Karaiby brzmią bosko (i takie są), ale plaże zachodniego wybrzeża Meksyku wcale im nie ustępują. Położone po przeciwnych stronach lądu meksykańskie riwiery obmywają inne wody - jedną Morze Karaibskie, drugą Ocean Spokojny - a każda z nich oferuje nieco inne atrakcje. Warto postawić stopy na obu. Kiedy dziś przeglądam zdjęcia i notatki z tamtej podróży, nie mogę uwierzyć, że to wszystko widziałam. Ale po kolei.
Riviera Maya leży na Jukatanie , a niektórzy twierdzą, że Jukatan to nie Meksyk. Nie wierzcie w to - Meksyk jak najbardziej, nawet jeśli wakacje spędzacie w wygodnym resorcie. Żeby daleko nie szukać: wystarczy wysiąść z samolotu, by w twarz uderzyła człowieka gorąca tropikalna para. Ale wystarczy też jeden, góra dwa dni, by się do tego przyzwyczaić i na nowo zacząć swobodnie oddychać. I wtedy już można cieszyć się rajem.
Ale ale! Zanim oddacie się pływaniu, opalaniu i zwiedzaniu, zajrzyjcie do parku tematycznego Xcaret w Cancun. To połączenie zoo, aquaparku i w zasadzie wszystkiego, co ma związek z kulturą Majów i możliwościami tutejszej przyrody, słowem - taka atrakcyjnie podana ściąga z Jukatanu. W parku można spędzić nawet więcej niż dzień, najlepiej będą się tu bawić rodziny, ale rozrywki dobrano dla wszystkich. Koniecznie trzeba pójść na wieczorne przedstawienie, w widowiskowy sposób pokazujące historię i kulturę Meksyku. I razem z Meksykanami wyśpiewywać na całe gardło ich ukochane regionalne pieśni.
Xcaret / fot. Paulina Dudek
Każdy turystyczny region ma swoje jądro. Dla Riviera Maya takim centrum jest Cancun . I znowu, jedni zobaczą w nim tylko dużo betonu i ceny dopasowane do amerykańskiego targetu, inni - bramę do kilometrów fantastycznych białych plaż, wysepek i oczywiście majańskich zabytków, pośród których perłą jest bajkowe Tulum. Jeszcze 40 lat temu w Cancun nie było prawie nic (łącznie z elektrycznością), dziś trudno o rzecz, której by tu nie było - 23-kilometrowe wybrzeże zabudowane jest hotelami, woda jest turkusowa, uprawiać można niemal wszystkie możliwe sporty wodne (w tym snorkeling i nurkowanie), pełno tu sklepów, knajpek, a nocne życie kończy się rzecz jasna nad ranem. Można tego nie lubić, ale fakt jest taki, że Cancun przyciąga turystów jak magnes.
fot. Paulina Dudek
Jeśli nie Cancun, to Playa del Carmen. Przez wiele lat jedyną atrakcją tej rybackiej wioski było promowe połączenie z wyspą Cozumel. Dziś Playa del Carmen ma swoją głośną i kolorową "Piątą Aleję", pełną barów, knajpek i sklepów z pamiątkami. To wieczorem, bo w dzień lepiej popłynąć na Cozumel, w marinie wynająć łódź i wypłynąć posnorkelować w przejrzystych, turkusowych wodach El Cielo lub zanurkować na rafach Colombia i Palancar .
Z kolei na lądzie (wciąż jesteśmy na wyspie Cozumel) niezapomnianą wycieczką będzie odwiedzenia ekologicznego Parku Punta Sur . By objąć okolicę wzrokiem, warto wdrapać się na historyczną latarnię morską - z góry roztacza się widok na połacie niskich mangrowych lasów, których głównymi mieszkańcami są krokodyle, najpiękniejsze plaże na wyspie (białe) i laguny. Park Punta Sur to też raj ornitologów, wielu z nich ściąga tu z całego świata, by obserwować wspaniałe gatunki ptaków.
Wetlands na Cozumel / fot. Paulina Dudek
fot. Paulina Dudek
Ponieważ, jak sama nazwa wskazuje, jesteśmy na ziemi Majów, pora już na pamiątki pozostawione po nich. Ale takiej na pewno się nie spodziewacie - ekologiczne centrum Sian Ka'an to rezerwat biosfery i wzorcowy projekt z zakresu zrównoważonego rozwoju. Przychody generowane z wycieczek, wędkarstwa, wynajmu domków i różnych działań na miejscu finansują programy ochrony przyrody i programy edukacyjne dla lokalnych mieszkańców (żyje ich tu około dwóch tysięcy). A turyści mają co oglądać - począwszy od dżungli pełnej ruin Majów (23 stanowiska archeologiczne, 103 gatunki ssaków), po której oprowadza przewodnik (to nie wyprawa, tylko spacer, ale lepiej nie zapomnieć o sprayu na tropikalne komary), przez podróż łodzią po systemie lagun i raf (336 gatunków ptaków, miejsca lęgowe dwóch zagrożonych wyginięciem gatunków morskich żółwi), a na spływie autentycznym kanałem Majów skończywszy.
Łodzią po lagunie / fot. Paulina Dudek
Ten spływ to hit, który nazwaliśmy "free dipingiem" ("swobodnym pieluchowaniem") - każdy otrzymuje kapok, ale w otwory na ręce wkłada nogi, zapina się pod pachami i w takim pampersie niesiony jest z prądem przez ponad kilometr w przejrzystej, turkusowej wodzie, w której z brzegu moczą swoje gałęzie mangrowce. Śmiechu i wodnych akrobacji jest co niemiara, ale nawet największa ciamajda nie da rady się utopić. Mrożek by tego nie wymyślił! Jeśli miałabym zrobić listę rzeczy, które w życiu najbardziej mnie zrelaksowały, pływanie w kanale Majów wygrywa przez nokaut. Sian Ka'an tłumaczy się zresztą jako: "Od Majów, gdzie niebo rodzi".
No to wskakujemy w kapoki! / fot. Paulina Dudek
Tak odprężeni ruszamy do Tulum . To jedna z największych atrakcji Riviera Maya - ruiny prekolumbijskiego miasta Majów, których dziś zastąpili turyści i wszędobylskie iguany.
Kto tu jest kogo bardziej ciekawy? / fot. Paulina Dudek
Tulum jest niczym scenografia hollywoodzkiej superprodukcji - architektura nie z tej ziemi, a krajobraz dramatyczny, zwłaszcza przy Wieży Strażniczej (El Castillo), nad 12-metrowym klifem, w który wściekle biją morskie fale. O tym, że to nie jest żaden film, tylko życie sprzed wieków, świadczą liczne świątynie Majów, zdobione freskami i kolumnami. O samym Tulum powstała pewnie niejedna książka, ale najlepiej po prostu je zobaczyć.
Przy Riviera Maya nie można nie wspomnieć jeszcze o jednej atrakcji, która rozsławiła Jukatan - cenotes . Tych podwodnych, naturalnych studni krasowych próżno szukać gdziekolwiek indziej na świecie. Podwodne jaskinie, w których dziś nurkują doświadczeni scuba diverzy, znali już Majowie - wierzyli, że studnie prowadzą w zaświaty, łączyli je z kultem boga deszczu i wody Chaaka. Były też jednak względy praktyczne - Majowie nie mieli dostępu do zbyt wielu rzek, a opady na Jukatanie są skąpe, cenotes zaś połączone z podziemnymi zasobami wody gruntowej. Majowie czerpali więc z nich wodę pitną przez cały rok. Na podwodnych zdjęciach cenotes rzeczywiście wyglądają jak inny świat i każdy, kto miał szczęście w nich zanurkować twierdzi, że z niczym ziemskim nie da się ich porównać.
Meksyk to olbrzymi kraj, a Rivierę Nayarit od Riviery Maya dzieli wiele kilometrów, które wydają się niknąć na mapie. Dlatego lepiej nie dać się zmylić skali i tę trasę pokonać samolotem (lot odbywa się przez Mexico City, w sumie trwa ok. 4 godzin). W sam raz by o wschodzie słońca pożegnać się z Karaibami, a o zachodzie pierwszy raz zamoczyć stopę w ciepłym jak zupa Pacyfiku.
Ocean Spokojny to zupełnie inna fauna i flora - wspaniałe, ale dość płytkie rafy Jukatanu zastępują tu głębiny, w których mają dla siebie dużo miejsca największe morskie stworzenia - w tym wieloryby i dostojne manty. Plaże są złote, a niekiedy czerwone, piasek nie tak drobny jak na Karaibach. Ale atrakcji równie dużo, choć inne: tradycyjne meksykańskie targi, wybrzeże idealne do windsurfingu i... pola golfowe.
Po pierwsze - Puerto Vallarta . Wspaniałe nadmorskie kolonialne miasto na styku stanów Jalisco i Nayarit, gdzie wielkie rude iguany śpią na drzewach i kradną jedzenie z restauracyjnych kuchni, turyści mieszają się z miejscowymi na nadmorskiej promenadze Malecon, a na licznych targach można kupić tanio rzeczy przydatne (np. słomkowe kapelusze) i dające radość rękodzieło (mnie najbardziej urzekły białe plecione hamako-fotele z frędzelkami, które bez targów oferowano mi za kwotę 40 polskich złotych).
Puerto Vallarta - Meksyk turystyczny, ale wciąż bardzo meksykański
Puerto Vallarta jest turystyczna, ale autentyczna. Zapytajcie miejscowego na ławce, jak mu mija dzień, wypatrzcie w koronach drzew iguanę w trybie stand-by, zabawcie się w Zona Romantica (imprezowy obszar wzdłuż ulicy Ignacio Vallarta), a z baru El Faro w latarni morskiej zobaczcie za cenę jednego drinka pełną panoramę miasta.
W poszukiwaniu prawdziwie meksykańskiego klimatu ruszcie do Bucerias . To tradycyjne meksykańskie miasteczko z jaskrawymi domami, brukowanymi uliczkami i przyjaznymi mieszkańcami. Tu macie szansę wydać wszystkie pieniądze na meksykańskie pamiątki - malowane miski, tradycyjne słodycze, biżuterię czy maski legendarnych zawodników wrestlingu (są fantastyczne!).
To już piąta przymiarka, ale co robić, kiedy wszystkie się podobają / fot. Paulina Dudek
To jedno z najchętniej odwiedzanych miejsc na całej riwierze Nayarit, również przez meksykańskich turystów.
Kolorowe Bucerias / fot. Paulina Dudek
Najlepszym adresem, by nauczyć się surfować, jest Sayulita - czterotysięczna wioska w stylu "hippie" i mekka surferów. Z pomocą dobrego instruktora podstawy utrzymywania się na desce opanujecie w godzinę. Sayulita jest kosmopolityczna, ale wyluzowana - tu najlepiej smakuje tacos jedzone z plastikowego pojemnika na plaży. Idealna dla młodych ludzi, którzy lubią sport i zabawę, a śpią na kempingach, bo portfel nie jest najbardziej wartościową rzeczą w ich bagażu.
Lekcja windsurfingu / fot. Paulina Dudek
Bardziej zamożni turyści zatrzymują się w Nueva Vallarta . Tu jeden przy drugim, ale otoczone pięknymi ogrodami stoją butikowe hotele pierwszej klasy - z lunchami, które można zjeść w basenie i prywatnymi polami golfowymi.
Legalna blondynka? Nic z tych rzeczy. Uliczna chihuahua, której raczej się nie powodzi / fot. Paulina Dudek
Riviera Nayarit to też niemal nieskończone możliwości wodnych wycieczek: można popłynąć na wyspy Marietas (można tu pływać z rurką i nurkować z delfinami, żółwiami, ośmiornicami, żółwiami...) lub na wodne safari z jedną z agencji z miejscowości Punta Mita (godna polecenia jest agencja Punta Mita Expeditions). W programie niemal wszystko, co można robić w wodzie: paddle boarding (stanie na desce podobnej do windsurfingowej i wiosłowanie), kajaki, snorkeling, nurkowanie i ukryta Plaża Miłości, do której można dopłynąć tylko wpław.
Wcale nie tak łatwo ustać na tej desce / fot. Paulina Dudek
Na Riwierze Nayarit koniecznie trzeba zrobić jeszcze jedną rzecz - pokonać lęk i zaliczyć 11 zjazdów na ziplinie (może więcej powie nazwa: tyrolka) nad kanionem rzeki Canopy (Canopy River Canyon ). Park linowy w dżungli to inicjatywa lokalnych rolników, a zjazd (a właściwie lot) ponad koronami drzew (gdy się dobrze rozejrzeć, można stąd dostrzec ocenan) jest niezapomnianym przeżyciem. Spróbujcie, nawet jeśli bardzo się boicie - pierwsze dwa zjazdy pozwalają się zorientować, czy naprawdę się tego chce (po trzecim już nie można się wycofać), każdy zjazd jest inny, a młodzi organizatorzy rozładowują lęki żartami, tak że zanim człowiek się obejrzy, już zjeżdża w tandemie do góry nogami. Po tyrolkach pora na spływ pontonem po rzece. Na koniec na grzbiecie osiołka wjeżdża się na górę po stromym zboczu (co jest niemniejszym przeżyciem niż zipliny). Jeszcze tylko talerz smażonych bananów z lodami (trzeba go pilnować) i można wracać na plażę.
260 metrów nad kanionem / fot. Paulina Dudek
Jaki wniosek na koniec? Może tylko taki, że Riviera Nayarit nie jest brzydszą siostrą bardziej znanej Riviery Maya. Czy ładniejszą? To już musicie ocenić sami. Ja nie potrafię zdecydować, każde wybrzeże czymś mnie zachwyciło, a z sumy tych rzeczy zdecydowanie można ulepić raj. Jednak cokolwiek wybierzecie, na pewno nie będziecie żałować.
Podziękowania dla Mexico Tourism Board za pomoc w realizacji materiału.