Ania wyjechała z Polski do Londynu w 1996 roku z jedną torbą. Od tego czasu była w 67 krajach, pracowała na wyższych szczeblach zarządzania, zdobyła Koronę Ziemi, wsparła budowę Szkoły Pokoju w Nepalu, zarządzała organizacjami charytatywnymi i napisała książkę. Obecnie jest coachem i mówcą inspiracyjnym, przygotowuje się do Maratonu Piasków - najtrudniejszego biegu na świecie. U nas przeczytacie fragmenty jej książki „No i na co ci te góry? O tym, jak Korona Ziemi dała mi szkołę życia”.
„Po moim trupie”. Tak w styczniu 2009 roku moja mama skwitowała wiadomość o tym, że po wejściu na sześć szczytów postanowiłam zrobić ostatni krok i zdobyć Koronę Ziemi. Wiosną 2010 roku planuję wspiąć się na Mount Everest. Mama po prostu nie dopuszcza do siebie myśli, że jej córka miałaby spędzić kilka dni w strefie śmierci, a na dodatek wspinać się tam. Zresztą wówczas sama sobie tego nie wyobrażałam.
Po powrocie ze szczytu świata ludzie pytali mnie: „Jaki był najtrudniejszy moment na Mount Evereście?”.
Odpowiadałam: „Najtrudniejsze było podjęcie decyzji o zmierzeniu się z tą górą piętnaście miesięcy przed wyjazdem”.
Zdaję sobie sprawę, że planuję poddać się takiej organizacji życia, takim rygorom i takiemu cierpieniu, jakie nieprawdopodobnie ciężko będzie mi wytrzymać i skwapliwie znosić. Już samo połączenie treningów przez sześć dni w tygodniu z pracą w pełnym wymiarze godzin, pisaniem książki i zbiórką pieniędzy będzie nie lada wyzwaniem. Nie chcę też rezygnować z życia towarzyskiego. W zasadzie to chcę wszystkiego. Wiem, że na Mount Evereście zrobię wszystko, żeby mi się udało, ale będę się musiała całkowicie pogodzić z tym, co tam się wydarzy. I to bez żalu.
Jest 20 stycznia 2009 roku. Tydzień temu wróciłam z Antarktydy i czuję się bardzo zmęczona. Zwyczajnie nie mogę sobie wyobrazić swojej wspinaczki na Everest. Myśl o tym paraliżuje mnie tak bardzo, że nie jestem w stanie nic robić. Fizycznie czuję się jak zbity szczeniak, który liże swoje rany. Ciągle dokuczają mi wszechobecne pęcherze. Znajomi wiedzą, że - jak po wszystkich moich ostatnich eskapadach - zaczął się proces gojenia i regeneracji. Nawet po dwunastu godzinach snu wciąż chce mi się spać. Nie wiem, co się dzieje. Przecież Vinson nie był szczególnie wymagający fizycznie. Tak, było dość zimno, ale dzięki doskonałemu sprzętowi ani razu tak naprawdę nie zmarzłam. Postanawiam, że przez miesiąc dam sobie spokój ze wszystkimi ćwiczeniami fizycznymi. Poniechałam nawet ćwiczeń rozciągających. Dużo jem - to, na co mam ochotę, i niezależnie od pory dnia.
Po miesiącu mimo przybrania trzech kilogramów wciąż jestem tak samo zmęczona. Badam poziom żelaza we krwi. Wyniki są złe - piętnaście mikrogramów na litr w skali od 13 do 150. Teraz wszystko jest jasne. Kupuję melasę, buraki, mniszek lekarski, olej z kiełków pszenicy w kapsułkach i wiele innych rzeczy. Jestem wegetarianką i zwiększenie poziomu żelaza nie będzie łatwe. Codziennie rano wszystko miksuję, głównie szpinak i marchew, i mam nadzieję, że będzie dobrze. Poznanie przyczyny zmęczenia jest pocieszające, ale też poważnie mnie martwi. Czy czternaście miesięcy naprawdę wystarczy na zgromadzenie rezerw, które pozwolą mi przez kilka dni żyć i wspinać się w strefie śmierci?
W pracy totalne szaleństwo. Największy w historii naszego banku program transformacji pionu operacyjnego wszedł w fazę realizacji i to ja odpowiadam za jego wdrożenie w skali globalnej. Pracuję bez przerwy przez trzy kolejne weekendy. Pewnej nocy łapię trzy godziny snu w łaźni pod prysznicami, gdzie po prostu kładę się w śpiworze na karimacie. Codziennie cały zespół zajmujący się tym projektem wraca do domu taksówkami po dwudziestej drugiej lub po północy. Pewnego razu po spędzeniu dwóch nocy przy biurkach zostajemy w biurze na calutki weekend. Cieszę się, że teraz nie trenuję, i nie martwię się, co będzie na Evereście. Oddaję pracy 150 procent swoich sił. Nasz wysiłek zostaje uwieńczony wielkim sukcesem.
(...)
Trenuję pełną parą, a błękity i zielenie wczesnego lata dodają mi sił. Przyroda budzi się, a ja wreszcie czuję przypływ energii. Dni stają się dłuższe, a o piątej trzydzieści robi się już jasno, co ułatwia mi funkcjonowanie. Pewnej niedzieli w Essex, po czterech godzinach marszu dopada mnie oberwanie chmury. Jestem przemoczona do suchej nitki. Docieram do pubu w stanie raczej opłakanym. Jest jeszcze zamknięty, ale właściciel lituje się nade mną i daje mi na rozgrzewkę dwie filiżanki kawy. Za darmo. Potem długa jazda taksówką do domu. Biorę gorącą kąpiel i ucinam sobie drzemkę, a później idę do kina.
W pracy - zmiana stanowiska. Będę pracowała w dziale zarządzania zabezpieczeniami finansowymi. To zadanie z gatunku mission impossible, ale jestem gotowa na nowe wyzwanie, nowe twarze, nową pracę, nowe procesy i nowe miejsce.
W połowie maja w restauracji obchodzę z przyjaciółmi urodziny. Niechętnie, choć prawie do końca, zjadam kolejny stek, moje lekarstwo na niedobór żelaza. To był wspaniały wieczór. Po północy wracam pieszo do domu. Jest ciepło i myślę o tym, że za rok będę czekała w bazie na Evereście na okno pogodowe do wejścia na szczyt. Następnego dnia wstaję o szóstej, a o ósmej dwadzieścia melduję się na szlaku North Downs Way, gotowa maszerować z dziesięcioma kilogramami na plecach przez osiem godzin.
Od 19 maja z żywym zainteresowaniem śledzę aktywność na Evereście, bo właśnie otworzyło się okno dla zdobywców szczytu, a znam trzy osoby, które tam teraz są, i jestem o nie niespokojna. W dniu ich ataku szczytowego co godzinę sprawdzam blogi. Przeżywam katusze, gdy czytam: „7.45 czasu Everest, nie ma jeszcze żadnych wieści. Przykro mi”. Potem wszyscy, jedno po drugim, zdobywają szczyt i wracają zdrowo i bezpiecznie. Za każdym razem drę się z radości, a koledzy w biurze są przekonani, że tracę rozum. No cóż, straciłam go już jakiś czas temu. Najlepsze jest to, że wszystkim przewodnikom i Szerpom, z którymi mam się wspinać w przyszłym roku, udało się wejść na górę w dobrym czasie, dobrej kondycji i w dobrym nastroju. Hurra!
(...)
Do tej pory zaliczyłam osiem tygodni regularnego treningu i czuję się o wiele silniejsza niż w marcu. Nie mogę pojąć, jak weszłam na te wszystkie góry. Trenowałam ciężko przed każdą z nich, ale to, co robiłam kiedyś, jest niczym w porównaniu z obecną harówką. To kolosalna zmiana na lepsze.
Mama odwiedza mnie w tygodniu, w którym jestem mniej obciążona, a ja oszczędzam jej szczegółowego opisu swoich dni. Po prostu codziennie o piątej trzydzieści wychodzę z domu w pełnym rynsztunku i wracam na czworakach. Wieczorem podbudowują mnie przygotowane przez mamę posiłki. Odbywamy kolejną poważną rozmowę z cyklu „po moim trupie”. Przywiozła z Polski wycinki prasowe o ostatniej serii śmiertelnych wypadków w Himalajach. „Dzięki, mamo!”.
Po godzinach dyskusji, czując, że tracę grunt, mówię:
- Mamo, postanowiłam tam pojechać i pojadę. Nic nie może mnie odwieść od tej decyzji. Możesz mnie albo wspierać w tym postanowieniu, albo zmniejszyć moje szanse swoim negatywnym myśleniem i zamartwianiem się. Wolałabym, żebyś mi pomogła i mnie wspierała.
Mama płacze na kanapie, ale zostawiam ją, żeby mogła to przetrawić i podjąć tę trudną decyzję. (...)
Dzisiaj zaczynam pracę na nowym stanowisku. Czeka mnie ogromne zadanie. Muszę zatrudnić co najmniej dziesięć osób, przeszkolić je i wprowadzić w realizację projektów. Za sześć tygodni wyjeżdżam na trzy tygodnie. Za pięć miesięcy wyjeżdżam na dwa miesiące. To piekło, a nie harmonogram, ale nie urodziłam się do łatwego życia. Całkowicie oddaję się pracy.
Czas zaczyna biec szybciej, a może to ja w końcu uwolniłam go w swojej głowie. Do tej pory chciałam zatrzymać każdy dzień życia, ze strachu przed Everestem. Nie chciałam, aby miesiące szybko mijały, bo bałam się, że nie będę gotowa na czas. Ostatnio mój umysł przełączył się na wyższy bieg i z podniecenia wręcz promienieję. Z piętnastokilogramowym plecakiem pokonuję czterdzieści kilometrów szlaku wzdłuż Tamizy. Towarzyszy mi mój były chłopak. Nadal lubię jego szybki krok. Pogoda jest cudowna, to chyba ostatnie ciepłe dni jesieni. Kiedy docieramy do Windsoru, zachwycamy się widokiem zamku na tle czerwonego, rozpalonego zachodem słońca nieba. To na pewno chwila godna uwiecznienia na zdjęciu.
Przed świętami Bożego Narodzenia zamierzam rozpocząć intensywną kampanię na rzecz zbiórki funduszy, więc przygotowania i rozmowy zajmują mi dużo czasu. Wyprawą na Everest postanawiam wesprzeć Fundację Sarswati, nepalską organizację pozarządową, aby pomóc jej zbudować w jednej z ubogich wsi szkołę dla 250 dzieci. Ile jeszcze zdołam wcisnąć w swoje życie? Nie wiem, ale co tam! Wczoraj przez pięć godzin chodziłam po Greenwich z siedemnastokilogramowym plecakiem. Jest pięknie i ciepło. Testuję nowe ubrania i jak na razie, każde z nich mi odpowiada. Znowu rozglądam się za sprzętem. (...)
(...) W końcu przychodzi dzień wyjazdu i wyruszam do Ekwadoru. „Hurra!”.
Co za wycieczka! Wspaniałe wędrówki, tanie jedzenie i dobre towarzystwo. Ośmiu Brytyjczyków i jedna Polka. Bajeczne krajobrazy i góry, a raczej wulkany, dzikie jeziora, miejscowi ludzie, lokalne zwyczaje, a do tego mnóstwo zdrowych ćwiczeń. W pierwszym tygodniu wszystko idzie świetnie. Wspinam się na każdą górę, na którą każą się wspiąć, i robię jeszcze więcej. Czuję się silna, sprawna, szybka i wściekła. Na wysokości 5000 metrów łatwo się aklimatyzuję. Jednak w drugim tygodniu wyprawy, gdy się budzę przed nocną próbą ataku na Cayambe (co oznacza wejście na wysokość 4690 metrów n.p.m.), mam silne skurcze mięśni grzbietu. Mimo rozdzierającego bólu, przez pierwsze cztery godziny udaje mi się iść, ale potem muszę zawrócić, bo nie jestem w stanie bezpiecznie się poruszać. Po dramatycznym zejściu, płacząc z bólu, udaję się do lokalnego fizjoterapeuty, który aplikuje mi silne leki, zastrzyki i elektrowstrząsy. Wracam do grupy i wchodzę na Cotopaxi na wysokość 5897 metrów n.p.m. Na szczycie jestem pierwsza, z dużym zapasem energii, czasu i sił. Mam nadzieję, że po odzyskaniu całkowitej sprawności dam radę wejść na najwyższy szczyt, Chimborazo, mierzący 6310 metrów.
Noc zaczyna się dobrze. Po trzech godzinach wędrówki nadal jestem pewna siebie. Niestety, na wysokości około 5500 metrów przestaję się czuć sobą, jakby części mojego ciała nie należały do mnie. Głowę mam ciężką, stąpam niezbornie, język żyje własnym życiem, a palce u rąk i nóg są spuchnięte. Podejrzewając poważny przypadek choroby wysokościowej, z ciężkim sercem postanawiam zawrócić ku całkowitemu zdziwieniu pozostałych. Schodzę powoli. Główny przewodnik stwierdza obrzęk mózgu, chociaż mówi, że kobiety nie mają mózgu, więc nie wie, jak to jest możliwe. Decydujemy się na natychmiastowe zejście z 5000 metrów do pobliskiej wioski. Dostaję końską dawkę sterydów. Na koniec ląduję na podłodze miejscowego autobusu. Mimo olbrzymiej puchowej kurtki targają mną dreszcze. Kiedy docieramy na wysokość około 3000 metrów, objawy ustępują. Po obfitym posiłku i porządnej drzemce czuję się jak nowonarodzona.
Z tym bogactwem doświadczeń, wiedząc już, co się może stać, i jak łatwo w gorączce ataku szczytowego popełnić błąd, jestem jeszcze bardziej zdecydowana stawić czoło Everestowi. Nie mogę się doczekać. Muszę się jednak upewnić, czy moja choroba wysokościowa była tylko przypadkiem, czy może mój organizm przestał tolerować wysokość. Nie dowiem się, dopóki ponownie nie spróbuję. I w tym właśnie tkwi problem. Kontaktuję się z Peterem Hackettem, światowej sławy specjalistą od choroby wysokościowej. Po wymianie kilku maili oświadcza: „Nie martw się. Po prostu jedź tam. Jeśli przytrafiło ci się raz, nie znaczy, że musi się znów powtórzyć”. Postanawiam mu uwierzyć i już nie prosić o opinię innego lekarza. Jego zdanie całkiem mnie zadowala.
Podejmuję trudną decyzję o zaniechaniu treningów. Ograniczam się jedynie do krótkich spacerów i nieforsownej jazdy na rowerze. Czuję się fenomenalnie, kiedy mogę poleżeć w łóżku do siódmej, choć korzystam z okazji i piszę lub poprawiam artykuły i prezentacje. Jestem również w ścisłym kontakcie z Subhashem, założycielem Fundacji Sarswati, dla której zbieram pieniądze.
Na dworze jest jeszcze bardzo zimno, więc dobrze się opatulam, bo nie chcę złapać przeziębienia ani innego paskudztwa. Nadal chodzę na akupunkturę, bo sesje mają zwiększyć zapasy energii chi i pobudzić układ odpornościowy. Na kanale leżącym przy drodze do stacji metra, kaczątka i inne słodkie pisklęta robią się z dnia na dzień coraz głośniejsze. Nadchodzi wiosna, która przynosi mi nadzieję.
Wystąpienia publiczne poszły mi bardzo dobrze. Otrzymuję wiele wspaniałych opinii i komentarzy.
Przyjęcie „Na szczęście” udało się znakomicie - były balony, kwiaty, dużo polskiego jedzenia domowej roboty, tort w kształcie Everestu od Steve'a i mnóstwo gorzałki (nie dla mnie). Ktoś mówi, że moi znajomi z różnych sfer mojego życia tworzą bogatą i różnorodną mieszankę. Pożegnania i uściski są teraz zupełnie inne niż kiedyś. Ja naprawdę żegnam się ze wszystkimi. Tak na wszelki wypadek. Chcę, żeby się nie poddawali, nawet jeśli nie wrócę. Życie jest takie zabawne. O czwartej sprzątamy, ale tylko co nieco, gdyż czworo moich gości zaległo na resztę nocy na podłodze w salonie.
Zawożę mamę na międzynarodowy dworzec autobusowy Victoria. Nie chce latać, mówiąc, że „to zbyt niebezpieczne”. Przez dłuższą chwilę kołyszemy się w mocnym uścisku. Nie chce mnie puścić. Wreszcie odrywam jej drobne ramiona od swojego muskularnego ciała. W jej pełnych łez oczach widzę strach. Delikatnie wycieram jej policzki, ściskam rękę i mówię: - Bądź dzielna.
O Boże! Za dziesięć dni wyjeżdżam do Nepalu. Teraz naprawdę ogarnia mnie niepokój. Szczerze mówiąc, jestem przerażona. W salonie czeka skompletowany bagaż. Osiem tygodni życia w najbardziej ekstremalnych na świecie warunkach zapakowane w pięć toreb. Wszystkie bieżące projekty przekazuję Robowi, który będzie opiekować się moim zespołem i czuwać nad realizacją zadań. Dzięki, Rob! W pracy mój wyjazd spotyka się z dużą przychylnością. Żegnając się, obeszłam trzy biurowce, uścisnęłam wiele rąk i przyjęłam mnóstwo niedźwiedzich uścisków. Jeszcze dwa pożegnalne obiady, podczas których koledzy namawiają mnie do zjedzenia sześciu tysięcy kalorii i żartują, że mają nadzieję uniknąć zamrożenia etatów w ciągu najbliższych dwóch miesięcy. Uwielbiam ich.
Dzwoni telefon. To tata. Jego głos jest podejrzanie słaby. Prosi, żebym usiadła. Oznajmia, że z powodu problemów z sercem został zabrany ze statku i przewieziony do szpitala w Kłajpedzie. Zemdlał i dzisiaj musi się poddać kilku badaniom.
- Jestem już stary - mówi. - Powoli się zużywam. Po prostu się psuję.
Zaśmialiśmy się cicho. Gardło mam suche i ściśnięte. Czuję żal, a oczy napełniają się łzami. Słyszę, jak Steve robi obiad. Wydobywający się z plastikowego pudełka głos ukochanego ojca z tą straszną wiadomością rozdziera mi serce. Nie wiem, co powiedzieć. W głowie - gonitwa myśli: czy zdążę przed wyjazdem pojechać do Kłajpedy i zobaczyć się z nim?
Tymczasem tata mówi:
- Aniu, rób wszystko tak, jakby nic się nie stało. Jedź i zdobądź tę górę. Tylko wróć cała i zdrowa. Gdybym umarł, rozsyp moje prochy nad Bałtykiem. Pamiętaj, życie toczy się dalej.
Wyduszam z siebie kilka słów i wzajemnie życzymy sobie wszystkiego dobrego. Po dłuższej chwili milczenia rozłączamy się. Nie da się powiedzieć już nic więcej. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś usłyszę głos taty. Siedzę przez chwilę zamyślona i czuję płynące łzy.
Niesamowicie mądry człowiek z mojego ojca. „Dziękuję ci za tę wspaniałą lekcję”.
Cztery dni przed wyjazdem, w wielkanocny weekend, jedziemy ze Steve'em do wschodniej Anglii. Długie spacery po plaży, nareszcie bez plecaka. Dużo jem i śpię. Łączę się z wiosennym światem budzącym się po zimie do życia. Pogoda jest znakomita. Rozmawiam i żegnam się z pączkami kwiatów. Podczas jednego z tych sielskich spacerów dostaję maila z Mountain Trip. Heidi, nasza przewodniczka z Mount Vinson, która miała z nami wyruszyć na Mount Everest, zginęła tragicznie pod lawiną w Kolorado. Ciała jak dotąd nie odnaleziono, a jej ukochany pies nie chce odejść z miejsca wypadku.
Dzielę się tą smutną wiadomością z pozostałymi uczestnikami wyprawy na Mount Vinson. Wszyscy są w szoku. Składamy sobie kondolencje, jakbyśmy stracili bliskiego członka rodziny. Za dwa miesiące jeden z karabinków Heidi zawiśnie na szczycie świata, co przyniesie nam ukojenie. Teraz jestem roztrzęsiona i płaczę. Patrzę na spokojne morze i próbuję sobie wyobrazić, jak dusza Heidi łączy się z ukochanym, którego straciła ponad jedenaście lat temu pod lawiną na innej górze. Dopiero w ramionach Steve'a, który mnie przytula, kończąc czytać tę wiadomość, trochę się uspokajam.
Tego dnia nie mogę sobie znaleźć miejsca. Chcę być sama, chcę pomilczeć. Heidi zawsze była taka ostrożna i silna...
No i na co ci te góry. O tym, jak Korona Ziemi dała mi szkołę życia (okładka książki) Materiały prasowe