Gdy podchodzimy bliżej, wrażenie regularności i sztuczności pryska: widać wyraźnie, że to jedna ogromna skała, która jakby wyrwała się spod ziemi i rozpękła na szczeliny i rozpadliska, złom i gruz. Głębokie wyrwy, jak kaniony rzek, przenikają do środka.
Na głazach - petroglify, pieczołowicie udokumentowane, przerysowane, zabezpieczone. Gdy były na pojedynczych głazach, wywożono je do muzeum. Inne, później odkopane, zasypano ponownie piaskiem z obawy przed zniszczeniem. Tu jeleń, tam chyba słońce. I długa lista symboli kultowych, bezpowrotnie straconych znaczeń. Na drodze do kopca ustawiono znalezione w okolicach baby, przedchrześcijańskie kobiece postacie o ogromnych piersiach i rozłożystych biodrach. Podręczniki piszą, że były to bóstwa płodności, które miały zapewniać urodzaj. Może i tak. O babach wiemy tak naprawdę tyle, co o petroglifach i o samym kopcu.
Gdy słońce zachodzi, zaczyna się robić niesamowicie. Od wschodniej strony widać, jak rdzawe promienie zapadają się nagle w wąskich rozpadlinach, rozświetlając je na moment od środka. Wygląda to, jakby z wnętrzności kopca wylewała się rzeka lawy albo strumienie krwi.
Okoliczni boją się tego miejsca. Jest zwłaszcza jedna jaskinia, u podnóża kopca, w stronę rzeki, w której podobno siedzi zło - a na pewno jest kilka interesujących petroglifów. W zeszłym roku był tu z gościną Wiktor Juszczenko, były premier Ukrainy, kandydat na prezydenta. Gdy dowiedział się o jaskini, od razu chciał do środka. Obstawa się wzbraniała, ale odważnie ją odsunął, wszedł i wyszedł utytłany jak nieludzkie stworzenie. Nietutejsi w ogóle uwielbiają tu przyjeżdżać. Podobno jest tu jeden z czakramów - miejsc, z których tryska energia ziemi. Każdy powinien znaleźć je sam, to pierwszy krok na drodze do połączenia własnej energii z energią wszechświata.
Po kopcu obok nas łazi jeszcze kilka osób. Siadają to tu, to tam, sprawdzają. Przyglądają się sobie nieufnie.
Gdzieniegdzie widać ślady ogniska. To neopoganie przyjeżdżają czasem w pełnię księżyca, sprawować swoje nocne obrządki.
Teren ogrodzono jeszcze za sowieckich czasów. W kiosku siedzi strażnik, za grosze sprzedaje bilety. Ale w noc świętojańską - powiada z uśmiechem - żaden płot ich nie powstrzyma. Przychodzą całe chmary dziewuch i chłopaków - balują przez całą noc, śpiewają, tańczą przy ogniu. Szczerbaty strażnik się śmieje, ale bez wrogości czy pogardy, raczej z lekkim zadziwieniem nad ludzką pomysłowością. Proponuje tutejsze grzyby i jagody. Sama święta energia, zachęca. Tak czy owak w okolicy nie ma nic do zjedzenia. Dopiero kilka kilometrów dalej, w samym Melitopolu, na rogu Lenina i Dzierżyńskiego, jest niezła knajpka ormiańska.
Dojazd: samolotem lub pociągiem do Lwowa, stamtąd takimi samymi środkami komunikacji do Zaporoża. W Zaporożu autobusem do Melitopola (trzy godziny), a stamtąd taksówką do Świętej Górki