O 6 rano czarter z Warszawy do Monastiru. Boeing niemal w jednej trzeciej pusty, choć w biurach podróży straszyli mnie, że nie ma miejsc. Pasażerowie - nie licząc mnie i siostry - wyłącznie luksusowi: futra, szpilki, nadbagaż. Wiozą nawet wigilijne przysmaki.
Po trzech godzinach lądujemy w Monastirze. Czysto, porządne toalety... i niemiła niespodzianka: nie zabierzemy się z "naszym" biurem do miasta, bo wykupiłyśmy tylko czarter (a przecież bilety kosztowały słono, nie była to żadna okazja). Ale tuż obok jest metro' - kolejka łącząca Monastir i Susę.
Wybieramy Susę i hotel Paris, wytargowałyśmy 18 dinarów za dwójkę bez łazienki (za prysznic płaci się osobno ok. dinara).
Sousa ma kolor piasku - od budowli wyciosanych z żółtych kamiennych bloków. To medyna otoczona świetnie zachowanymi murami z poł. IX w. (ponad 2 km długości, wysokie na 8 m), Wielki Meczet z 851 r. ze wspaniałym dziedzińcem -zaglądamy przez dziurkę od klucza - i ufortyfikowany muzułmański klasztor (ribat) z końca VIII w.
Po długiej wędrówce wzdłuż murów odnajdujemy prywatne muzeum przy rue du Remparts Nord 65 - dom XIX-wiecznego urzędnika, ze znakomicie zachowanym wyposażeniem. W sieni pełno niziutkich ławeczek zawalonych poduszeczkami.
Sam dom, jeden z najstarszych w Sousie, powstał w 928 r. Osobne pokoje dla dwóch żon, bogato rzeźbione łoża z kotarami, toaletki i podnóżki. Mnóstwo luster i komódek, imponująca kolekcja butelek na pachnidła. Wszędzie poduszki. Zachwyciła nas mikroskopijna kuchenka do parzenia kawy i herbaty oraz olbrzymia kuchnia do gotowania, pełna okopconych kotłów, wielkich patelni i stągwi. Jest tam nawet wykafelkowana studnia.
Łazienka to niecka z bloków marmuru na postumencie (woda ścieka do niej z góry kamiennym kanalikiem). A obok - pisuar z czasów rzymskich! Działa, co sprawdzamy ukradkiem. Z tej łazienki nie chce się wychodzić. Ale kusi taras -kawiarnia na dachu z widokiem na medynę.
Poza tym czeka kazba - dawna twierdza częściowo przerobiona na muzeum archeologiczne, pełne cudownych rzymskich mozaik (najlepsza w kraju kolekcja po tuniskim Bardo). Zachwyca dziedziniec z resztkami rzymskich kolumn i posągów wśród palm i wciąż kwitnących pelargonii.
Zapach chleba ciągnie nas do piekarni po płaskie placki posypane czarnym sezamem. Odtąd zawsze już będziemy kupować taki chleb, jeszcze gorący. A poza tym piekarnie są pociągająco przedpotopowe.
Dopiero dziś odkrywam, że nasz hotel, kwadrat z uroczym wewnętrznym dziedzińcem pełnym wymyślnych kaktusów, krzaczastych pelargonii i wszędobylskich bugenwilli, ma wspaniały taras. Antyczne mury okalające medynę są na wyciągnięcie ręki.
Cel dzisiejszego poranka - Cysterna Sofra z X wieku. Niestety, jest w remoncie. Pocieszamy się wspaniałym gmachem - muzeum Kalaout el Kouba z XI/XII w. Ponoć ta dziwna budowla z kopułą pokrytą zygzakowatym wzorem służyła kiedyś do wydawania przyjęć.
Po drodze mijamy targ warzywno-rybno-mięsny. W wielkiej hali dorodne karczochy (w życiu takich nie widziałam!), olbrzymi koper włoski, naręcza pietruszki i szpinaku, stosy liści babki, góry oliwek, mnóstwo gatunków daktyli (Tunezja to ich prawdziwe królestwo, a teraz jest szczyt sezonu).
Niestety, niebo pokrywają bure chmury, od czasu do czasu mży, konieczna kurtka lub polar. Uciekamy na południe. Najpierw El Dżem.
Pociągi, choć całkiem niezłe, jeżdżą dość rzadko, no i mało jest linii. Najszybciej (i wygodnie) poruszać się dalekobieżnymi zbiorowymi taksówkami louages [czyt. luaż]. Renault lub peugeoty zabierają pięć osób i czasem trzeba trochę poczekać, aż zbierze się komplet. Niestety, mamy pecha - dziś początek dwutygodniowych ferii, wszędzie tłok. W dodatku nic nie jedzie do El Dżem. Jednak z pomocą "łapaczy" (znajdą was na każdym dworcu) w końcu wsiadamy do louage. Słono przepłacamy - moja wina, nie ustaliłam z kierowcą ceny na początku, to nauczka na przyszłość!
W El Dżem spędzamy całe popołudnie. Tak naprawdę składa się ono z koloseum z II w., niewiele mniejszego od rzymskiego (wstęp - 4,2 dinara; żądają też dinara za fotografowanie, tak będzie na każdym kroku). Mieściło 30 tys. widzów. Jest owalne, z różowo-żółtego kamienia. Arena ma kształt wielkiego jaja. Przez środek biegnie "dziura" dla gladiatorów. Tędy wychodzili z kazamatów, które ciągną się pod koloseum. Podziemia są gigantyczne, z celami dla ludzi i zwierząt.
Jeszcze biegiem do muzeum, bo zbliża się godz. 17. Udało się zobaczyć niezwykłe mozaiki i pospacerować po archeologicznym parku. W nim też mozaiki pod gołym niebem, kolumny i resztki rzymskich willi. Oprowadza nas bystry przewodnik, nie żądając dodatkowej opłaty.
W El Dżem nie mamy już co robić ani gdzie nocować. Nie wiadomo, jak się stąd wydostać, bo po zmroku louages prawie nie kursują (za mało klientów). A my chcemy jechać dalej na południe, do Safakisu. Pozostaje pociąg. Wieczór na stacji bardzo zimny, wkładam nawet rękawiczki.
Przed godz. 22 jesteśmy w Safakisie. To drugie po Tunisie miasto. Wysadzaną palmami, imponującą aleją Habiba Burgiby (w każdym zakątku Tunezji b. prezydent ma place, ulice, pomniki) idziemy do medyny otoczonej świetnie zachowanymi murami obronnymi (IX wiek). Kompletnie pusto i trochę nieswojo. Znajdujemy tani hotelik cały w kafelkach. Konsjerżami są dwaj ślicznie ubrani "dziadkowie". W arcyszerokich, marszczonych, bufiastych spodniach z białego płótna, z krokiem w kolanach, w ciemnobrązowych burkach, filcowych czapeczkach-rondelkach bordo, do tego wąsiki, okulary i Koran pod ręką.
Z samego rana zanurzamy się w niezwykłą medynę Safakisu - cudowny świat zadaszonych suków (w filmie "Angielski pacjent" grały rolę targu w Kairze). Po wąziutkich uliczkach pełnych straganów i sklepików niewiele większych od samych przekupniów przewala się tłum. Ale sprzedawcy nie są nachalni, niewielu tu zresztą cudzoziemców. Są tu sektory tkanin, dywanów, pachnideł, stolarzy, kowali, szewców, farbiarzy... A za murami (w nich - niezwykłej urody bramy) targ spożywczy.
Polecana w przewodniku kawiarnia El Diwan ulokowana w obronnym murze rzeczywiście wspaniała - cudowne kolory, niskie ławeczki i stołki, mnóstwo dywaników i poduszek, w kącie stosy wodnych fajek (korzysta się z nich za darmo, kosztuje tylko tytoń), przepyszna café caramel. Oczywiście siedzą tu sami mężczyźni i obserwują każdy nasz ruch.
Postanawiamy ruszyć do Kabes (inaczej Gabes - trzeba uważać na nazwy, które występują tu w różnych wersjach!), starej oazy, a dziś przemysłowego miasta słynnego z doskonałej henny i palmowych gajów (palmeraie). Niestety, akurat nie jedzie tam louage, ale możemy dostać się od razu na Dżerbę. W tej legendarnej Ziemi Marzycieli, zwanej Wyspą Lotofagów, gdzie zatrzymał się na trochę Odyseusz, nawet w środku zimy temperatura rzadko spada do 15 stopni.
Po drodze (całkiem niezła) krajobraz dość monotonny - raczej płasko, kozy i owce, palmy i drzewa oliwne. W Dżorf ustawiamy się w kolejce do promu - od wyspy dzieli nas 9 km morza. O godz. 18 w Humt Suk, głównym mieście Dżerby, jest już dość ciemno. Bez trudu znajdujemy stary funduk, czyli przerobiony na hotel karawanseraj. Bielone ściany, niebieskie okna i drzwi. Uroczy dziedziniec z arkadami (na dole stały wielbłądy, na górze kupcy) pełen kaktusów i kwitnących bugenwilli. W kątach kamienne baryłki służące niegdyś do tłoczenia oleju i amfory. Później odkryjemy, że dach funduku to wspaniałe miejsce na piknik z widokiem na panoramę dachów (można się też opalać!).
O tej porze dnia i roku centrum miasta jest niemal wymarłe, nastawione na turystów restauracje świecą pustkami - z wyjątkiem "męskich" herbaciarni, do których krępujemy się wstąpić. Rano Humt Suk się ożywi, zamieniając się w prawdziwy suk.
Suk wypełnia cały środek miasta. Wszystko dla turystów. Nie sposób przejść bez nagabywania, co zniechęca do spaceru. Ale kuszą wspaniałe ciastkarnio-bary i piekarnie (a śniadanie w naszym funduku skromne...).
Idziemy nad morze. Niestety, dość zapuszczone, na brzegu śmieci, wokół zniszczony betonem krajobraz. Jednak nie chciałyśmy trafić do turystycznych enklaw (zones touristiques) proponowanych przez biura podróży, jak np. północno-wschodnie wybrzeże Dżerby - przez 20 km ciągnie się tam pasmo hoteli, które zmonopolizowały najlepsze plaże na wyspie.
Nad samym morzem kazba o potężnych fortyfikacjach, przerobiona na muzeum. Tuż obok rozsiadł się lokalny (nieturystyczny) bazarek - głównie warzywa i wszelaka tandeta.
Wieczorem wstępujemy jednak do "męskiej" herbaciarni w centrum. Dywaniki na ścianach, maleńkie malowane stoliki, stare lampy i fotografie, instrumenty muzyczne i wodne fajki. Niezbyt dobra zielona herbata z orzeszkami pinii kosztuje słono - najwyraźniej dla cudzoziemców jest tu ekstracennik.
Poranek zmarnowany w banku na wymianie czeków podróżnych. Na dworcu autobusowym - o dziwo! - rozkład jazdy, także po francusku. Jedziemy do Guellala, ok. 25 km na południe od Humt Suk. Oglądana z okien autobusu wyspa wydaje się dość płaska, sucha ziemia w rdzawym kolorze, nieliczne palmy i bezlistne figowce. Guellala to centrum ceramiczne Dżerby. Placyki i uliczki zastawione misami i dzbanami, na oko - masówka pod turystów. My jednak szukamy starożytnej tłoczni oleju Ali Berbere. Nie prowadzą tam żadne drogowskazy, ale w końcu trafiamy. To coś w rodzaju jaskini z sufitami z drewna palmowego i starą prasą do oliwek z pnia palmy. Brakuje tylko wielbłąda, który obracałby kieratem, wyciskając olej. Staruszek, który pokazuje nam tłoczarnię, lepi też - pokazowo, dla turystów - garnki na starym kole.
O godz. 18 w kościele obok naszego funduku jest msza, coś jakby pasterka. Kościół, cały biały, przypomina bardzo te południowoamerykańskie z czasów konkwisty. Niestety, w 1964 r. został znacjonalizowany i zamknięty. Msza odbywa się w salce parafialnej obok. Warunki polowe, towarzystwo międzynarodowe. Obrządek odbywa się w trzech językach - po francusku, angielsku i włosku.
Zaraz po śniadaniu opuszczamy nasz uroczy funduk. Louage wiezie nas do Tatawin. Tym razem nie korzystamy z promu, lecz z grobli łączącej Dżerbę z lądem, zbudowanej w czasach rzymskich. Dziewięciokilometrowa dwukierunkowa droga po bokach obłożona głazami niewiele wystaje ponad poziom morza (ekscytujące przeżycie).
Tatawin liczy ok. 10 tys. mieszkańców i nie ma w nim nic szczególnego prócz suku, rzecz jasna, i kolorytu gorącej prowincji (słońce naprawdę tu przygrzewa!). Naszym celem są okoliczne ksary - ufortyfikowane spichlerze - oraz starożytne wioski na wzgórzach, a Tatawin to najlepszy punkt wypadowy.
Lokalny smakołyk to "rogi gazeli", czyli podłużne pierożki w słodkim syropie nadziewane masą sezamowo-migdałowo-orzechową. Twarde jak kamień i wcale nie takie dobre.
Na postoju louages i camionettes (furgonetki) nie ma dobrych wieści: mała szansa, że uzbiera się chętnych do wioski Chenini, 20 km stąd. "Naganiacze" w okamgnieniu proponują wynajęcie samochodu za 60 dinarów, a nawet za 35. My jednak twardo czekamy na louages. Było warto! Nagabuje nas Ali Baba (tak każe się nazywać), właściciel zdelowanego renault - za 22 dinary zawiezie w trzy miejsca. Zaczynamy od Chenini. Krajobraz coraz bardziej pustynny. Mijamy góry w kształcie egipskich piramid i sfinksów! Niesamowite, rdzawoczerwone barwy, z rzadka jakaś palma. Chenini to wykute w skale domostwa okolone murkami. Wciąż zamieszkałe. Meczet i olbrzymie ruiny ksaru (spichlerza) na górującym nad wioską szczycie robią wrażenie.
20 km dalej - Douiret. Tu nikt już nie mieszka, można więc swobodnie zwiedzać. Zaglądamy do domostw troglodytów - wykutych w skałach i całkiem funkcjonalnych. Najpierw drążyli "salon", potem "sypialnie", kuchnia była na zewnątrz. Podziwiamy geometryczne płaskorzeźby - wypukłe linie tworzą rysunek na kolistych sklepieniach korytarzy i bram. Nie można oderwać od nich wzroku, podobnie jak od licznych naskalnych rysunków (znów dużo niebieskiego!). Jest nawet spory meczet, oczywiście wykuty w skale.
U podnóża tej góry - kilka białych kwadratowych budowli z kopułami. Groby marabutów, czyli świętych mężów.
W drodze powrotnej do Tatawin krótki popas w gigantycznym spichlerzu Ksar Ouled Debbab. Na kilku poziomach setki, jeśli nie tysiące komór na zboże, oliwki i inne zapasy (przypomina trochę koloseum!).
Z samego rana chcemy dostać się do Ksar Ouled Sultane - chyba największego w okolicy. Tam jeżdżą tylko camionettes - zdezelowane pikapy z drewnianymi ławeczkami pod brezentową budą. Wożą po dziesięć osób, więc ponad godzinę czekamy na resztę klientów. Cena jest tego warta - dinar od osoby.
Po drodze wspaniałe widoki: wioski na skałach, mnóstwo ksarów, "piramidy" pojedynczych gór (z ruinami na czubkach).
Ouled Sultane - imponujący. Szczyci się najpiękniejszym kompleksem ghorf (komory do przechowywania zboża), wznoszących się ponad dwoma dziedzińcami na wysokość czterech kondygnacji. Liczne schodki i drabinki, łukowe wejścia, dziury jak w plastrze miodu...
W Tatawin jest dzień targowy, więc bez trudu łapiemy transport powrotny.
A potem - louage do Duz zwanego "bramą do Sahary". Do największego gaju palmowego (rośnie tu ponad 400 tys. drzew!), już na pustyni...
PS A w dalszej części pamiętnika: wędrówki po wydmach i gajach, przejazd przez groblę na słonym jeziorze Wielki Szot (Szott el Dżerid) i miraże tamże, Tawzar i słynna ceglana architektura, Tunis i Kartagina, Dugga i imponujące ruiny rzymskiego miasta, Mahdija i jej fascynująca medyna