Aleksander Doba zmarł 22 lutego 2021 roku w wieku 74 lat podczas wyprawy na Kilimandżaro. Po zdobyciu szczytu stracił przytomność, a później funkcje życiowe. Mimo podjętej reanimacji, nie udało się przywrócić funkcji życiowych. Ciało podróżnika zabezpieczono i sprowadzono do niższych obozów.
Aleksander Doba: Zdarza się, na przykład jechałem pociągiem nocnym do Warszawy i pierwszy wsiadłem, a po mnie weszła taka młoda pani i pyta: "Panie, pan jest Aleksander Doba?". Także nie tylko kojarzą, lecz nawet mówią po nazwisku! I często mówią, że na mnie głosowali.
Świetnie!
No, podróżuję, tym razem po Polsce, jeżdżę po całej Polsce dosłownie.
Mieszkam w Policach, a w ciągu najbliższych dwóch tygodni mam być pięć razy w Warszawie.
Sama nominacja do tego konkursu była wielkim zaszczytem i frajdą. Byłem pierwszym Polakiem zgłoszonym do konkursu, a potem jak wygrałem, no to co, przecież nie będę się smucił!
Byłem w Malborku jak ogłoszono oficjalne wyniki, miałem prezentację o moich wyprawach w bibliotece publicznej. Telefon miałem wyłączony, w międzyczasie ktoś odebrał wiadomość na swoim telefonie i krzyczy: Panie, Pan wygrał! Uciecha wielka, zaraz mi wszyscy gratulują, odśpiewują sto lat. Tak było oficjalnie, bo nieoficjalnie to już dawno wiedziałem. No dobrze, trochę wcześniej. Wielka frajda. No i nie mogę być w dwóch miejscach naraz, żona narzeka, że podczas wyprawy mnie nie było i teraz też mnie nie ma.
Ja tak lubię być aktywny, a poza tym najważniejsze jest, żeby samemu mieć frajdę. Pociągają mnie nowości, myślę sobie, gdzieś bym pojechał, nie znam języka, a to poznam, pojadę! Dla niektórych to jest bariera, a mnie to przyciąga.
Ciekawość świata rozbudzili we mnie rodzice. Żeby poznawać, coraz dalej i dalej. I tak mi zostało. A że w Ameryce ani jednej ani drugiej nie byłem, a jako że jestem turystą kajakowym, to stwierdziłem, że popłynę kajakiem!
Ja w kajaki wpadłem, że tak powiem, jak już byłem bardzo starym człowiekiem, miałem wtedy 34 lata.
To turystyka taka bardziej zaawansowana, wymaga samodzielności, dobrego przygotowania się, odpowiedniego sprzętu i umiejętności radzenia sobie w różnych warunkach w terenie. Zwłaszcza, gdy odpowiadam za grupę, muszę zorganizować wszystko, pomyśleć o tym najsłabszym ogniwie, ustalić tempo według tej osoby. A jak jestem sam, to dbam o siebie, bo ja jestem najsłabszym ogniwem. No i staram się, żeby ten kapitan i majtek w jednym miał frajdę i bezpiecznie dopłynął do celu.
30? Równo? No to gratulacje! Taka młoda dziewczyna! Trzeba pomyśleć: "Życie przede mną!". Ile można zrobić! Ja zacząłem te kajaki tak późno, ale osiągnąłem różne wyniki. Przed młodszymi świat stoi otworem!
Jaki tam szalony! (śmiech)
Często na moich prezentacjach pytam się ludzi, czy ktoś jest tak odważny i podniesie rękę, jeżeli może się przyznać, że nie lubi marzyć. Nie ma odważnych, wszyscy lubimy. A ja jeszcze lubię część marzeń zamieniać na plany. Ambitne, bo mało ambitne, to co za frajda? Przygotować się dobrze i realizować je. A potem możemy opowiadać wszystkim, jak to było fajnie!
Ja jestem człowiekiem pozytywnie nastawionym i przekonuję takich ludzi. Takich malkontentów to zawsze się spotyka. Że się nie uda, co ma się nie udać! No i są tacy, co mówią: "Olek, gratuluję ci, udało ci się przepłynąć Atlantyk!". Wtedy odpowiadam, że wcale się nie udało! "Jak to, to nie przepłynąłeś?", pytają. Ja zrealizowałem dobrze przygotowaną wyprawę. Nie liczyłem, że mi się uda, bo to według prawa Murphyego by się nie udało.
Aleksander Doba/ Fot. Agnieszka Karaś Aleksander Doba/ Fot. Agnieszka Karaś
Trzydzieści parę lat (śmiech). Całą karierę kajakową, a jeszcze doświadczenie życiowe! Jestem w końcu inżynierem mechanikiem i różne rzeczy wykorzystywałem.
Sam pomysł przepłynięcia oceanu to nie był mój. Ale zaraz, możemy zrobić taką rzecz? Tak mi trochę głupio, pan-pani, możemy sobie mówić po imieniu?
To ja jestem Olek. No ale wróćmy. 11 lat temu ideę podsunął nieznany mi człowiek, Paweł Napierała, wtedy pracownik naukowy katedry filozofii uniwersytetu w Zielonej Górze. A ja inżynier mechanik. I argumenty tego filozofa zwyciężyły moją przyziemność inżyniera. Mówił mi co prawda straszne głupoty, ale pomysł przepłynięcia Atlantyku był jego. Mieliśmy próbę wypłynięcia z Ghany, ale byliśmy na oceanie tylko 42 godziny. Nie byliśmy dobrze przygotowani teoretycznie, zaskoczyły nas prądy, wiatry. Wkurzony byłem, bo tak krótko. Myślałem, że tak chociażby dwa tygodnie popływamy!
Paweł próbował dwa lata później, specjalnie zbudowanym dla niego kajakiem. Ale jak wystartował, niby do Ameryki, po godzinie tak źle się poczuł, że wrócił i dzięki temu żyje. Pomyślałem sobie, że pomysł był Pawła, on próbował, teraz czas na mnie. Na takiej kartce formatu A4 narysowałem sobie, jak sobie wyobrażam specjalnie dla mnie zbudowany kajak i szukałem producenta. Trafiłem w końcu do pana Andrzeja Armińskiego w stoczni w Szczecinie, gdzie powstają jachty oceaniczne. Po długich dyskusjach, podjęliśmy decyzję: zaprojektujemy i zbudujemy kajak w celu bezpiecznego przepłynięcia oceanu.Tylko my byliśmy za tym, żeby to zrobić, cała reszta przeciwko. Najbardziej sprzeciwiały się dwie panie: moja żona i jego żona.
Ale po tej pierwszej wyprawie, myślę sobie, poszedłem na łatwiznę, bo przepłynąłem Atlantyk w jego najwęższym miejsca, z Afryki do Ameryki. Co prawda, z kontynentu na kontynent, bo przede mną trzech kajakarzy oficjalnie przepłynęło Atlantyk, dwóch Niemców, jeden Brytyjczyk. Ale wszyscy oni startowali z wysp i lądowali na wyspach. A ocean zaczyna się od kontynentu, nie od wysp!
Założenia moich wypraw były takie: między kontynentami, pierwsza: między Afryką a Ameryką Południową, druga z Europy do Ameryki Północnej, jedna i druga samodzielna, bez pomocy z zewnątrz. I trzecia też.
Planuję. Z kontynentu Ameryki Północnej, konkretnie z kontynentalnej części Nowego Jorku, wodowanie na rzece Hudson, widzę to: robią zdjęcia, w tle Manhattan, na końcu statua wolności trzyma rękę w geście pożegnania, ja jej też pokiwam i rura na wschód, koło Wysp Azorskich. Prądy i wiatry powinny mi sprzyjać, choć im bliżej Europy tym gorzej. Chciałbym dopłynąć do Portugalii, ale jak mnie zepchnie, to trudno, dopłynę do Afryki. Chciałbym wystartować 14 maja 2016 roku, czyli już niedługo. Kajak ma być ten sam, tylko przerobiony. Wyprawa podobnie długa do tej ostatniej, ale trudniejsza, bo zimniejsze wody, bliżej centrów sztormów. Ma być ambitniejsza, ale tym razem w stronę domu.
Aleksander Doba/ Archiwum prywatne Aleksandra Doby Aleksander Doba/ Archiwum prywatne Aleksandra Doby
Niektórzy mówią, że przepłynięcie oceanu zajęło mi 167 dni, nieprawda. 167 dób. Bo ja płynąłem i dzień i noc, a że nazywam się Doba, to używam jednostki czasu - doba.
Bardzo nieregularnie. Robiłem tak, jak się czułem, jak się czułem dobrze, to wiosłowałem dłużej, a najczęściej w nocy, bo wtedy upał mi nie dokuczał, słońce nie świeciło, mogłem sobie nago płynąć. Średnio wiosłowałem 8-10 godzin na dobę. Spanie to na raty. Najdłużej na raz udało mi się spać tak z 3 godziny. Oprócz tego część czasu na jedzenie.
Miałem jedzenie specjalnie przygotowane, liofilizowane. To znaczy, pozbawione wody. Miałem jedzenie dwóch firm, firmy niemieckiej i polskiej. Miałem kilkanaście dań drugich...
Nie, w miarę dobre było.
Tak, kiedy mnie pytali czy łowiłem ryby, mówiłem im, że nie łowiłem, same przyleciały! Te ryby lecą tak około 90 km/h, mniejsze takie od śledzia. Jak z taką prędkością uderzy w pałąk albo nawet we mnie, a ile razy dostawałem w czoło, w policzki - to się czuje. Całe szczęście nigdy nie trafiły w oko. Jak uderzy to spada martwa, to i miałem gotową rybę do jedzenia. Na początku nie wiedziałem, czy te ryby można jeść i gotowałem sobie zupkę. Pomyślałem sobie, że jak ugotuję, to chyba mi nie zaszkodzi. Ale jak wpadła taka jedna? Zrobiłabyś zupę z takiej rybki małej jednej?
Oczyściłem, wypatroszyłem, jakiś dziennikarz pisał, że z wnętrznościami jadłem, no głupoty jakieś, z wnętrznościami nie! I taki filet spróbowałem, mhm, dobry, pycha! A jak przez dwa dni się dobrze czułem, nie zaszkodziła mi, to mówię, te ryby można jeść! Więc jak spadało ich więcej to nie marnowałem więcej ich smaku na zupę! Jadłem na surowo. Pycha, polecam. Tobie też, tylko muszą być świeże i trzeba się po nie daleko wybrać!
Hm, miałaś kiedyś takie uczucie, że ktoś cię obserwuje? Na przykład rozmawiamy sobie w kawiarni i czujesz czyjś wzrok na sobie?
To łatwiej będzie zrozumieć. Jestem sam na oceanie, pusto, statków już nie ma, w dzień sobie wiosłuję i czuję, że ktoś mnie obserwuje, czyjś wzrok czuję na sobie z tyłu. Obracam się, a tam taki wielki łeb wieloryba! Taki kanciasty jakiś, to chyba kaszalot był. Zazwyczaj poznaję płeć ludzi po oczach, ale na wieloryba patrzę i nie wiem, czy to on wieloryb czy ona! Ale myślę sobie, morda sympatyczna, to chyba ona! I gapi się na mnie, ja na nią. Podpłynęła z boku, byłem tak zafascynowany, że nie zrobiłem zdjęcia i teraz żałuję. I tak płynęła gdzieś 20 metrów koło mnie, z boku, pokazała całą okazałość, grzbiet, po czym zanurkowała głęboko.
Jej z gęby dobrze patrzyło! Mieliśmy porozumienie, pogapiliśmy się na siebie i do widzenia.
Jak już byłem po tych rozmowach z Andrzejem Armińskim i wiedziałem, że kajak zostanie zbudowany, wybraliśmy termin, trasę, wszystko, ja już wiedziałem, że dojdzie do tej wyprawy i miałem to powiedzieć mojej żonie...
Nie zawiodłem się. Od razu chciała mi to szybko wybić z głowy i wytoczyła wszystkie najgorsze argumenty. To były ciężkie miesiące. Jak tylko coś mi nie wychodziło podczas przygotowań, to się cieszyła, że zrezygnuję. No ale nie można być jednocześnie na wyprawie i w domu! Nie do pogodzenia! To ona była najbardziej przeciwna, ale jak już wyruszyłem, to zmieniła stronę i zajęła stanowisko, że najbardziej mnie popierała.
Nie mogłem jej przekonać, że wrócę, nie wziąłem kluczy do domu! Bo mówię sobie, jakby coś, to po co ma zamki wymieniać. Albo jakby chciała mnie na stare lata wyrzucić z domu i wymienić zamki, no po co mi to. Ale nie wymieniła i jakie miłe powitanie było! Z pierwszej wyprawy wróciłem po roku i jednym dniu, po drugiej trochę krócej mnie nie było. Żeby doświadczyć takich powitań, trzeba...
No tak, trzeba się wybrać. Dlatego bardzo chciałbym doprowadzić do kolejnej wyprawy.
Aleksander Doba/ Archiwum prywatne Aleksandra Doby Aleksander Doba/ Archiwum prywatne Aleksandra Doby
Ja byłem na tym kajaku z człowiekiem, którego lubię. Uważam się za pozytywnego, radosnego człowieka, lubię siebie! Czasem, jak spojrzałem w lusterko to sobie myślałem, ale sympatyczna gęba!
Poza tym, nie mam takiego wyłącznika, żebym sobie wyłączył myślenie i nic nie myślał. Cały czas się o czymś myśli. Myślałem o wszystkim. O tym co było, raczej te wszystkie miłe rzeczy staram się wspominać, poza tym różne sprawy na bieżąco, co się w domu dzieje, jak tam rodzina cała i planowałem różne rzeczy. Mamy z żoną działkę i zastanawiałem się, co tam przesadzić i posadzić.
Też nie. Poza tym, ja jestem romantykiem. Czasem się umawiamy z żoną, że popatrzymy na to samo w tym samym czasie. Na księżyc. O tej samej godzinie się umawiamy i gapimy się na księżyc, tysiące kilometrów między nami, a oglądamy ten sam księżyc i ten nasz wzrok może się spotkać gdzieś np. koło krateru Kopernika! To jest bardzo fajne uczucie.
Nie martw się, też możemy się umówić, że na jakąś gwiazdę się popatrzymy!
Miałem telefony satelitarne dwóch różnych firm, najlepszych na świecie. Te telefony były cały czas sprawne i dbałem o to, żeby tak było, ale miałem przerwę w łączności 47 dób - przyczyny leżały w Polsce. Jak mnie to wkurzało! Wiedziałem jaka to przyczyna, ale nie mogłem im przekazać wiadomości, a oni mieli jakieś zaćmienie umysłu. Zamiast się na tym skupić, to się martwili! A zaczęło się ode mnie. Ja przegapiłem, że kończy mi się limit rozmów w karcie pre-paid. A oni nie mogli się zorientować, że trzeba mnie opłacić! Zrobili to dopiero po półtorej miesiąca.
Pewnie, tłumy! Ja jeszcze w Polsce uzgodniłem z moim przyjacielem ze Stanów Zjednoczonych, Piotrem Chmielińskim, że mam dopłynąć do New Smyrna Beach na Florydzie. A dlaczego tam? Bo dobry duch mojej wyprawy, Piotr Chmieliński, razem ze swoim wspólnikiem mają tam dom wczasowy i mówią: „przypłyń tam, mamy tam bazę, może wypłyniemy na spotkanie Ciebie jachtem?” No to, czemu nie!
Zanim jeszcze dopłynąłem już wiedziałem, że orkiestra ćwiczy na moje powitanie, że wszyscy się szykują i w samej końcówce rada miasta ustanowiła nowe święto „Dzień przybycia Aleksandra Doby do New Smyrna Beach”. Ostatnie 30 godzin, żeby zdążyć na to powitanie, płynąłem bez przerwy! Cały dzień i całą noc. Byłem wyczerpany, śniadanie zjadłem dopiero drugiego dnia o 14. Jeszcze samą końcówkę płynąłem pod prąd. Ale w końcu dopłynąłem. I nie mogłem tym ludziom powiedzieć „idźcie sobie, jestem zmęczony, idę spać”. Trzy godziny trwały zdjęcia, uśmiechy, podpisy, aż do ostatniego klienta!
Potem mnie jeszcze zaprosili do baru irlandzkiego na pierogi i na Guinnessa i poszedłem spać późno wieczorem (śmiech).
Tak, na przykład dwa dni temu miałem prezentację moich wypraw w Gryfinie. Zgłosiło się do mnie dwóch panów w kolorowych kolarskich strojach i powiedzieli mi, że byli na wyprawie w Nowej Zelandii i stamtąd na mnie głosowali! A wcześniej reklamowałem, nawet z Nowej Zelandii na mnie głosują! I okazało się, że to właśnie oni. Najdalej z północy to głosowali na mnie ze Spitsbergenu. Zimuje tam polska ekipa i mam tam znajomą: cała stacja na mnie głosowała!
Tak, nawet przekroczyłem limit znajomych na Facebooku! Ludzie chcą ze mną robić zdjęcia, a dziewczyny rzucają mi się na szyję. Jak mi koledzy zazdroszczą, mówię im: przepłyń kajakiem Atlantyk, to też tak będziesz miał!
Szczerze, nie miałem ani razu. Mam taki swój wynalazek, wielki akumulator na dobrą energię. Ma taką dużą antenę czynną 24 godziny na dobę i można przesyłać mi dobre myśli przez cały czas, za darmo! Bez użycia urządzeń elektronicznych! Wystarczy sobie dobrze pomyśleć i tę dobrą energię wysyłać mi przez tę antenę, a akumulator się ładuje.