzów. Na wsiach zboża przechowuje się w domach, na parterze, podczas kiedy rodzina zamieszkuje na wyższych piętrach. Kiedy domy się zawaliły, pogrzebały zapas żywności dla całej rodziny na długie miesiące, do następnych żniw. Kobieta próbowała wygrzebać z ruin, co tylko mogła.
Tych obrazów nie da się zapomnieć.
Z jednej strony stała się wielka tragedia, ale kiedy opadł już pierwszy kurz, ważne jest żeby dostrzec w tej tragedii szansę. Może uda się potraktować rok 2072 (obecny rok według kalendarza nepalskiego) jako rok zerowy, żeby zacząć od nowa, ale stosując zasadę trzech „b”: build back better.
To, że w Nepalu było tak wiele zniszczeń, to jest konsekwencja masowych zaniedbań i nadużyć, jak brak właściwej konserwacji zabytków, budowanie niezgodnie ze standardami bezpieczeństwa, powszechne stosowanie materiałów niskiej jakości, korupcja wśród inspektorów nadzoru budowlanego, stosowanie technik nieodpowiednich dla terenów aktywnych sejsmicznie, brak badań geologicznych terenów pod budowę czy planowania miejskiego. Jeśli jednak spojrzymy na tę tragedię od innej strony, daje ona duże możliwości, by odbudować kraj, ale tym razem lepiej, solidniej.
Mam wiele do zarzucenia rządowi Nepalu, który jest powszechnie znany z indolencji i korupcji. Zajęty jest bardziej tworzeniem komitetów, podkomitetów, komisji i podkomisji, zwoływaniem konferencji, narad i pisaniem raportów niż udzielaniem pomocy. Na nią nie starcza już czasu. Po trzęsieniu utworzono specjalny fundusz premiera, ale ktokolwiek był w stanie skorzystać z innego kanału, żeby deponować środki, wybierał alternatywną drogę, na przykład poprzez organizacje pozarządowe i fundacje.
Koordynację pomocy bardzo utrudniał też fakt, że od 18 lat nie było w kraju lokalnych wyborów, brak więc kompetentnych organów, które mogłyby bardziej efektywnie się tym zająć.
Ostatnie wielkie trzęsienie ziemi, 8.0 w skali Richtera, miało miejsce w Nepalu w 1934 roku. Niewielu badaczy i historyków dostrzega wpływ tego wydarzenia na późniejszy rozwój sytuacji politycznej w kraju. To był rok przełomowy, katalizator zmian, początek końca tyranii Ranów, dziedzicznej dynastii premierów, którzy ponad 100 lat niepodzielnie rządzili Nepalem. Wprawdzie na obalenie „ranarchii” trzeba było poczekać jeszcze do 1951 roku, ale to właśnie po trzęsieniu ziemi ludność wyszła na ulice, żeby odbudowywać kraj. Konieczność sprawiła, że na szeroką skalę uruchomiono roboty publiczne, gdzie ludność z różnych klas, kast i grup etnicznych wspólnie pracowała, a podczas pracy wymieniała się opiniami. Tego reżim nie był w stanie kontrolować. Ludzie odważyli się wreszcie na krytykę władzy w kraju gdzie nie istniała wolność słowa, zrzeszania się ani opozycyjne partie polityczne, a oponenci byli eliminowani. Wstrząs w 1934 roku zachwiał strukturami władzy.
Być może tegoroczna tragedia będzie miała podobny wydźwięk w sensie potencjału zainicjowania zmian na lepsze. Trzęsienie w Nepalu spowodowało bowiem, że ludzie zaczęli się mobilizować na własną rękę, zgodnie z własnymi możliwościami i środkami. Obudziła się w nich wielka aktywność i inicjatywa, której nigdy do tej pory nie widziałam, oraz chęć bezinteresownej pomocy innym. Ktoś oferował transport do przewozu materiałów pomocowych; inżynierowie na zasadzie wolontariatu ruszyli do inspekcji budynków, informatyk stworzył stronę internetową z ogłoszeniami: oferuję / potrzebuję, kobiety gotowały dla wolontariuszy, którzy odgruzowywali ulice i place... Nie poznawałam tych ludzi. To było już inne społeczeństwo, nie to, w którym dominowała kulturowa pasywność. Chodzi o to, żeby tego potencjału nie zmarnować. To jest wielka szansa dla Nepalu. Wiele zmian może być wprowadzonych, jeżeli będzie wola i odpowiednia mądrość w liderach, aby to wykorzystać. Przekonamy się za 5-10 lat, jak ta szansa została wykorzystana...
Tylko śladowo, jako że struktura książki była już wcześniej gotowa. W polskiej świadomości Nepal to Himalaje, zazwyczaj wiedza na temat tego kraju zawęża się do wypraw górskich. Brakuje na rynku pozycji, która by w sposób całościowy przybliżała ten kraj. Od kiedy zamieszkałam w Nepalu, byłam nieustannie bombardowania taką ilością informacji i impulsów, że aby mi nie umknęły, zaczęłam je zapisywać. Choć myśl, żeby napisać książkę dojrzewała we mnie znacznie dłużej. Książka porusza takie zagadnienia jak: status społeczny i prawny kobiet, w jaki sposób wartości kulturowe i tradycja warunkują rozwój gospodarczy kraju, problemy społeczne, takie jak kastowość i jak ów system kształtuje stosunki między ludźmi, zjawiska typu handel ludźmi, sytuacja ludzi młodych, znajdujących się w sytuacji granicznej, między epokami.
To bardzo niewygodna pozycja, w rozkroku między tradycją w której są zakotwiczeni, która ich ogranicza jak sztywny gorset, a aspiracjami i dążeniami do nowoczesności. Z jednej strony mają kontakt ze światem poprzez Internet i podróże - głównie za pracą - są wystawieni na nowinki techniczne, z drugiej zaś strony ich małżeństwa są nadal w większości aranżowane przez rodziców, którzy wybierają im odpowiednie do kasty i statusu społecznego partie. Ten rozdźwięk powoduje w nich konflikt wewnętrzny, który przejawia się nierzadko w dość dramatycznej formie.
Tytuł książki, „Huśtawka nad przepaścią”, jest symboliczny. Któregoś dnia, jadąc autobusem górską drogą, zobaczyłam dziewczynkę, kołyszącą się na huśtawce. Huśtawki w Nepalu budowane są raz do roku jako jedna z atrakcji najważniejszego dla wyznawców hinduizmu festiwalu religijnego w roku, Dasain. W pierwszej chwili nie było w tej scenie nic dziwnego. Dopiero po przyjrzeniu zorientowałam się, że ta huśtawka stoi nad przepaścią. Metaforyczny wydźwięk tytułu książki został zainspirowany tym obrazem: huśtawka symbolizuje beztroskę i niefrasobliwość, z jaką ludzie w Nepalu podchodzą do życia i jego problemów, a przepaść to tragiczne realia Nepalu, symbol sytuacji gospodarczej tego kraju, będącego zawsze w ogonie wszystkich rankingów jako jeden z najuboższych krajów świata.
Byłam dumna z tego, jak hojnie na apele o pomoc odpowiedziało polskie społeczeństwo. O wiele trudniej przychodzi mi być dumną z samej siebie.
Włoski reporter i korespondent Tiziano Terzani podczas wojny w Kambodży, kiedy któregoś razu przenosił rannych w bezpieczne miejsce, mimo ciężkiej pracy, wysiłku i narażania życia, nie miał poczucia, że pomaga tym ludziom, których zdołał przenieść, ale że porzuca pozostałych. Wtedy też napisał to wybitne zdanie, że do umarłych można się przyzwyczaić, do umierających nigdy... Nie mam satysfakcji z tego, ilu ludziom pomogłam, ale wyrzuty, dla ilu nie mogłam nic zrobić. To jest rodzaj zachłanności - żeby pomóc wszystkim. I zawsze pozostaje niedosyt, że być może można było zrobić więcej.
Edyta Stępczak – dziennikarka, podróżniczka, pracownik społeczny. Przez pięć lat mieszkała w Nepalu, gdzie współpracowała z kilkoma organizacjami pozarządowymi, pracując głównie na rzecz kobiet i dzieci nepalskich. Prowadzi własne projekty pomocowe, Travel With Social Cause oraz Healing Haku. Pisze książkę, reportaż literacki o Nepalu.
E-mail: info@travelwithsocialcause.com