Kupowanie biletów, wsiadanie do samolotu, rezerwowanie hoteli i penetracja stref wolnocłowych jest jednak ponad moje siły, więc od wielu lat uciekam na południe "inaczej".
Zaczynam od "Ucieczki na południe", książki-komiksu ilustrowanego przez autora (Sławomira Mrożka), o trzech chłopcach - Chudym, Grubym i Średnim. Pośród straszliwych potyczek ze złoczyńcą Mephisto Kovalskym, brną przez Peerel wraz z bliskim kuzynem Yeti, Małpoludem, ku jego słonecznej ojczyźnie Sumatrze. Sumatra - co wiem dzięki marzeniom bohaterów - to wyspa "orzechów bananowych". I już te "orzechy bananowe" wystarczą, by poczuć się lepiej.
Gdy wobec tej literackiej relacji ogarniają mnie wątpliwości, wyciągam pewną książkę Thora Heyerdahla. Nie, nie tę o wyprawie "Kon Tiki", ani o trawiastych tratwach "Ra", ale tę mniej znaną, o podróży na wysepkę Markizów Fatu Hiva. Heyerdahl popłynął na Markizy w 1936 r. ze swoją ładną żoną. Wymarzony powrót do natury, do raju. Przez rok na dziesięciokilometrowej długości wyspie mieszkali w chatce z trzciny, jedli tylko to, co złapali bądź znaleźli. Nie mieli żadnych lekarstw i wkrótce pokryli się wrzodami, żyli w strachu nie tylko przed tubylcami, z którymi weszli w konflikt, ale też przed chorobą słoniową. Uciekli najbliższym, przypływającym raz w roku szkunerem. "Nie można kupić biletu do raju" - tak skończył wielki podróżnik swą pierwszą książkę.
Dotarcie do Markizów nie jest łatwe. Można to zrobić z miasteczka Papeete na Tahiti. Właśnie przeczytałem, że bilecik na statek płynący ku Markizom kosztuje 1800 dolarów. Ponoć taniej wychodzi przybycie od strony Wyspy Wielkanocnej, co jednak - wystarczy rzucić okiem na mapę - musi trwać dłużej niż urlop udzielany w jakimkolwiek zakładzie pracy na świecie.
Turyści na Fatu Hiva są rzadkością. Na wyspie nie ma hotelu, ani nawet porządnej drogi. Jestem głęboko przekonany, że kwitnie tam handel "orzechami bananowymi".