Intymny świat Azji. "Żeby pomagać rodzącym kobietom w Kenii, na Bali, Filipinach, sprzedałam wszystko" [ROZMOWA]

Zamiast pocztówkowych widoków miała połamane palmy i zrujnowane budynki. Zamiast całonocnych imprez, całonocne dyżury na porodówce. O pracy podróżującej położnej opowiada Celina Szwinta, autorka bloga www.coztegozedaleko.pl

Łukasz Długowski: Jak modelka zostaje położną?

Celina Szwinta: Tak naprawdę cały ten biznes modelingowy opierał się u mnie na chęci podróżowania i zdobywania nowych doświadczeń. To w ogóle nie była moja pasja, coś, co kochałam. Chęć zostania położną pojawiła się zdecydowanie wcześniej - jak coś zupełnie naturalnego i oczywistego. Jeszcze jak byłam w gimnazjum, moja ciocia - która jest położną w Niemczech - zabrała mnie na porodówkę. Wtedy po raz pierwszy uczestniczyłam w porodzie. Gdy miałam kilkanaście lat, moją ulubioną książką była "Matka i dziecko". Oglądałam zdjęcia kobiet w ciąży, a koleżankom opowiadałam o tym, jak rozwiera się szyjka macicy. One pytały, po co im to mówię, a dla mnie to było wielkie "wow"! W ogólniaku byłam w 100 proc. przekonana, że zacznę studiować położnictwo. A modeling był w międzyczasie, przy okazji.

Co cię w tym zafascynowało?

Chyba możliwość wspierania kobiety. Że mogę z nią być w trakcie tak intymnego procesu, mogę zrobić coś, co jej to ułatwi. To jest niesamowite wyróżnienie, kiedy kobieta wpuszcza mnie do jej tak intymnego świata. Na początku myślałam, że położna tylko przyjmuje porody, byłam zaskoczona, kiedy na studiach uczyli nas o pielęgnacji noworodka, patologii ciąży, całej tej medycznej otoczce. Dla mnie to było coś zupełnie abstrakcyjnego. Zawsze uważałam, że poród jest naturalnym procesem, a położnictwo w ogóle nie kojarzyło mi się ze szpitalem.

A z czym?

Poród powinien odbywać się w miejscu intymnym, centrum narodzin albo we własnym domu. W miejscu gdzie czujesz się bezpiecznie.

Pomimo tego po studiach poszłaś pracować do szpitala w Policach pod Szczecinem.

W trakcie studiów byłam w tym szpitalu wolontariuszką. Poznałam tam mojego obecnego przyjaciela, Sławka Madalińskiego, jedynego położnego w Szczecinie. Sławek ma bardzo naturalne podejście do porodu, kobiety mogą przy nim rodzić w pozycjach wertykalnych, nie muszą leżeć. Gdy się o tym dowiedziałam, nawet go nie znając, zapytałam czy mogę odbyć u niego praktyki. Najpierw byłam jego studentką, a potem razem pracowaliśmy na sali porodowej. Przekazał mi niesamowitą wiedzę i przybliżył mi naturalny proces narodzin.

Jak to się stało, że zdecydowałaś się stamtąd odejść?

Muszę przyznać, że kliniczne doświadczenie, które zdobyłam w szpitalu było mi niezwykle potrzebne. To dzięki niemu otworzyły się moje drogi do Kenii, Bali, Filipin czy Tajlandii. Każdy woli współpracować z położną z doświadczeniem. Ale wiedziałam, że nie do końca podoba mi się sposób pracy w szpitalu. Zawsze traktowałam poród jako zupełnie naturalny proces, do którego kobieta jest stworzona, a w polskich szpitalach podejście do porodu jest bardzo zmedykalizowane.

To znaczy?

Istnieje duża ingerencja lekarzy i położnych w poród oraz mała wiara w kobiety, w to, że są stworzone, żeby rodzić. Jeśli kobiety nie będą czuły się bezpiecznie i komfortowo, jeżeli nie będą miały zapewnionych odpowiednich warunków: przygaszonego światła, ściszonego głosu, zapewnionej intymności i poczucia bezpieczeństwa, to od razu ich gospodarka hormonalna zostaje zaburzona. I wtedy bardzo łatwo o ingerencję, działanie lekarzy staje się uzasadnione: leki przeciwbólowe, cesarskie cięcia itp., bo kobiety myślą, że nie dadzą rady.

Część lekarzy i położnych uważa, że są najważniejsi i niezbędni w procesie narodzin, że bez nich kobieta nie urodzi. Ja zawsze najpierw widziałam kobietę i jej potrzeby. Nigdy nie myślałam, że to ja jestem najważniejsza, że dominuję czy rządzę. Zawsze uważałam, że to kobieta rządzi na porodówce, że to jest jej poród, a ja jej tylko pomagam i wspieram. To jest tak intymny proces, że jak kobieta decyduje się na pójście do szpitala, którego nie zna, oddaje się pod opiekę obcych ludzi, to my powinniśmy stworzyć jej warunki, które będą dla niej jak najbardziej intymne. A zazwyczaj tworzymy dla niej "klinikę" .W trakcie pracy w szpitalu coraz bardziej zdawałam sobie z tego sprawę, a teraz myślę, że to globalny problem.

Co było ostatecznym powodem wyjazdu?

Po ponad trzech latach pracy w szpitalu, gdy byłam coraz bliższa podjęcia decyzji o wyjeździe, zaproponowano mi umowę na stałe. Pomyślałam sobie: no nie, wszystko tak się układa, że mam tam zostać. Ale usiadłam i pomyślałam: czy widzę siebie tutaj za 10-30 lat? Jak dotarło do mnie, że mogę przestać czerpać przyjemność z tego, co kocham i że to może stać się rutyną, przestraszyłam się i powiedziałam sobie: nie! Uznałam, że to nie mój świat i zaczęłam szukać wolontariatów. Znalazłam kontakt do prof. Bogdana Chazana, który organizował wolontariat dla położnych na Haiti. Zadzwoniłam, powiedział: dobrze pani Celino, mamy możliwość, żeby wyjechała pani do Kenii, do nowo otwartego szpitala w Isiolo. No to, co, może pani jechać?

Na blogu napisaliście, że sprzedaliście wszystko, co mieliście żeby wyjechać.

Ale to było później, jak pojechaliśmy na Bali, najpierw pojechałam do Kenii. Po trzech miesiącach zdecydowałam się wrócić, bo tutaj został mój chłopak, Radek. Już w trakcie pobytu w Afryce rozważaliśmy dwie opcje: albo zostajemy w Polsce i bierzemy kredyt albo sprzedajemy to, co mamy i jedziemy w świat. Sprzedaliśmy wszystko: samochody, sprzęty AGD, rower, nawet ciuchy sprzedałam. Wszystko, co zostało, spakowaliśmy do dwóch plecaków. Postanowiliśmy wyjechać na Bali, gdzie znalazłam dom porodowy, w którym chciałam być wolontariuszką. To było centrum narodzin "Bumi Sehat", które jest prowadzone przez niezwykłą położną - Robin Lim, która w 2011 r. otrzymała nagrodę "Hero CNN" za pomoc tysiącom biednych, indonezyjskich kobiet podczas ciąży i porodu. Spotkałam się z nią, ale powiedziała, że tutaj ich program wolontariacki jest zamknięty, ale mogę wyjechać na Filipiny. Jak stałam, tak podjęłam decyzję: jadę. Postawiłam jednak jeden warunek: ponieważ wyjazd miał być za miesiąc przez ten czas chciałam być wolontariuszką w "Bumi Sehat". I tak przez miesiąc chodziłam na nocne dyżury, poznałam zupełnie inny sposób pracy i w końcu odkryłam naturalne położnictwo.

Chcesz poznać historię kobiety, która podróżowała samotnie po Azji? Sprawdź >>

embed

Celina na wolontariacie / Fot. z archiwum prywatnego bohaterki artykułu

Jak to wyglądało?

Opowiem na przykładzie Filipin. Centrum narodzin, w którym pracowałam było w nadmorskiej miejscowości Dulag, która kilka miesięcy wcześniej została zupełnie zdewastowana przez tajfun. To, co mnie przywitało to połamane palmy, ruiny budynków i ludzie zmobilizowani do pracy. Wraz z filipińskimi położnymi pracowałyśmy w budynku starej szkoły, w której na środku rozstawiłyśmy namioty. Dach był dziurawy, przeciekała woda i wszędzie było mokro. W namiotach spałyśmy, przyjmowałyśmy porody, badałyśmy ciężarne, w namiotach kobiety leżały po porodzie. W miesiącu przyjmowałyśmy około 100 porodów, a miałyśmy tylko dwa łóżka porodowe. Reszta to były łóżka polowe, na których też przyjmowałyśmy porody, na nich też szyłyśmy kobietom krocza. To były bardzo prowizoryczne warunki, ale to jeszcze bardziej mobilizowało nas, żeby zapewniać rodzącym prywatność i wysyłać im tyle miłości ile tylko potrafimy.

Przez tydzień pracowała z nami Robin, która wprowadziła kilka zasad. Moim zdaniem powinny się nimi kierować wszystkie położne: kobieta może sama wybrać pozycję porodową, jak najmniejsza ingerencja w poród, np. nie stosowałyśmy żadnych leków, jeżeli nie było takiej konieczności, natomiast powszechnie stosowałyśmy homeopatię. Jeżeli nie trzeba było, w ogóle nie badałyśmy kobiet przez pochwę, jak rodziło się dziecko tylko je podtrzymywałyśmy, w ogóle nie dotykałyśmy główki, czasami ochraniałyśmy krocze aby uniknąć jego pęknięcia, zawsze bez pośpiechu czekałyśmy, aż urodzi się łożysko. Jak dziecko się urodziło wycierałyśmy je i czekałyśmy, żeby mama spojrzała na nie i sama wyciągnęła po nie ręce. Wtedy kładłyśmy maleństwo na jej brzuchu, dawałyśmy im czas na przywitanie się ze sobą.

embed

Dulag - filipińskie miasto całkowicie zniszczone przez tajfun / Fot. z archiwum prywatnego bohaterki artykułu

Na blogu pisałaś, że z przecięciem pępowiny czekałyście nawet trzy godziny, dlaczego?

Dlatego, że krew, która jest w łożysku spływa do dziecka dopóki tętni pępowina. Nawet 30% krwi przedostaje się w ten sposób do noworodka w ciągu kilku godzin po porodzie. W Polsce praktyka jest taka, że jeśli urodzi się łożysko, to natychmiast lub po kilku minutach trzeba przeciąć pępowinę; wierzy się, że może stać się coś złego, jak się poczeka. To nie jest prawda, można poczekać. W Azji panuje przekonanie, że łożysko to brat bliźniak dziecka, jego spirytualna część i tak naprawdę to dziecko powinno zdecydować, kiedy chciałoby się od niego oddzielić. Zdarzało się, że na Bali odbywały się porody lotosowe, które polegają na tym, że w ogóle nie odpępnia się dziecka, po kilku dniach pępowina sama usycha i odpada. Dzięki temu dziecko w delikatniejszy, bardziej naturalny sposób przychodzi na świat.

Co się dzieje z łożyskiem?

Tutaj nie traktuje się go jak zbędnego produktu, tylko jako rzecz świętą, potrzebną dziecku. Na przykład na Bali, w zależności od tego czy jest to dziewczynka czy chłopiec łożysko się zakopuje w ziemi po lewej lub prawej stronie domu i na nim sadzi się drzewo. Wierzy się też w to, że owoce albo kwiaty z tego drzewa są uzdrawiające dla dziecka, że łożysko, które zostanie zakopane jest korzeniami dziecka w Ziemi. Dzięki temu ludzie mają tutaj niesamowity kontakt z naturą.

Mówisz, że poród odbywa się z jak najmniejszą ingerencją, a co jeśli pojawią się komplikacje?

Kobiety z grupy dużego ryzyka nie rodzą w centrach narodzin. Natomiast jeżeli zaobserwowałyśmy symptomy, które świadczyły o patologii, a my nie byłyśmy w stanie ich rozwiązać, zawsze wysyłaliśmy rodzącą do szpitala. Na Filipinach i Bali mieliśmy w razie czego karetkę.

Na blogu piszesz, że w krajach, w których pracowałaś kobiety rodzą wspólnie.

To najbardziej zaobserwowałam w Afryce. Pierwszy taki niesamowity kontakt rodzącej z innymi kobietami widziałam w Merti, małej miejscowości w Kenii, gdzie byłam jedyną położną. Tam było tak, że kobieta przychodziła na poród ze swoją mamą, ciocią, koleżanką i wszystkie ją wspierały. To wyglądało tak, że siostra tej kobiety przychodziła z dzieckiem, posiedziała na miejscu, nakarmiła swoje maleństwo i szła do domu. Za chwilę przychodziła druga siostra, która przynosiła jedzenie, potem matka i tak w kółko. One tam zajmowały się codziennymi rzeczami, to nie było "wielkie wow, narodziny!" i na tym teraz się wszyscy skupiamy. One sobie żyły swoim życiem, a w tle odbywał się poród. Jak rodząca skarżyła się na ból kręgosłupa, jedna z nich wstawała i zaczynała ją masować. W drugim okresie porodu, gdy kobieta zaczynała przeć, jedna ze starszych kobiet dawała rodzącej obrzydliwy koźlęcy jogurt. Ta wypijała go duszkiem i po chwili zaczynała wymiotować. W naturalny sposób prowokowało to u niej parcie, co ułatwiało rodzenie się dziecka.

To, co zaobserwowałam, to im dalej od cywilizacji, tym porody przebiegały naturalniej, bez ingerencji i pośpiechu. Te kobiety zazwyczaj były bardzo silne. W Merti krótko po porodzie i nakarmieniu dziecka, matka ubierała się, zawijała noworodka w kangę, afrykańską chustę, przytulała go do piersi i wracała do domu. Wiedziała, że musi iść, bo czekają na nią inne dzieci.

embed

Celina z jedną z mam, której pomagała w porodzie / Fot. z archiwum prywatnego bohaterki artykułu

Jak dużo pracowałaś?

Na Filipinach po 20 godzin dziennie. Jak stamtąd wróciłam byłam tak zmęczona i wycieńczona, że się rozchorowałam. Przez kilka dni leżałam w łóżku, bardzo schudłam. Było tak, że kiedy czułam, że jestem potrzebna, pracowałam. Kładłam się do mojego namiotu, który graniczył z namiotem porodowym, więc słyszałam każdy dochodzący stamtąd dźwięk. Wiedziałam, że dziewczyny są zmęczone i potrzebują pomocy, a razem na pewno lepiej sobie poradzimy. Dzięki temu uczestniczyłam w wielu pięknych porodach, ale takie zapracowanie też nie jest dobre. Dopiero teraz uczę się tego, że muszę też umieć znaleźć czas dla siebie.

Miałaś czas żeby cieszyć się tymi miejscami?

Na Filipinach kompletnie nie miałam czasu dla siebie, ale pojechałam tam na misję medyczną, nie było czym się cieszyć. Z kolei na Bali było z tym dużo lepiej. Mieszkaliśmy z balijską rodziną, uczestniczyliśmy w wielu lokalnych świętach, które odbywały się średnio co dwa dni. Paliwo kosztuje tam 1,70 zł, więc zjeździliśmy skuterem całą wyspę. Teraz pracuję jako położna w Phnom-Penh, w Kambodży, ale do niedawna byłam w Tajlandii, w ośrodku jogi i uzdrawiania, gdzie z Radkiem byliśmy wolontariuszami. Za kilka godzin pracy dziennie dostawaliśmy miejsce do spania i jedzenie. Mieszkaliśmy w dżungli, mamy widok na morze. Radek z zawodu jest grafikiem komputerowym, ale tam zajmował się gotowaniem w kuchni, odnawianiem buddyjskiej świątyni, a ja pracowałam w ogrodzie i zajmowałam się dziećmi. Pierwszy raz w życiu nie pracowałam jako położna.

Ludzie pewnie wyobrażają sobie, że wasza podróż to jedno wielkie szczęście. A jak jest naprawdę?

Wydaje mi się, że ludzie, którzy podróżują, poszukują siebie. Ja też siebie poszukuje. Nie jest łatwo pozbyć się społecznej presji, tego że powinniśmy normalnie pracować, mieć dom, wziąć kredyt, żyć w bardziej poukładany sposób. Obecnie wybraliśmy inny sposób na życie i jesteśmy bardzo szczęśliwi. Choć nie wszystko idzie nam jak z płatka. Pojawiają się choroby, niedogodności, brak pieniędzy. Ostatnio właśnie trudno było z pieniędzmi, oszczędności się skończyły, a ja przez cały rok pracowałam wolontariacko, nic nie zarabiałam. Byliśmy pod kreską. I wtedy, w maju przyszła nagroda od Jurka Owsiaka, dostaliśmy od niego 10 tys. zł na realizację marzeń. Na naszym przykładzie chciał pokazać ludziom, że nie trzeba popadać w schematy, a jak się podróżuje, to niekoniecznie trzeba się ograniczać do zaliczania kolejnych atrakcji na trasie. Ale nie ze wszystkim jest tak łatwo, spełnianie marzeń wymaga od nas dużo poświęceń i pracy, także nad sobą. Przez ten ostatni rok dużo nad sobą pracowałam i dzięki temu bardzo się zmieniłam.

Jak?

Żyję tu i teraz. W Polsce zawsze żyłam przyszłością, chciałam być lepsza, robić więcej, szybciej, a jestem osobą bardzo wymagającą i krytyczną, także wobec siebie. Tutaj uczę się większej swobody i miłości do siebie. W Polsce tego nie dostrzegałam, bo nie miałam dla siebie czasu. A tutaj wstaję rano, praktykuję jogę i robię rzeczy, które sprawiają mi przyjemność. Dzięki temu odkrywam swoje zalety i wady, różne smaki życia i jest mi z tym dobrze. Kąpiel w morzu przy zachodzie słońca, wspólne śniadanie z Radkiem, to są małe rzeczy, które powodują, że żyję tu i teraz. Staram się nie myśleć o tym, co będę robić w przyszłości. Chociaż może to brzmieć banalnie to strasznie ciężka praca.

embed

Fot. z archiwum

Jak wygląda ta praca?

Staram się wyłączać myślenie o tym, co powinnam, co mam zrobić za chwilę. Jak szłam pracować w ogrodzie to nie myślałam, że zaraz będę jeść zupę tylko, że grabię liście i podlewam kwiaty. To jest rodzaj medytacji. Pracuję i dostrzegam małe rzeczy, widzę to, co mnie otacza. Życie jest bardzo proste, tylko to my lubimy je sobie utrudniać. Uczę się też tego, że moje życie to nie tylko położnictwo. Że są też inne rzeczy, z których mogę czerpać przyjemność. Że mogę być szczęśliwa pracując w ogrodzie. Wiem, że położnictwo to moja pasja, że będę to robić przez całe życie, ale mogę też robić inne rzeczy. Na Bali uczestniczyłam w niezwykłych spotkaniach, "Kręgach Kobiet". Na początku zawsze się przedstawiałyśmy i mówiłyśmy krótko o sobie. Zawsze zaczynałam: cześć jestem Celina, jestem położną. W pewnym momencie pomyślałam sobie: ej! Ja nie jestem tylko położną. Ja jestem Celina, mam jeszcze inne oblicza i teraz staram się je odkrywać.

Celina Szwinta - położna i podróżniczka, przez ostatni rok wolontariacko pracowała jako położna w Kenii, na Balii i Filipinach. Zwolenniczka naturalnego podejścia do ciąży i porodu. Wspólnie z chłopakiem podróżuje i prowadzi bloga www.coztegozedaleko.pl .

Więcej o: