Ale kto powiedział, że reprezentacje potworów muszą być anatomicznie dokładne? Na niebie przed nim ścigają się dwa samoloty, ich ogony rozszczepiają się jak ogony ryb. Zza jednego samolotu wygląda wykrzywiona grymasem kolejna brodata twarz. Nieco dalej widać demona na tylnym siedzeniu samochodu, a ten koła ma z wiejskiego wozu, ze szprychami i wysuniętą piastą. To już te rowerowe oddane były dokładniej. Ale w końcu w demonach najważniejsze jest to, by przerażały. (Inaczej po co je rzeźbić na ścianach świątyni zmarłych?) Zaś samochody, rowery, samoloty i posługujący się nimi biali ludzie do tej roli nadają się świetnie. W innych świątyniach podobny efekt odstraszenia dają kopulujące w groteskowych pozach potwory. Wszystko to ma oczywiście odstraszać inne demony, nie ludzi. Ludzie do pura dalang, świątyni zmarłych, przychodzą codziennie, by ubłagać drogich zmarłych, by nie wracali.
Wioseczka Jagaraga leży z dala od ubitych szlaków. Gdy anonimowy artysta wykonywał te rzeźby, najprawdopodobniej w latach 20. minionego stulecia, nikt zapewne z mieszkańców nie widział na własne oczy przerażających stworów, jakie na murze świątyni uwiecznił. On też nie był pewny swego - dymiący parowiec, pod którym pływają morskie potwory, ma kadłub w kształcie łuku jak balijskie trzcinowe łodzie. Ale efekt zapewniony. W wiosce pamiętano zapewne, że to zwycięstwo brodatych demonów nad lokalnym maharadżą zapewniło Holendrom panowanie nad północą wyspy. I tak przeszedł do historii: na wyspie, gdzie 10 proc. ludności to szlachta, maharadża Jagaragi był zaledwie kimś w rodzaju lepszego wójta.
Wykonane z miękkiego kamienia rzeźby przeżyją może jeszcze ze sto pięćdziesiąt lat i rozpadną się w proch. Nawet i dziś trzeba się naszukać, by je odnaleźć: na zewnętrznej stronie świątynnego muru, w lewym i prawym rogu, za zarastającymi przydrożny rów chaszczami. Wyłażę spocony, rozchełstany. Dziewczynka, która przybiegła, by wręczyć mi księgę pamiątkową zaczynającą się od informacji, że od zwiedzających oczekuje się datku w wysokości tysiąca rupii (50 groszy), wciska mi ją do ręki i odskakuje na bezpieczną odległość. Nie wiadomo, czego się po tych brodatych można spodziewać...
Kilka kilometrów dalej, w Kubutanbahanie, na ścianie innej świątyni wąsaty obywatel w sarongu i turbanie dumnie pedałuje na rowerze, który zamiast kół ma kwiaty. I kwiat - świeżo ścięty - ktoś mu zatknął za uchem. Także i na Bali wszystko zależy od kontekstu: to już bowiem nie świątynia zmarłych, lecz Pura Maduwe Karang - Świątynia Właściciela Ziemskiego, który ją wystawił, i który potrafił nawet oswoić potwora sprowadzonego przez brodate demony.
Na Bali samolotem bezpośrednio lub przez Dżakartę. Z lotniska Denpasar autobus do Singaraja na północy, stamtąd kursują bemo, czyli mikrobusiki, do obu miejscowości. Jeść można wszędzie; najlepszy ryż dają często w przydrożnych kramach. Pić radzę wodę butelkowaną, znanej marki i kupioną samemu w dużym supermarkecie. Napełnianie wyrzuconych przez turystów plastikowych butelek kranówą i podrabianie nakrętek to lokalne hobby - i poniekąd słuszna kara za śmiecenie