Smaki i kolory Wietnamu

Z czym kojarzy się wam Wietnam? Jeśli z wojną, sajgonkami i ze Stadionem Dziesięciolecia, to czas pakować walizki, by zmienić te wyobrażenia

Wietnam - Kambodża - Laos to modny od kilku lat trójkąt podróżniczy. - Dla młodych Wietnam jest dziś tym, czym dla mojego pokolenia były Indie i Nepal - mówi Richard S. Ehrlich, zamieszkały na stałe w Bangkoku dziennikarz amerykański, który przyjechał do Azji w latach 70. jako hipis i został.

Zjeżdża tu młodzież z całego świata, ale widać też sporo wycieczek emerytów. Jednych i drugich łączy zawartość portfela. Każdy, kto ma choć dolara, jest tutaj królem życia. Pokój z klimatyzacją i nowoczesną łazienką za siedem dolarów, całodniowe wycieczki za cztery. Nawet "Lonely Planet" w pirackim reprincie kosztuje dziesięciokrotnie taniej niż w oryginale. Żyć nie umierać!

- Kiedy dziesięć lat temu przyjechali pierwsi turyści z Zachodu, ludzie bali się z nimi rozmawiać. Cudzoziemiec musiał zamieszkać w państwowym hotelu, innych nie było. Mógł się spodziewać, że w nocy ze trzy razy sprawdzi go bezpieka. A w ubikacjach biegały szczury - opowiada przewodnik w Sajgonie.

Pod koniec lat 90. zaczęła się rewolucja turystyczna. Kto miał dom, przerabiał go na pensjonat, kto nie miał - zakładał agencję podróży. Skrzyknięto ciotki i kuzynki, zakasano rękawy.

Minęło kilka lat i powoli pojawia się w Azji druga Tajlandia, mniej skomercjalizowana.

Kierunek tylko jeden - wzdłuż

Największy atut Wietnamu to krajobrazy. Z zatok morskich i ryżowisk wyrastają wapienne strome skały o dziwnych kształtach. Morskie wybrzeże liczy 3145 km. Na południu rozciąga się olbrzymia Delta Mekongu z wodnymi kanałami i mokradłami. W centralnej części są wygasłe wulkany, na północy ryżowe tarasy, u wybrzeży - koralowe wyspy z grotami. Na obszarze nie większym od Polski są dwie strefy klimatyczne.

Geografia Wietnamu nasuwa dwa pomysły wakacyjne. Można zarezerwować (przez internet) domek na którejś z wysp na Pacyfiku i na zmianę wylegiwać się w hamaku lub kąpać w ciepłym morzu. Można też ruszyć w podróż. Kierunek jest tylko jeden - wzdłuż. Kształt Wietnamu porównywany jest do nosideł z workami ryżu - rozszerza się u końców, a w środku jest cienki jak pałąk, w niektórych miejscach ma nie więcej niż 50 km szerokości. Czy wyląduje się w Hanoi, czy Sajgonie, i tak trzeba ruszyć w przeciwną stronę. Od Sapa, górzystego regionu, z wioskami mniejszości narodowych przy granicy z Chinami, można zjechać do Delty Mekongu z pływającymi targami. Hanoi i Sajgon dzieli ponad 1700 km.

Wietnam ma jedną linię kolejową zwaną Ekspresem Zjednoczenia, dawny Transindochinois, pod który Francuzi zaczęli kłaść tory w 1899 r. Pociąg pokonuje odległość Hanoi - Sajgon w dwie doby. Jedzie z prędkością 48 km na godzinę - o 5 km szybciej niż 70 lat temu.

Na każdej stacji do pociągu wkracza armia kobiet i dzieci, z koszami ananasów i kiśćmi małych słodkich bananów, przekąskami z kleistego ryżu i wieprzowiny w liściach banana i ciastkami w kształcie księżyca. Po przedziale chodzą herbaciarki z czajnikami owiniętymi styropianem i malutkimi czarkami. Za otwartym oknem migoczą wszystkie odcienie zieleni - od delikatnej młodych pędów ryżu po mocną bananowców. Jedzie się, leniwie pijąc zimne piwo (polecam 333, choć Sajgon Export też niezłe), gapiąc się na dzieciaki na bawołach i śliczne licealistki na rowerach w powiewających ao dai (czytaj: ao zai), białych rozcinanych sukniach i spodniach.

W Hanoi pieją koguty

Zaczęłam od Hanoi. Przed wyjazdem kojarzyło mi się z siermiężnym komunizmem, Ho Chi Minhem i bombardowaniami amerykańskimi. Błąd! Miasto jest pełne uroku, skrzętne, a zarazem na luzie. Jakim cudem, mimo wysiłków wietnamskich architektów kształconych na radzieckich uczelniach, zachowało lekkość kolonialnej architektury? W latach 60. w pracowniach urbanistycznych Leningradu był już gotowy plan przerobienia Hanoi na coś w kształcie Berlina Wschodniego, ale wojna i bieda sprawiły, że pozostał na desce kreślarskiej.

Stare Hanoi liczy ponad tysiąc lat i składa się z 50 ulic o nazwach dawnych gildii kupieckich. Domy zielone, beżowe, niebieskie mają ażurowe balkony, portyki i śródziemnomorskie okiennice. Ściany toną w glicyniach, na tarasach rosną bambusy, na balustradach wiszą klatki z ptakami. Ponoć za cesarzy w Hanoi nie wolno było wznosić budynków wyższych niż pałac monarchy i dlatego stare miasto jest parterowe. Niech Budda pobłogosławi tych mądrych władców!

Fronty domów są zdumiewająco wąskie, co tłumaczy się tym, że podatek od nieruchomości naliczano od szerokości ściany od ulicy. Poradzono sobie, budując w głąb. Niektóre domy mają do stu metrów głębokości przy trzech metrach od ulicy. Wchodzi się wąskim wejściem, od którego prowadzi równie wąski tunel. Możemy się wynurzyć na cienistym podwórku porośniętym bambusami. Na takim podwórku w kawiarni nad jeziorem między bambusami i stolikami przechadzał się kogut. Bo Hanoi jest tylko na wpół miejskie. Rano budziło mnie pianie drobiu i śpiew ptaków w klatkach.

Jak tu przejść przez ulicę?

To podzwrotnikowe miasto prawie nie sypia. Budzi się o piątej, a kładzie po północy. Rano chodnikiem przedzierają się sprzedawczynie francuskich bagietek z koszami pieczywa na głowie. Wieczorem zastawiony jest cały chodnik. Ktoś smaży czy gotuje na malutkim piecyku lub w woku. Kobiety podają szaszłyki i ryżowe pierożki, nalewają zupę pho (delikatny rosół o smaku zaostrzonym limonką) albo kroją pieczone kaczki i kury. Na malutkich plastikowych stołeczkach ucztują całe rodziny, już w piżamach. Rykszarze i taksówkarze na motocyklach (zwani xe om) nawołują ze wszystkich stron - każdy chce cię podwieźć. Sprzedawcy owoców zachęcają do kupna melonów, pomelo czy liczi.

Wieczorem warto pójść nad jezioro Hoan Kiem w środku miasta. 30-stopniowy upał (jest listopad!) słabnie, pełno ćwiczących tai- chi i zakochanych par.

Jest tylko jeden problem: jak przejść przez ulicę? Hanoi liczy 3,5 mln mieszkańców i chyba tyle samo motorów i skuterów. Niewykluczone, że i tu obowiązuje jakiś kodeks drogowy, ale tylko w teorii. Wąskimi ulicami wali nieprzerwany ciąg pojazdów. Niektóre skręcają bez uprzedzenia, przecinając nagle ulicę na skos, albo robią zwrot i ruszają wprost na nadjeżdżających. A środkiem ulicy drobią babcie. Wchodzisz i ty, i cofasz się z przerażeniem. Dopiero z czasem uchwycisz rytm: trzeba iść spokojnie i nie za szybko, tak, by pędzący na ciebie motor mógł cię zręcznie ominąć, kilka centymetrów od twojej nogi. Z pierwszych takich konfrontacji wychodziłam mokra z trzęsącymi się kolanami.

Oczywiście zawsze możesz wynająć rikszę lub taksówkę (robią to starsi turyści) albo motor czy rower i ruszyć w miasto.

Trzeba obejrzeć przynajmniej kilka z wielu pagód i świątyń. Jednej nie wolno pominąć - Świątyni Literatury, czyli Konfucjusza, patrona nauki i nauczycieli. Ten pierwszy uniwersytet wietnamski powstał w XI w., kiedy pisano tu po chińsku. Podobne świątynie stoją m.in. w Pekinie i w Tajpej, ale nie umywają się do tej z Hanoi. Zachwyca kolorytem, harmonią zieleni i budynków, spokojem całości.

Wycieczki pielgrzymują też do innego sanktuarium - Mauzoleum Ho Chi Minha, ojca narodu, gdzie leży jego mumia owinięta kauczukiem. Przyjechałam w listopadzie, a Wujek Ho, jak co roku, pojechał na trzymiesięczny lifting do Moskwy, choć w testamencie przykazał, by spalono jego zwłoki. Towarzysze wiedzieli lepiej...

Zęby smoka nad Halong

Z Hanoi trzeba zrobić co najmniej dwa wypady - nad Zatokę Halong (Tonkijską) i do Sapa.

Zatoka to jeden z cudów świata na liście UNESCO (przed wycieczką warto sprawdzić, czy mamy dosyć filmów). Dojeżdżamy autokarem do przystani, a stąd statkiem na jedno-, dwu-, lub trzydniową wycieczkę.

Z morza wyłaniają się wapienne turnie jak zęby smoka. Jest ich prawie 3000. Czy to resztki gór, które osunęły się w morze? Czy - jak mówi legenda - grzbiet i łuski smoka, który niegdyś obronił mieszkańców przed wrogiem? Największe turnie tworzą wyspy porośnięte lasami, z jaskiniami pełnymi stalaktytów i stalagmitów. Do naszego drewnianego statku podpływają rybackie łodzie i oferują homary, krewetki giganty, kraby. Załoga przygotowuje je błyskawicznie i podaje świeżutkie z sosem czosnkowym i papryczkami. Cudownie jest spędzić noc na rozgrzanym pokładzie wśród wyłaniających się z morza dziwnych skał.

Do Sapa jedzie się pociągiem. Wysiadamy w Lao Cai, a dalej minibusem czy taksówką. Po znalezieniu hoteliku (których tu pełno) można się wybrać na targ w samym Sapa, na wycieczkę do wiosek mniejszości w górach albo w Alpy Tonkijskie, jak je nazwali Francuzi.

Czołgi rdzewieją w dżungli

700 km na południe od Hanoi leży Hue, niegdyś miasto cesarskie, usiane setkami pagód i kościołami. Dynastia Nguyen, ostatnia w historii kraju, panowała tu od początku XIX w. Cesarze wietnamscy mieli swoje Zakazane Miasto jak w Pekinie oraz monumentalne nekropolie za miastem jak w Egipcie. Jest i polski akcent. Dyrektorem urzędu konserwacji zabytków odpowiedzialnym za odbudowę Zakazanego Miasta zbombardowanego przez Francuzów i Amerykanów jest absolwent warszawskiej uczelni.

Przewodnicy opowiadają też o znacznie bliższych czasach wojny wietnamskiej. Miasto leżało na 17. równoleżniku, niedaleko Strefy Zdemilitaryzowanej, która od 1954 do 1975 r. dzieliła Wietnam Północny i Południowy. Po wojnie pozostało 2,8 km tuneli w Vinh Moc. Są oświetlone, by turyści mogli się nimi przedrzeć. - W tunelach zrzucaliśmy ubrania, nie dawało się wytrzymać. Czołgaliśmy się po kolei, by łyknąć powietrza z tykwy - opowiadają byli partyzanci, dziś przewodnicy. Coś z tego poczułam, wczołgując się pod ziemię.

Warto też pojechać do słynnej amerykańskiej bazy Khe San na granicy z Laosem. W dżungli rdzewieją amerykańskie helikoptery, czołgi i samoloty.

Pieprz i piękne dziewczyny

Wielu turystów jedzie dalej, do Dalat (Małego Paryża, jak go nazwali Francuzi), kurortu w górach, dziś popularnego miasta nowożeńców. Ja jednak pojechałam na mniej znany centralny płaskowyż. Na żyznej czerwonej ziemi rośnie kawa i pieprz. Chodniki Kontumu, regionalnego centrum, wyglądają jak posypane miałem węglowym. Gdy przyjrzeć się z bliska, widać, że to suszący się na wielkich płachtach pieprz. Potem zbierają go z ulicy i pakują do worków. Czy to właśnie ten pieprz, zawsze lekko zakurzony, kupuję w Warszawie?

Na Płaskowyżu mieszka wiele plemion niewietnamskich, zwanych przez Francuzów Góralami. Trzeba się do nich wybrać z przewodnikiem, który zna języki mniejszości. Warto choćby dla samej drogi. Pęd na motorze przez słoneczny i zielony płaskowyż jest upajający. Po drodze mijamy wsie z domami na palach. Wpraszamy się do Sedrangów, Edów i Bahnarów.

Siadamy w rongu, "dużym domu" o stromym dachu, gdzie śpią nieżonaci młodzi mężczyźni i gdzie odbywają się narady. Tu trzyma się ceremonialne bębny i gongi. Słuchamy opowieści o rytualnych ofiarach z wołu i oglądamy uprząż, którą się je wiąże.

Przewodnik jest pół-Bahnarem. W latach 80. jeździł po wioskach w ramach kampanii alfabetyzacji. - U Dżarajów dziewczyny znane są z tego, że są przyjazne gościom. Gdy poszedłem spać, ułożyły się u mojego boku, po jednej z każdej strony. Wiedząc, że tak będzie, spytałem wodza wioski, co mam w takiej sytuacji robić. "Na uśmiech możesz odpowiedzieć, pocałować też wolno, ale jeśli posuniesz się dalej - trzeba się żenić lub kupić wołu rodzicom i podarować na oczach wsi" - odpowiedział. Zwróciłem się w lewo - ślicznotka taka, że już się szykowałem kupić wołu. Ale uśmiechnęła się. Wtedy okazało się, że oni piłują dziewczętom przednie zęby. Odwróciłem się w drugą stronę - to samo. I tak oszczędziłem na bawole - opowiada przewodnik ze śmiechem.

Sajgon mówi o przeszłości

Oficjalnie Ho Szi Minh City. Wita nas ściana deszczu. Jednak po chwili ciepły wodospad ustaje i natychmiast robi się sucho. Dawna stolica Wietnamu Południowego, wielka grzesznica, którą po zjednoczeniu w 1975 r. komuniści z Północy edukowali, jak to oni potrafią. Część mieszkańców posłali do obozów reedukacji, pozostałym skonfiskowali majątek. Ale kiedy na początku lat 90. wystartowały reformy rynkowe, Sajgon odbił się natychmiast od dna. Tak jak Hanoi ma urok wsi, tak 5,5-milionowy (niektórzy mówią, że 8-milionowy) Sajgon jest zdecydowanie wielkomiejski.

Sajgon to rozkosze życia nocnego: bary, świetne restauracje, galerie, bazary i sklepy. Jest też co zwiedzać - od pagód, meczetów i kościołów po Cholon, chińską dzielnicę z ogromnym bazarem.

W Sajgonie, choć żyje tylko chwilą, wszystko mówi o niedawnej przeszłości. Najbardziej znany jest Pałac Zjednoczenia, dawniej prezydencki. To tu 30 kwietnia 1975 r. północnowietnamskie czołgi wyłamały wrota, a żołnierz wywiesił przez okno flagę Wietkongu. Budynek jest niemal w doskonałym w stanie, w jakim go zastali komuniści.

Bez obejrzenia Muzeum Pozostałości Wojny nie ma się prawa mówić o wojnie. Póki nie zaczęli przyjeżdżać amerykańscy i chińscy turyści, było to Muzeum Chińskich i Amerykańskich Zbrodni. Niczego gościom nie oszczędzono: francuska gilotyna, narzędzia tortur południowowietnamskiego reżimu, klatki tygrysie na wsypie Con Dao. Niektóre zdjęcia są szokujące. Nie byłoby tej wystawy, gdyby nie zachodnia prasa, która dostarczyła wstrząsających zdjęć.

Z 280 km tuneli Wietkongu wokół miasta pozostały dwa niewielkie odcinki. Pojechaliśmy do Cu Chi. Kawałek tunelu poszerzono, by wysocy biali nie utknęli (ale tęgawi i tak nie są w stanie wejść). Wrażenie niesamowite. Doskonale zakamuflowanym wejściem wielkości kafelka znika się w głębi ziemi, w labiryncie korytarzy z jamami, w których mieściły się magazyny broni, szpitale, jadalnie. Amerykanie ogłosili, że to strefa strzelania do woli i bombardowali teren, czym się dało. Przeżyła tylko jedna trzecia partyzantów Wietkongu. Na użytek turystów martyrologia wojenna zamieniła się w park tematyczny. Podają "posiłek Wietkongu" - tapiokę z orzeszkami ziemnymi i pozwalają strzelać z broni amerykańskiej i radzieckiej (dolar za kulę) do sylwetek krów i świń.

Cao Dai - trzecie przymierze z Bogiem

Skoro już wyjechaliśmy za Sajgon, warto odwiedzić Tay Ninh, siedzibę nowej religii Cao Dai, która ma w Wietnamie 3 mln wyznawców. U wejścia do Świętej Siedziby, Watykanu Cao Dai, wisi obraz przedstawiający Sun Yat Sena, Wiktora Hugo i wietnamskiego poetę Nguyen Binh Khiem. To trzecie przymierze z Bogiem - twierdzą wyznawcy Cao Dai. Ta religia (czy kult) powstała w 1926 r. Łączy buddyzm, taoizm i chrześcijaństwo z wiarą w duchy wielkich ludzi. Jej wyznawcy organizację zapożyczyli od Kościoła katolickiego. Z tym, że od 1933 r. nie mają papieża, a kapłanami czy nawet biskupami (choć nie arcybiskupami) mogą być kobiety.

Świątynia Cao Dai jest nieprawdopodobnym kolorowym kiczem, połączeniem lukrowanego rokoko, chińskiej pagody i wesołego miasteczka.

Delta, czyli spichlerz

Koniecznie trzeba zobaczyć Deltę Mekongu, jednej z największych rzek świata. Dzięki użyźnionej rzecznym mułem ziemi Delta jest spichlerzem Wietnamu. Mekong rozgałęziony na setki odnóg połączonych kanałami obfituje w ryby. Mieszkańcy żyją na wodzie. Domy, targi, szkoły - wszystko na łodziach. Pod domami-łodziami ciągną się małe stawy rybne, w których rośnie im obiad.

Niegdyś na mokradłach żyło dużo krokodyli. Dzisiaj są rzadkością, bo przerobiono je na torebki.

A teraz? Ruszmy do Kambodży...

Więcej o: