- Chciałam zacząć w miejscu, gdzie się urodzili. Z Warszawy pojechałam więc na Wileńszczyznę, stamtąd do Moskwy, potem koleją transsyberyjską do Kańska, największego miasta na Syberii, które pamiętała babcia. Wokół Kańska szukałam Mokruszy, tam mieszkała babcia. Później, według wskazówek Stalina, powinnam od razu cisnąć do Karagandy w Kazachstanie, tam dziadek był w karłagu. Miałam jeszcze trochę czasu i wizy.
W Irkucku żył przyjaciel dziadka, tam został zesłany. Odzyskałam z nim kontakt już po dziadka śmierci. Zapytałam, jak tam było, ale nie chciał za dużo mówić. Zresztą mój dziadek był taki sam - wracał wspomnieniami do partyzantki, do czasów chwały, a o zsyłce, więzieniu, gdzie stracili honor, nie mówił prawie nic. Mimo wszystko pojechałam do Irkucka, śladami pana Bronia.
- Tak, potem Kazachstan, Karaganda. Mój dziadek był w Żeskasganie, ale tam nie dotarłam. Między innymi dlatego, że się strasznie pochorowałam. W ogóle Kazachstan trochę mnie przerósł. Wiedziałam, że w Żeskasganie nikogo nie spotkam. Do tego babcia co chwilę wydzwaniała, mówiła, żebym już wróciła, chciała wszystko usłyszeć.
Dotarłam za to do Dolinki, małej wioski, gdzie jest muzeum karłagu, czyli kazachstańskiego gułagu. I to, co mogłam zrobić dla dziadka, to zostawić tam jego papiery. Dokumentów i zdjęć po zesłańcach mają w muzeum po kilka tysięcy, często dotyczą one ludzi bez imienia, nazwiska, tylko z numerem. To było dla mnie bardzo ważne, żeby dziadek był częścią tej wystawy, całej historii. Mam nadzieję, że to widzi i jest mu miło.
Cała podróż miała trwać dwa miesiące, ale przez to, że byłam chora - oraz przez wypity po drodze samogon i pływanie w Bajkale, który miał wówczas cztery stopnie Celsjusza - psychicznie i fizycznie nie dałam rady. Wróciłam dwa tygodnie wcześniej.
Małgorzata z babcią Janką/Fot. Archwium Prywatne Małgorzaty Szumskiej Małgorzata z babcią Janką/Fot. Archwium Prywatne Małgorzaty Szumskiej Małgorzata z babcią Janką/Fot. Archwium Prywatne Małgorzaty Szumskiej
- Dużo osób mnie pyta, jak to pisałam. Czy to babcia opowiada tak szczegółowo, czy ja to tak widzę? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Znam te historie od dziecka. Dużo więcej usłyszałam od babci. Dziadek mówił mniej, choć zdarzało się, że i jego poniosło. Np. wypił parę piw i mówił o magazynie, z którego wyciągał narzędzia, a obok leżała potężna góra ciał. Nie patrzył na nią w obawie, że kogoś rozpozna.
Więc te informacje przenikały. Dziś jak zamykam oczy, widzę te obrazy. Wszystko konsultowałam z babcią, czytałam jej to, co napisałam. Nieraz mnie poprawiała. To babcia była moim pierwszym redaktorem, najbardziej srogim. Książkę pisałam dwa lata, z dużymi przerwami, bo w międzyczasie wyjechałam na Filipiny na cztery miesiące.
W tym roku pojechałam z babcią na Wileńszczyznę. Już ledwie chodzi, ale powiedziałam jej, że jak nie teraz, to nigdy! To był piękny wyjazd, ale jak tam usiadła ze swoją szwagierką - ona ma 83 lata, babcia 84 - i jak zaczęły wspominać, to sobie pomyślałam: "Książka poszła do druku, a tu tyle historii!".
- To było dwa lata temu, w 2012 roku. W 2013 pojechałam znowu, bo przyjaciółka babci, Szura, zmarła i babcia kazała mi jechać na minutę ciszy na grób, więc pojechałam na pięć dni na Syberię. Ze wszystkimi przesiadkami wyszło dziewięć dni.
- Nie. Pierwszą wersję skonsultowałam z kilkoma osobami, które zajmują się wydawaniem książek. Usłyszałam bardzo ostrą, ale przyjacielską krytykę: "Słuchaj, to jest zła literatura, my tego nie wydamy i wątpię, żeby ktokolwiek to zrobił". Pomyślałam sobie wtedy: "OK". Ale zrobiłam parę miesięcy przerwy, wróciłam do tego, co napisałam, i pomyślałam sobie: "O Jezu, jaka to jest zła literatura! Jak dobrze, że nigdzie tego nie wysłałam!". Napisałam praktycznie od nowa i nadal nie jestem zadowolona. Czasami czytam sobie któryś rozdział i jestem załamana. Ale ponoć większość autorów nie jest zadowolona ze swoich dzieł...
- Nie wiem Zwykle jak nie wiem co robić, to czekam i samo wychodzi. Wcześniej wzięłam urlop dziekański, bo chciałam rzucić szkołę teatralną. To była szkoła moich marzeń. Żeby się tam dostać, szykowałam się milion lat. Udowodniłam sobie, że mogę być aktorką, i stwierdziłam, że wystarczy. Podczas dziekanki zaczęłam podróżować: Stany, Wietnam, Indie, Chiny. Wszędzie sama, i tak połknęłam bakcyla. Po roku takiego życia stwierdziłam: "A, pojadę śladami babci". Więc to samo przyszło.
Podobnie było z Filipinami: miałam kupiony bilet do Indii, nagle wydarzyła się Yolanda, potężny tajfun, w sekundę anulowałam tamten bilet i kupiłam drugi. W ostatniej chwili wzięłam ze sobą pacynki. W ten sposób rozpoczęłam duży projekt teatralny, formę terapii dla dzieci po kataklizmie. Czasami mam takie durne pomysły, które ostatecznie wychodzą całkiem fajnie. Z Syberią też było tak... po prostu.
Szura/ Fot. Archwium Prywatne Małgorzaty Szumskiej Szura/ Fot. Archwium Prywatne Małgorzaty Szumskiej Szura/ Fot. Archwium Prywatne Małgorzaty Szumskiej
Zielona sukienka
w okazje.info
- Według polskiego prawa jestem nikim, bo ani bezrobotna, ani zatrudniona (śmiech). Ale tak. Na Syberii miałam ciągle ten sam sen, który opisałam w książce. Przypadkowo okazało się, że kobieta, u której gościłam, umie tłumaczyć sny. Wierzę w sny, ale nie jako przepowiednię, tylko odbicie tego, co się dzieje w podświadomości. I rzeczywiście, jak ona mi przetłumaczyła ten sen, to oszalałam. Łarisa powiedziała, że szczęście odnajdę w nieustannym zmienianiu miejsca i przebywaniu między różnymi ludźmi. I to prawda. Nadal nie wiem, co robić w życiu, a jak masz 25-26 lat, to jest ten stres, że już powinnaś wiedzieć. Teraz myślę: "Dobrze, nie wiem, ale jakoś mi to życie wychodzi".
- Zmieniło się moje myślenie. Do tej pory myślałam, że nie można być nikim. A tak się czułam - że nic konkretnego nie robię, jestem w ciągłym zawieszeniu. Moje podróże były ucieczką przed dorosłością, ustatkowaniem się, niewiedzą, co chcę w życiu robić. Przed tym, że mam kilka zawodów, a nie wykonuję żadnego, tylko sobie udowadniam, że mogę. Byłam strasznie rozedrgana. Z zewnątrz może się wydawać, że nic się nie zmieniło - nadal jestem rozedrgana, nadal się nie ustatkowałam. Wiem, że wyjeżdżam w grudniu, a jeszcze nie wiem, czy to będzie Jamajka czy Palestyna. Ale w głowie mi się zmieniło.
Wiem, że to jest moje życie i że można tak żyć. Skoro sobie radzę, skoro jestem szczęśliwa. Moje podróże już nie są ucieczką. Dlatego też książka zaczyna się cytatem z Hemingwaya, który rozwalił mi mózg: "Wyjazd do innego kraju nic nie zmienia. Ja tego próbowałem. Nie można uciec od samego siebie, przenosząc się z miejsca w miejsce". Jak to przeczytałam, naprawdę czułam, że uciekam, że jadę na Syberię znaleźć siebie, cokolwiek to znaczy.
Nie da się znaleźć siebie w kolejnym miejscu, w kolejnym jeziorze, w kolejnym kościele, nawet w oczach drugiego człowieka. Siebie znajduje się tu, na tym czerwonym fotelu, na którym teraz siedzę i z tobą rozmawiam. I w tym wszystkie podróże mi pomogły, dwa miesiące w aszramie w Indiach i dużo medytacji i dni ciszy, które sobie robiłam. I te cztery dni w kolei transsyberyjskiej, gdzie z nikim nie mogłam porozmawiać, bo nie umiałam, więc siedziałam i myślałam. I to wszystko się składa na to, że jestem teraz szczęśliwa i spokojna, nie martwię się tym, że nie mam pracy. Zdaję sobie sprawę, że to jest moja droga.
- Już piszę! (śmiech). Mimo że jestem przerażona pierwszą! Wiem, że tym razem będzie lepiej, bo mnóstwo się nauczyłam, pracując z Bogną, moją redaktorką ze Znaku. Bogna poświęciła czas, który mogłyśmy spędzić na szlifowaniu naprawdę fajnych rzeczy, na kwestie podstawowe. Odwaliła pracę u podstaw. Teraz zwracam na to uwagę. Wiem, że praca z redaktorem będzie już dużo głębsza.
- To reportaż z Filipin. Przeprowadziłam tam naprawdę mocne moim zdaniem wywiady z ludźmi, którzy przeżyli tajfun. Trafiłam do wróżki, do szamana, rozmawiałam z kobietą, która zajmuje się masażem leczniczym. Obok tych ciężkich historii wrzucam swoje przygody, które są szalone, np. jak ludzie myśleli, że jestem ladyboyem, bo mam niski głos, jestem wysoka i postawna. Wydaje mi się, że będzie podobnie jak w "Zielonej sukience" - będą momenty wzruszające i takie, w których pojawia się trochę naiwna blondynka. Bo to jest spoko, tak lubię.
- Po pierwsze, takie jest życie. Siedziałam trochę w sybirackiej literaturze i czytałam o tym, że człowiek nad dziurą kloaczną potrafił się dzielić kawałkiem jedzenia. To takie zderzenie: bohaterski czyn po kolana w gównie. Babcia zresztą też tak opowiada o swoim życiu. Np. o tym, że chcieli ją zgwałcić, a nagle się śmieje: "Taka byłam ładna i atrakcyjna, że wszyscy chcieli mnie gwałcić! Co drugi dzień musiałam się bronić!". I to mi się podoba, takie podejście. Nie chciałam tworzyć kolejnej martyrologicznej książki, mimo że my, Polacy, lubimy się tym masować jak gęstym kremem. Babcia nigdy nie opowiadała o tym, co się wydarzyło, jak o czymś złym. Mówiła tylko: "Takie było życie".
Karaganda, pani sprzedająca ryby wielkości dorodnego dwulatka/ Fot. Archiwum prywatne Małgorzaty Szumskiej Karaganda, pani sprzedająca ryby wielkości dorodnego dwulatka/ Fot. Archiwum prywatne Małgorzaty Szumskiej Karaganda, pani sprzedająca ryby wielkości dorodnego dwulatka/ Fot. Archiwum prywatne Małgorzaty Szumskiej
- Moi rodzice o moich podróżach generalnie mówią niewiele. Mama czasami nie ogarnia, dzwoni i mówi: "Ty, a w tym Wietnamie ", a ja na to: "Mamo, jestem w Indiach! W Wietnamie byłam rok temu!" (śmiech). Niektórych rzeczy nie chcą wiedzieć. Mama bała się czytać książkę, dopiero wczoraj powiedziała mi, że zaczęła. Tato dopiero niedawno mi powiedział, że jest ze mnie bardzo dumny. To są słowa, które rzadko padają u mnie w domu.
Jak zachorowałam na Filipinach na dengę - to jest w dużym procencie śmiertelna choroba - zadzwoniłam do mamy i powiedziałam: "Ela, teraz już muszę ci powiedzieć, myślałam, że to zataję, ale nie wiem, czy wrócę, bo w poniedziałek zdiagnozowali mi dengę, nie chcą mnie puścić, jestem chora i mogę kojknąć". Lekarz powiedział: "Leżeć w łóżku, pić wodę, albo pani umrze, albo nie umrze, zobaczymy". Taka była diagnoza. Jak widać przeżyłam, co więcej - wróciłam w środę, dwa dni po diagnozie, a w sobotę byłam już w Krakowie na Trzech Żywiołach.
Ale miałam wcześniej rozmowę z mamą i siostrą, posadziłam je obie i mówię: "Dziewczyny, mogę umrzeć". Dla mnie to jest taka normalna rozmowa, bo mi będzie wszystko jedno, jak już umrę, natomiast nie chcę im robić kłopotu. Moja rodzina musi być przygotowana na to, że jak jeżdżę sama, to jednak wszystko może się wydarzyć.
- Babcia przyjmuje to na zasadzie: "Jedź i zrób". Nie martwiła się, przecież sama tam była, i to w gorszych czasach, a nic jej się nie stało. Jak byłam w Stanach, mieszkałam w Nowym Jorku, babcia dała mi jedno zdjęcie i adres jakiegoś wujka, który zmarł kilka lat temu. Mieszkał w Bostonie i babcia poprosiła, żebym odnalazła jego córki. Miałam adres, więc pojechałam do Bostonu, znalazłam ulicę. Zapukałam do drzwi i okazało się, że tamte osoby już tam nie mieszkają i nowi lokatorzy nie mieli pojęcia, dokąd mogły się wyprowadzić. Ale znalazłam klub polski, w którym pamiętali mojego wujka, mojego dziadka, który pojechał tam na parę lat pracować, i dla mnie to było takie: "Wow, coś odnalazłam!". Wróciłam do Polski, babcia mnie strofowała: "Mogłaś się bardziej postarać, dlaczego ich nie odnalazłaś?", a to przecież nie takie proste. Więc dla babci to jest "jedziesz i znajdujesz, Boże, w czym problem?!".
Na pewno bardzo się cieszyła z odnalezienia Szury. Dlatego też tak bardzo przeżyła, kiedy Szura zmarła. Przy okazji książki mówię jej, że ludzie piszą, że pozdrawiają, a babcia: "Aaaa, ja ich nie znam, co oni wiedzą!". Tydzień przed premierą internetową zadzwoniła do mnie, że jedno zdanie jej się nie podoba, ona by wolała, żeby tego zdania nie było, czy mogę to cofnąć. "Babcia, jest wydrukowane pięć tysięcy książek, teraz ci tego nie cofnę, przecież czytałaś wcześniej". Na co babcia: "Tak, ale przemyślałam, wolałabym, żebyś to inaczej napisała, zresztą wiesz, masz jeszcze 10 dni do premiery!".
- Jestem zakochana w Rosji. Jest mi bardzo przykro z powodu obecnej sytuacji, mam nadzieję, że nie utrudni podróżowania, bo bardzo bym chciała wrócić tam jeszcze kilka razy. Marzy mi się Czukotka, przylądek Dieżniowa, który jest najbardziej wysuniętym na wschód punktem świata. Tam już mogę umrzeć. I prawdopodobnie tak będzie, bo skontaktowałam się z chłopakiem, który tam mieszka, i powiedział, że chyba oszalałam, jeśli chcę tam iść sama na piechotę. Jego zdaniem zje mnie niedźwiedź polarny, brunatny, wilki albo watahy dzikich psów, utonę na bagnach albo zaduszą mnie komary. Generalnie mam 13 opcji śmierci.
Ale Rosjanie są super, choć dużo nie widziałam, jakąś jednomilionową tego kraju. Ale to są strasznie dobrzy ludzie. W ogóle wydaje mi się, że jak ludzie są biedniejsi, to są lepsi. Wszędzie w Azji biedniejsze społeczeństwa były bardzo gościnne, szczęśliwe, że mogą mieć cię w swoim domu.
- Ja tak mam wszędzie. Jak byłam w Indiach, to też była telewizja, gdzie nie pójdę, jestem w mediach! (śmiech). W Kańsku to była zasługa Ani i jeszcze jednej dziewczyny, o której nie wspominam w książce. Dały znać lokalnej telewizji, bo być może ktoś, kto będzie oglądał program, usłyszy nazwisko i zobaczy zdjęcia osób, których szukam, i nawiąże kontakt. Nic takiego się niestety nie wydarzyło, ale to była fajna przygoda. Być w rosyjskiej telewizji, która wszystko zmieniła tak, by Rosja wypadła w lepszym świetle. I to jest przerażające, że to jest lokalna telewizja, głęboka Syberia, historia sprzed 60 lat i ciągle tam nie można jej opowiedzieć prawdziwie, cały czas kłamią. Jak patrzyłam na reakcję Ani i jej rodziny, to oni to łykali, mimo że dzień wcześniej usłyszeli moją prawdziwą historię. Bo to była telewizja, a to, co mówi telewizja, jest prawdą. Dlatego tam jest jak jest, dlatego Putin wygrywa wszystkie wybory i one nie muszą być pewnie wcale sfałszowane.
- Największym planowaniem były kontakty z couchsurfingu. Miałam punkty na mapie, o których wiedziałam, że tam ktoś mi pomoże. Miałam bilet do Kańska, więc wiedziałam, że tam dotrę, a dalej zobaczymy. Gdybym nie spotkała Ani, to nie miałabym gdzie spać ani zostać tak długo, bo tam nie ma hotelu. Nie wiem też, czy odnalazłabym Mokruszę i Szurę. To był absolutny przypadek, że jedna jedyna osoba, która ma konto na couchsurfingu, mimo że na co dzień mieszka w Petersburgu, była akurat w tym czasie u rodziców i zgodziła się mnie ugościć. Co więcej, wozili mnie po Kańsku i w zasadzie poprowadzili tę tygodniową historię. Bez nich by się nie udało.
Gdziekolwiek jadę - lubię mieć przestrzeń na to, co może się wydarzyć. Gdybym nie spotkała Szury, następnego dnia już jechałabym do Tomska. Na początku nie wiedziałam, o czym będziemy rozmawiać. Dowiedziawszy się, że babcia się z nią skontaktowała, pojechałam i cały dzień spędziłyśmy, paplając.
- Tak, cały czas. Straszne to było. Nie wiem, jak ja dałam radę.
Spotkanie z szamanem/ Fot. Archwium Prywatne Małgorzaty Szumskiej Spotkanie z szamanem/ Fot. Archwium Prywatne Małgorzaty Szumskiej Spotkanie z szamanem/ Fot. Archwium Prywatne Małgorzaty Szumskiej
- Jestem bardzo otwarta na takie czary-mary. I ciekawa tego. Miałam nadzieję, że to będzie magia: kolorowy wiatr z Pocahontas i zorza polarna. A było lanie wódy do gardła i na ziemię! Ważne było to, co powiedział na końcu: "że mam kozacką krew". I ja czuję się takim kozakiem, mam taki temperament, że potrafię śpiewać pieśni i pić samogon, a chwilę potem skoczyć komuś do gardła.
Na Filipinach trafiłam i do szamana, i do wróżki. Powiedziała mi bardzo dużo o mnie. Jeszcze zanim rozłożyła mi karty: "Jesteś bardzo dobrym człowiekiem, przez całe życie będziesz pomagać innym". I ja od Filipin już nie chcę robić nic innego. Teraz mam kilka możliwości wyjazdów, których celem jest pomaganie ludziom. To mnie na maksa cieszy. Obiecałam mamie, że osiądę na pół roku, ale nie wiem, czy to się uda.
- Tak. Po Syberii były różne wygrane festiwale. Myślałam, jak zrobić lepszą podróż niż "Zielona sukienka". Nagle wydarzył się tajfun na Filipinach. Nie pojechałam tam zwiedzać, tylko pomagać, budować, zostawić coś po sobie. To był najpiękniejszy czas w moim życiu, najpiękniejsza podróż. Ja to sobie nazwałam w głowie podróże z sensem. Póki co chciałabym, żeby to była praca z dziećmi, bo zakochałam się w dzieciach, w lalkach i myślę sobie, że dobrze, że jednak nie rzuciłam tej szkoły. Gdybyśmy rozmawiały półtora roku temu, powiedziałabym: "Żadnych dzieci, żadnych lalek!".
Dużo osób pyta: "Czy pomagasz, bo chcesz pomóc tym ludziom, czy robisz to dla siebie?". A czy jedno przeszkadza drugiemu? Byłam bardzo szczęśliwa, bo ci ludzie byli szczęśliwi, i byłam bardzo szczęśliwa, bo miałam superinformacje zwrotne. To jest miłe, kiedy podchodzi do ciebie kobieta, łapie cię za rękę i dziękuje, że pomogłaś zbudować jej dom.
W Indiach byłam pięć razy. Nie widziałam Tadż Mahal, nie byłam w Delhi, ale byłam w aszramie. Poznałam ludzi, którzy przyjeżdżają tam odnaleźć siebie, i to też była niesamowita lekcja. Dużo więcej wynoszę z takich podróży niż z bzdurnego zwiedzania, jak np. w Wietnamie, gdzie zwiedziliśmy wszystkie punkty z Lonely Planet, ale nic po tej podróży mi nie zostało.
- Dla mnie - samotność.
- Lubię podróżować sama, bo wtedy poznaję więcej ludzi. Byłam w Wietnamie z przyjaciółmi i było pięknie, ale to nie było to. Nie poznałam wtedy nikogo, z kim teraz mogłabym chociażby pogadać na Fejsie. Jak jadę sama, poznaję miliony ludzi i jest ekstra. Ciężko, kiedy pojawia się bariera językowa. Trudne były dla mnie cztery dni w kolei transsyberyjskiej. Raz, że kocioł w głowie: "Po co się w to pcham, nic nie znajdę, a jak znajdę, to co z tego?". Plus to, że siedzę otoczona ludźmi, a jestem sama. To samo, a nawet mocniej, poczułam w Wilnie. Kiedy jedziesz w dzicz i jesteś jedyną białą w indyjskiej wsi, to jest spoko, ludzie się tobą interesują, robią ci zdjęcia. Ale kiedy siedzisz sama w Wilnie i wyglądasz jak każdy inny, to tak jakby samej siedzieć w Warszawie w kawiarni. Wilno było dla mnie najtrudniejsze. Nie Syberia, nie tajga, nie Krasnojarsk, w którym spóźniłam się na pociąg. Wilno było smutne, wracały wspomnienia dziadków.
- Myślę, że dziadek byłby bardzo dumny. Strasznie żałuję, że się spóźniłam. Nie mogłam pojechać, kiedy żył, bo jak zmarł, miałam 17-18 lat. Był taki czas, kiedy byłam bardzo blisko z dziadkami, wychowywali mnie. Potem jako nastolatka kłóciłam się z nimi, pyskowałam, wiadomo. Zwłaszcza że dziadek potrafił być bardzo stanowczy. Mimo to kochaliśmy się.
A później dziadek zachorował na raka i nagle poczułam, że to jest czas, kiedy to ja mogę się nim zaopiekować, nie on mną. Pierwszy raz siedziałam i trzymałam dziadka za rękę, pierwszy raz głaskałam go po plecach, przytulałam. Dziadek fizycznie był taki suchy, kościsty i nie okazywał zbyt wielu uczuć. Przynajmniej nie w sposób oczywisty, co najwyżej nazywał mnie swoją wiewióreczką. Bardzo nas kochał, ale nie brał na kolana, żeby czytać bajkę. Był twardym człowiekiem. Jak choroba do niego przyszła, to ja się odważyłam, zobaczyłam nagle, że potrzebuje bliskości, także fizycznej. Strasznie to przeżyłam. Jak ktoś długo choruje na raka, to niby można się przygotować, ale ja w ogóle nie byłam gotowa. I zaczęłam się zadręczać, dlaczego go nie wypytałam o wszystko, jak już byłam dorosła. Teraz już jest za późno.
Ciągle jednak czuję jego obecność. Nie cały czas, ale jak dzieje się coś złego, to dziadek się nam śni, mnie i mojej siostrze. Babcia mówi, że przychodzi jej czasami dokuczać w nocy, szturcha ją i nie może przez niego spać (śmiech).
Babcia i dziadek/ Fot. Fot. Archwium Prywatne Małgorzaty Szumskiej
- Jak był starszy, kiedy wypił sobie dwa piwa, wychodziły z niego różne rzeczy. Stał i mówił dużo do siebie, przeprowadzał raz jeszcze jakieś rozmowy. Wszystko to, co przeżył, w nim siedziało. W momencie kiedy pojawiał się alkohol i rozluźniał go lub też odciągał od rzeczywistości, wracały do niego wspomnienia. To był świetny facet. Pięknie opowiadał, ludzie uwielbiali, jak przyjeżdżał w gościnę. Siedział wianuszek ludzi i słuchali. Nawet jak się napił, był bardzo kulturalny, taki partyzant, człowiek honoru. Pewnie bardzo go gloryfikuję. Bywał niedobry, jak w sytuacji w książce, kiedy zabił łasiczkę. Potrafił być okrutny, czego nie rozumiałam, a z drugiej strony, nie da się zrozumieć człowieka, który przeżył takie rzeczy.
- Żałuję, że nie pytałam go nigdy o Workutę, nie chciał o tym mówić. To były dwa lata tortur. Nie rozumiem, dlaczego go puścili. Przecież wtedy tak po prostu nie puszczało się ludzi! To było trudne do opisania w książce, przyznaję się, że nie znam dobrze historii, tylko historię moich dziadków. Bałam się, że ktoś, kto się na historii zna, powie mi: "Pani Szumska, to nie było tak!". Nie chciałam tworzyć książki historycznej, to jest książka emocjonalna.
I nigdy nie zapytałam, jak wrócił. Babcia też go o to nigdy nie pytała.
A później, za drugim razem, jedna osoba go wydała i został zesłany do karłagu. Zresztą tego, co go wydał, też zesłali. I to spotkanie na drodze, które opisuję w książce: miałam 10 lat, nagle na drodze pojawiła się siostra mężczyzny, który wydał dziadka. Czułam tę energię, że coś jest nie tak, widziałam, że dziadek się spina, ale nie rozumiałam, jak bolesne i trudne musiało to dla niego być, żeby wybaczyć. Ale ostatnie jego słowa w tej rozmowie brzmiały: "Niech Bóg ci wybaczy".
- Zawsze, ale to zawsze płaczę, gdy czytam o zaręczynach i jak z ust dziadka pada zdanie: "Ja ją wezmę nawet i w samej sukience". Bo w całej tej historii chodziło o miłość. Najważniejszy dla mnie był motyw miłości, a zielona sukienka to dla mnie jej symbol. Mocno wierzę w taką miłość, chociaż jej jeszcze nie spotkałam. Że da się z kimś spędzić całe życie. I pewnie będzie ciężko, dziadkowie często się kłócili, dziadek był często niedobry, babcia też miała swoje widzimisię. Ale to jest życie, nie znajdziesz nikogo, kto będzie idealny, chodzi o to, żeby nad tym pracować. A kłócili się na starość! Strasznie! (śmiech) Dziadków rozłączyła dopiero śmierć. I to, jak zobaczyłam babcię nad ciałem dziadka, która nim potrząsa i mówi: "Staszku, obudź się!", to był dowód na to, jak bardzo się kochali.
Sukienkę wyciągnęłam z tej historii, ale motyw jest prawdziwy. Dla mnie stała się symbolem miłości. Dziadek nie wydał swoich pierwszych pieniędzy zarobionych w gułagu na papierosy czy jedzenie, tylko na materiał dla mojej babci. Powiedział: "Uszyj sukienkę i czekaj na mnie". Uszyła. Brat dał jej znać, kiedy dziadek zawitał do Mokruszy. Miała czas ją założyć i go w niej przywitać. Żałuję, że sukienki już nie ma. Jest tylko na zdjęciach.
Małgorzata Szumska. Aktorka teatru lalek, podróżniczka, niespokojny duch. Wędruje samotnie. Praca z dziećmi, które przeżyły przejście tajfunu Yolanda na Filipinach nauczyło ją pokory, zgubienie paszportu w Wietnamie - wiary w ludzi, a miesiąc spędzony w indyjskim aszramie - wiary w siebie. Podróż śladami dziadków - to wyprawa najbardziej osobista ze wszystkich.