Gdzie leżą Trobriandy?
Na zachodnim Pacyfiku, na południe od Równika, na północ od Australii, na wschód od głównej wyspy Papui-Nowej Gwinei. Są częścią państwa Papua-Nowa Gwinea.
Jak to się stało, że Malinowski trafił akurat tam?
Jego promotor profesor Seligman przeprowadził na Trobriandach badania pilotażowe i stwierdził, że są bardzo ciekawe i warto tam wrócić. Malinowski wyruszył razem z Witkacym, a kiedy dotarli do Australii wybuchła I wojna światowa. To skomplikowało sprawy. Witkacy wrócił do Polski. Malinowski, ponieważ pochodził z Krakowa, a był to czas zaborów i oficjalnie był obywatelem Austrii, został zaaresztowany jako wróg Australii. W tym czasie był doktorantem London School of Economics, co mu troszeczkę pomogło. Ale to, że był Polakiem, w ogóle nie miało znaczenia, w papierach był obywatelem Austrii. Przykazano mu prowadzić badania tylko na Trobriandach, na bardzo ograniczonym terenie. Co się dobrze skończyło.
Szczęście w nieszczęściu. A jak to się stało, że Ty ruszyłaś w jego ślady?
To gdzieś tam zawsze we mnie było. Studiowałam antropologię kulturową. O Malinowskim bardzo dużo czytaliśmy, mieliśmy fantastyczne zajęcia z księdzem doktorem Wojciechem Bębnem, który spędził 17 lat w zupełnie innym rejonie Papui, ale bardzo barwnie o tym opowiadał. Czułam, że warto tam pojechać. A potem studia, praca, praca reporterska. Wreszcie, najpierw dostałam w pracy bardzo dużą nagrodę, a potem mnie wyrzucono, zrobiłam jeszcze parę projektów reporterskich z rozpędu i stwierdziłam, że czas zrobić coś dla siebie. Postanowiliśmy z mężem pojechać zanurkować jak najdalej się da, nawet, jeśli kosztowałoby to nas wszystkie oszczędności. Czyli na morzu Bismarcka na Papui-Nowej Gwinei.
Jadąc na Papuę wiedziałam, że muszę skoczyć na Trobriandy. Poleciałam na cztery dni i w momencie, kiedy tam byłam, już wiedziałam, że wrócę. Negocjowałam z wodzem, czy mogę, czy oni chętnie mnie przyjmą. I oni powiedzieli, że chętnie. (śmiech)
Dużo się przygotowywałaś?
Oczywiście nie miałam pieniędzy, bo po tym pierwszym wyjeździe byłam spłukana. Zaczęłam szukać fundacji, stypendiów. Zostałam dostrzeżona przez fundację Herodot im. Ryszarda Kapuścińskiego, która pomogła mi zgromadzić część środków na wyjazd. Dorzuciłam też swoją część, znowu się zapożyczając i udało się.
Czyli Trobriandy sporo Cię kosztowały. Także zdrowotnie, bo zdaje się, że wróciłaś z malarią.
Już zaleczoną. Na szczęście zachorowałam pod koniec pobytu. Nie zdążyłam przywieźć stamtąd niektórych rzeczy, jak ozdoby, bo nie miałam siły iść do kobiet, które robią naramienniki, robiłam też coraz mniej zdjęć. Malaria strasznie mnie osłabiła. Na szczęście lekarka w Port Moresby zaordynowała właściwe leki.
Ile czasu spędziłaś na Trobriandach?
Ponad miesiąc.
Twoja książka nie jest ani relacją z podróży, ani podręcznikiem do antropologii.
Skończyłam antropologię kulturową, ale z antropologami w ogóle nie chciałabym się porównywać. Oni spędzają dużo więcej czasu w terenie i dla nich liczy się ten czas. Ja wchodziłam z narzędziami reporterskimi, czyli pytaniami i obserwacjami. Natomiast antropolodzy się prześcigają, kto spędził tam rok, półtora, dwa lata czy więcej.
To co się zmieniło na Triobrandach w ciągu tych stu lat? Co najbardziej rzuciło Ci się w oczy?
Wódz mieszka (i to już widziałam za pierwszym razem) w chacie hangaropodobnej - krytej blachą, ze ścianami z włókien, płyty pilśniowej i tylko gdzieniegdzie widać fragmenty plecionej, tradycyjnej ściany. Mówili na nią: nowoczesny dom. Dom, do którego, jak przyjechałam za drugim razem, już wszyscy aspirowali. W międzyczasie samorząd rozdawał blaszane dachy i zrobiły się strasznie modne.
Trobriandczycy stali się też chrześcijanami, jest nimi ponad połowa społeczeństwa, a do kościoła od czasu do czasu chodzą wszyscy, bo to są duże święta wioskowe, wszyscy biorą w nich udział.
Czy to się jakoś łączy z ich tradycją?
Oczywiście, że się łączy, bo w momencie, kiedy Malinowski przyjechał na Trobriandy, misjonarze byli tam już od ponad 20 lat. Strasznie na nich psioczył, że psują kulturę trobriandzką i sprawią, że ta kultura zniknie. Bardzo nad tym ubolewał i lamentował. No ale ta kultura nie zniknęła. Ona ciągle tam jest, choć niewątpliwie się zmieniła. Czarny scenariusz Malinowskiego się nie spełnił.
Zaskoczyło Cię to?
To było moje pierwsze wrażenie, że tak mało się zmieniło. I później, jak rozmawiałam z antropologami, to oni też mieli takie wrażenie. Lądujesz w tej wsi i widzisz chaty przykryte długimi liśćmi pandanusa, plecione z liści bananowca ściany, ludzi, którzy nie zarabiają pieniędzy, tylko żyją z tego, co wyhodują w ogrodzie. 95% z nich, bo tylko 5% mieszkańców wyspy zarabia gotówkę. To wszystko sprawiło wrażenie, że nic się nie zmieniło. Potem oczywiście okazało się, że zmieniło się dużo więcej.
Jak byłam tam po raz pierwszy, to poddałam się trochę temu Malinowskiemu, temu psioczeniu, lamentowaniu. Jak to ci Brytyjczycy i Australijczycy psuli tę kulturę. Była taka uroczystość organizowana przez siostry zakonne - dzieci występowały w przedstawieniu poprzebierane w trawiaste spódnice. Ale takie z zielonej trawy, niepomalowane, nieprzygotowane. Grały dzikich.
Ale za drugim razem okazało się, że to jest dużo bardziej skomplikowane i że nie jest ani dobre, ani złe. Że akurat te siostry katolickie dbają o kulturę i tradycje, i jest im szkoda, że zanikają.
Trobriandy sto lat po Malinowskim Fot. ALEKSANDRA GUMOWSKA
A w drugą stronę - odczułaś jakiś destrukcyjny wpływ chrześcijaństwa?
W pewnym momencie Kościół metodystyczny, który ma tam najwięcej wyznawców, zabronił tańca mweki mweki.
Czyli w tłumaczeniu „zbliżenie, zbliżenie”.
Tak. To był taniec, przy którym nawet Malinowski kręcił nosem. Bo to nie jest taniec tradycyjny, powstał na użytek kolonizatorów.
Czyli był pokazowy?
Tak, on miał pokazać dzikich. Opiera się na ruchach kopulacyjnych, jest dużo krzyku. To się podobało przybyszom - Australijczykom, Brytyjczykom, handlarzom. Prawdziwi dzicy. Ale to nie był tradycyjny taniec. Natomiast sto lat później trudno już mówić, że taki nie jest.
No tak, skoro ma już sto lat.
Ale został zakazany przez te nawiązania do seksualności.
Przestrzega się tego zakazu?
Ci, którzy chcą być dobrymi chrześcijanami, przestrzegają. Ale tak naprawdę mweki mweki stał się już popisowym tańcem Trobriandczyków, więc go tańczą, choć przez wielu uważany jest za niewłaściwy.
A destruktywny wpływ chrześcijaństwa, hmm... Metodyści z katolikami jakoś się dogadali, nie wchodzą sobie w drogę. Ale pojawiły się nowe Kościoły zielonoświątkowe, które są bardziej agresywne. Im nie wystarcza zakaz tego tańca, chcą zakazać tradycyjnego pożywienia - yamu, a na jego miejsce wprowadzić ryż. Chcą zakazać tradycyjnych pieniędzy kobiecych, którymi kobiety się wymieniają podczas uroczystości pogrzebowych, bo to nie jest po chrześcijańsku. Wchodzą bardziej radykalnie. Wódz mi mówił, że to mu się nie podoba, że to już jest problem.
To wróćmy na chwilę do kultury. Czy Trobriandczycy nadal wierzą w czary?
Jak ich zapytasz, to powiedzą, że tak. Istnieją czarownicy i nadal dobrze zarabiają. Są czarownicy od czarnej magii, są tacy, którzy uzdrawiają. Właściwie to może być ten sam czarownik, który uzdrawia i który powoduje chorobę. I jeśli ktoś na wyspie umiera, to umiera z powodu czarów. Bez dwóch zdań. Chyba, że to jest malaria. Albo HIV. Wtedy wiadomo, że to nie są czary.
Oprócz tego są także czarownicy miłości, do których się chodzi, żeby zdobyć dziewczynę czy chłopaka, którego się chce. Są czarownice.
Gdzie można spotkać czarownicę?
Kiedy idzie się do źródła po zmroku i widzi się światełko - to czarownica. Jeżeli czarownica jest na ciebie przygotowana, to marny twój los. A jeśli nie, to być może odleci sobie w swoich sprawach.
Ale czasem miałam wrażenie, że te czary i cała ta otoczka są wykorzystywane jako typowa odpowiedź, której może się spodziewać cudzoziemka. Ktoś tam zginął, bo to są czary, ale ktoś inny mi powiedział: - Wiesz, jego bolał brzuch od strasznie dawna i nikt z nim nie poszedł do szpitala.
Czyli Tobie tłumaczyli to czarami?
Nie, to po prostu taki tradycyjny sposób odpowiadania. Oprócz tradycji są jeszcze rzeczy, których uczą się w szkołach. I obie te rzeczy funkcjonują jednocześnie. W zależności od tego, z kim rozmawiają, czy co jest im wygodniej powiedzieć, używają tradycyjnej albo mniej tradycyjnej ścieżki.
A religia? Czy to się jakoś łączy?
Podam przykład: naczelny wódz, który jest znany z tego, że jest świetnym czarownikiem ogrodu, dostał magię od Boga. Jego brat mi to wykładał: - Zobacz, dostaliśmy tę magię od Boga, od Boga dostaliśmy to, że jesteśmy najwyższym podklanem na całej wyspie i mamy się opiekować ludźmi.
Nadal przestrzega się tabu?
Jest bardzo wiele zakazanych rzeczy w kulturze Trobriandczyków. Jednym z najbardziej podstawowych tabu jest kazirodztwo. Kiedyś między bratem i siostrą, gdy zaczynali dorastać, urywały się kontakty. Teraz to już nie jest tak rygorystyczne. Jednak nadal nie wypada, żeby siostra przy bracie albo dziecko przy rodzicach opowiadało o podbojach seksualnych. Czy w ogóle o seksie.
Są też mniejsze tabu, w zależności od klanu. Oczywiście dla danego klanu są to tabu bardzo istotne, np. Tabalu - najwyższy podklan wodza, a wraz z wodzem inne klany w Omarakanie, czyli wiosce wodza, nie mogą jeść paru konkretnych rzeczy: dzikiej świni, ogończy, ryby o stu ościach. I naprawdę sto to eufemistyczne określenie, bo tych ości jest tyle, że tej ryby praktycznie nie da się jeść. Nie mogą pić wody ze studni, bo jak tłumaczył mi brat wodza, jak woda płynie szybko, to myśl płynie równie szybko. Mogą pić wodę tylko ze strumienia i dlatego kobiety z Omarakany chodzą po wodę po trzy kilometry, nawet trzy razy dziennie.
Trobriandy sto lat po Malinowskim Fot. ALEKSANDRA GUMOWSKA
A co się stanie jeśli zjedzą rybę o stu ościach albo świnię?
To jest nie do pomyślenia. Traci się moce. Wódz opowiadał mi to na przykładzie swojego syna, który stał się pastorem Kościoła Poczwórnej Ewangelii. Dla wodza to był szok. Syn wcześniej dostał zaklęcia, magię, nie tylko od niego, ale od poprzedniego wodza, który go bardzo lubił. Wódz się martwił, że przez to, że zacznie jeść te zakazane produkty, jak gdzieś wyjedzie, to mu się w głowie pomiesza. I po prostu zwariuje.
Naruszyłaś niechcący jakieś tabu?
Wypytywali mnie po powrocie, jak poszłam na południe wyspy, czy jadłam rybę o stu ościach.
A jadłaś? Bo jak sama mówiłaś, sto ości to mało powiedziane.
No właśnie. Mówiłam, że jej spróbowałam, ale nie mogłam jej jeść, więc mi więcej nie dawali.
Wybrnęłaś.
To była prawda. Fakt zjedzenia ryby przełożyłby się na względy praktyczne, np. musiałabym mieć inne naczynia. Popełniłam też faux pas będąc na placówce administracyjnej. Patrzę, tam stoi wódz, ale coś za młody na wodza. Był bardzo zajęty, wiec nie podchodziłam. Kiedy wróciłam do Omarakany, powiedziałam wodzowi, że widziałam kogoś bardzo do niego podobnego, a wódz odpowiedział, że to pewnie był jego młodszy brat. Więc ja na to: - Strasznie do wodza podobny! I wódz nagle zamilkł. Wtedy przypomniałam sobie, że już za czasów Malinowskiego powiedzenie, że brat jest podobny do brata, było po prostu niesamowicie niegrzeczne. Wręcz chamskie. No ale, za czasów Malinowskiego wierzono, że to duchy powodują zapłodnienie, a teraz już ludzie chodzą do szkoły i wiedzą, że kobieta i mężczyzna mają na to wpływ. Trochę w to brnęłam, ale brat wodza wytłumaczył mi, że to jednak jest bardzo niegrzeczne i żebym powstrzymała się od takich komentarzy.
Siostra Valentina zwróciła Ci uwagę: „ - Wiesz, na Trobriandach tylko młode dziewczęta, które chcą uprawiać seks, chodzą w jednej spódnicy. Mężatki zakładają dwie, jedną na drugą. Zaraz założyłam drugą”. Miałaś jeszcze podobne sytuacje?
Wiedziałam z czym uważać. Na przykład tam nie ma toalet. Za pierwszym razem tego nie wiedziałam, ale słyszałam opowieści o antropologach, którzy korzystali z toalety gdzie popadnie. Tymczasem mimo to że nie ma toalet, są do tego wyznaczone miejsca.
Gdzie są takie miejsca?
Za drugim razem po prostu zapytałam, gdzie można. No bo nie wypada wejść komuś do ogrodu na przykład.
Za pierwszym razem wykąpałam się w morzu w bikini, przepędzając grupę młodych chłopców, wszystko pod czujnym okiem nastolatki, która pytała mnie czy mam jakieś "small clothes” pod spodem. Za drugim razem kąpałam się już w koszulce i spódnicy.
Bardzo podobał mi się fragment, w którym brałaś udział we wspólnym praniu, wiadro Ci wypadło, a potem: „do końca dnia będę [...] słyszeć, jak każdemu kto przejdzie [ ] Ibwelobu niezmordowanie, ze wszystkimi szczegółami opowiada, że Kadamwasila, no, dimdim (biały - przyp. red.), chwyciła wiadro, spadło, a ona na to: "please, please, please".
Tak. Bo jaką trzeba być ślamazarą, żeby wyciągając wiadro ze studni po prostu je wypuścić, chcąc jeszcze pokazać, że tak, ja to potrafię zrobić. Z drugiej strony, trochę mnie cieszyła ta sytuacja, dlatego że moja sąsiadka pokazała mi w praktyce, że jak na Trobriandach coś robisz, to na sto procent. Nie ma próbowania. Albo potrafisz, albo nie. Jak nie, to się za to nie zabieraj.
Konkretnie.
Konkretnie i brutalnie.
Jak dziewczęta śpiewały w kościele i się pomyliły, to zaraz odzywały się głosy matek i ciotek: „Schodźcie, przeszkadzacie, marnujecie nasz czas”.
Trobriandy sto lat po Malinowskim Fot. ALEKSANDRA GUMOWSKA
Jak podchodzą do turystów, do białych?
Ja nie byłam już postrzegana jako turystka.
Pewnie dlatego też wiedziałaś, że wszyscy się z Ciebie nabijają.
(Śmiech) Tak.
Bardzo byli zdziwieni, że nie jestem gruba. Bo dimdimy, które przyjeżdżają na wyspę, są grube. Opowiadałam potem antropologom, że ciągle dawali mi ryż do jedzenia i w końcu jeden z nich, biograf Malinowskiego zresztą, powiedział: „Ależ to oczywiste, przecież oni Cię chcieli utuczyć”. Bo dimdimy są grube, więc martwili się, że coś ze mną nie tak.
Jest coś, co przełożyłabyś stamtąd do naszej kultury?
To jest dla mnie bardzo trudne pytanie. To kultura, która jest dosyć mocno poukładana i konserwatywna, ma swoje wady i zalety, czasem te same rzeczy mogą być czymś dobrym i czymś złym. Bardzo mi się podobało, że ludzie tak blisko ze sobą żyją: rodzina, sąsiedzi, bliskie bezpośrednie relacje, nie oparte na facebooku czy telefonie raz na tydzień. Ale z drugiej strony przez to, że ludzie tak blisko ze sobą żyją, jest bardzo duża kontrola społeczna. I bardzo ciężko jest wyjść poza ramy tej kultury. Na przykład dziewczyna nie może zostać rzeźbiarką, bo dziewczyny nie są rzeźbiarkami. Proste. I nie ma żadnej rzeźbiarki na wyspie do tej pory.
Podobało mi się wychowanie dzieci, bardzo dużo bliskości, czułości i noszenia w okresie niemowlęcym. Potem dzieci bardzo szybko się usamodzielniają. I mówię o trzylatkach, które w swoich bandach chodzą po wsi i znajdują sobie jakieś rozrywki. Mówię bandy, ponieważ z dziećmi trzeba ostrożnie, one robią, co chcą.
Zaczepiały Cię?
Oczywiście! W Omarakanie nie tak bardzo jak w innych miejscach na wyspie, ale omarakańczycy ostrzegali mnie, że z dziećmi trzeba stanowczo, bo inaczej Cię zjedzą!
Jak się porozumiewałaś z Trobriandczykami?
Dzieci najpierw uczą się po kiriwińsku, potem częściowo po kiriwińsku, a częściowo po angielsku. W szkole średniej już tylko i wyłącznie po angielsku. Oficjalnym językiem Papui Nowej Gwinei jest tok pisin, czyli Pidgin English, ale na Trobriandach prawie się go nie używa. Nie było problemów, żeby się porozumieć po angielsku. Przy takich bardzo prostych sprawach podłapałam parę kiriwińskich słów.
Wrócimy na chwilę do czarów. „Teraz, jak słyszę w miejsce tradycyjnej magii czasem stosuje się kwasy - z baterii, akumulatorów. Ludzie gadają: - Wódz ma uszy otwarte. Jak wie, że ktoś pracuje przy kwasach, w laboratoriach, potrafi przekonać, żeby mu trochę dał. - Ktoś zabrał kwas z zepsutego akumulatora. - Dziewczynka dostała pół orzecha betelowego i zaczęła krzyczeć, że brzuch ją pali. Zanim przyjechał ambulans, już nie żyła”. Wydało mi się to przerażające.
Mnie to też przeraziło, bo tych historii o kwasie było sporo. Że ktoś został znaleziony z zakrwawionym, czarnym gardłem albo pękniętym odbytem. Ale potem często się okazywało, że to nie musiał być kwas, tylko jakiś ciężki przypadek nadkwasoty, jak mi tłumaczył lekarz w szpitalu. I nie działanie czarów, i nie działanie kwasów. Lekarz, który kończył tam swoją trzyletnią praktykę, zauważał, że często ludzie przychodzą do niego z czarami albo kwasem, a ta przyczyna okazuje się całkiem inna.
Czy czegoś się bałaś?
W pewnym momencie tych historii o kwasach, słyszałam, że ktoś może dodać kwas do kokosa, do jedzenia. Ale właściwie dlaczego ktoś miałby mi to zrobić. Więc szybko się uspokoiłam, że jednak mi to nie grozi.
W relacjach damsko-męskich nie zdarzyło się nic podejrzanego?
Nie, chyba że chodzi o pastora
Pastora?
Szłam przez wyspę z pastorem potężnej postury, w moim wieku mniej więcej. On szedł na bosaka, ale z maczetą (śmiech). Przeszliśmy już parę kilometrów, oddaliliśmy się od ostatnich osad i mieliśmy jeszcze parę kilometrów do przejścia, kiedy on, ni stąd ni zowąd, mówi: "Prawo dla mnie nie istnieje. Jak chcę, to zabijam, jak chcę, to kradnę" i milknie. Ja nie wiem za bardzo, co o tym myśleć, po czym dodaje: "Jak chcę, to gwałcę." I idziemy sobie dalej, i milczymy. Ja zachodzę w głowę, po co on to mówi. Czy chce mnie przestraszyć? Czy coś mi grozi? Dlaczego pastor mówi coś takiego? Ludzie go we wsi lubią. Czy te wszystkie dziewczyny we wsi są przez niego nękane? Idziemy dalej i po paru krokach dodaje: „No i zostałem wtedy pastorem”. Okazało się, że pastor użył czasu teraźniejszego zamiast przeszłego i że kiedyś kradł i gwałcił, a potem został pastorem.
Trobriandy sto lat po Malinowskim Fot. ALEKSANDRA GUMOWSKA
Twoja książka zaczyna się od dramatycznego opisu podróży łodzią.
Tu też rzeczywiście się bałam. Ale miałam wtedy atak malarii, jest się wtedy trochę nadwrażliwym. Szybko się okazało, że w łodzi, która miała być najlepszą i najszybszą łodzią na wyspie, nie bardzo działa silnik. W nocy woda przybierała pod pokładem, kapitan uspokajał: „Eee pływaliśmy już tak, że wody było pod sam pokład i dawaliśmy radę”. Więc płynęliśmy bardzo powoli. W pewnym momencie siadł prąd. Jak podpływaliśmy do Alotau, lał deszcz. Miałam wizję, że miniemy to Alotau, że w ogóle miniemy tę całą Papuę Nową Gwineę i wylądujemy gdzieś na biegunie południowym.
Miałaś stracha?
Tak, tym bardziej, że widziałam, że miejscowi się boją, że ludzie na łodzi nie czują się pewnie. Pielęgniarka, która siedziała obok mnie, zadzwoniła do swojego męża, który jak się okazało, pracował w urzędzie do spraw katastrof i sytuacji kryzysowych w Port Moresby, stolicy Papui Nowej Gwinei, żeby nie spał w nocy, dopóki nie dopłyniemy. Walnęliśmy w rafę i łódź gibnęła się na jeden bok, na drugi i na szczęście się wyprostowała. Nie walnęlibyśmy w tę rafę, gdybyśmy płynęli jak inne łodzie. Ta pielęgniarka zdawała mi dokładną relację co się dzieje. Ale dopłynęliśmy szczęśliwie, a na koniec kapitan mnie uściskał i pyta: „Jak tam, dimdim?” (śmiech)
Wróćmy na Trobriandy, rozsławione przez Malinowskiego jako wyspa miłości, a także teraz przez Ciebie, w końcu tytuł Twojej książki to „Seks, betel i czary”. Ile w takim razie jest w niej tego seksu?
W książce? Trochę jest tego seksu (śmiech).
Są momenty?
Są momenty, ale ja bym powiedziała, że są to momenty bardziej miłosne.
Wypytywałaś czy stałaś gdzieś za krzakiem i podglądałaś?
Nie, nie podglądałam i nie było moim celem podglądanie tego i sprawdzanie, jak to robią konkretnie czy badanie technik.
Bo Malinowski się akurat na tym skupiał.
On się na tym trochę skupiał, ja sobie odpuściłam, bo nie jestem seksuolożką i nie to mnie interesuje. Bardziej interesowały mnie relacje międzyludzkie, a nie jak oni to robią. Chociaż są wzmianki, jak to się dzieje, bo czasami ludzie spontanicznie opowiadali. Na przykład, o czym świadczą wygryzione rzęsy albo zadrapania na plecach.
Ostro.
Nie ostro, po prostu wiadomo, że ktoś ma kochanka albo kochankę.
Czyli nie są aż tak otwarci, jakby można się było tego spodziewać.
Relacje między ludźmi zachodzą między dwojgiem ludzi, czasem za pomocą pośrednika, który umawia spotkanie. Ale nic nie dzieje publicznie się, o żadnych orgiach nie ma mowy.
Betelu w Twojej książce jest za to sporo. Jak smakuje betel?
Jest bardzo cierpki. Wykręcający gębę. Bardzo intensywny, gorzki smak, do którego ponoć można się przyzwyczaić. Miejscowi, szczególnie dorośli, żują betel regularnie. Ma stymulujący efekt, którego nie doświadczyłam.
Faktycznie rozwiązuje język?
Ludzie ożywiają się pod jego wpływem. Podobnie jak ktoś, kto jest przyzwyczajony do kawy i nie wypije jej rano - słabo się wtedy z taką osobą rozmawia. Jeżeli ktoś jest przyzwyczajony, że żuje betel, a tego betelu nie ma, to rozmowa jest dosyć ciężka, a po betelu nagle się okazuje, że można i jest ciekawie.
Są tam jeszcze jakieś używki?
Jeszcze przed czasami Malinowskiego wszedł tytoń i cały czas go tam palą, na przykład przychodził do mnie zięć wodza i pytał: „Masz jakieś gazety?”. Oczywiście nie do czytania, tylko żeby robić z tych gazet skręty.
Trobriandy znane są też z matrylinearności, więc może wyjaśnisz, jak to wygląda, jak działa?
Matrylinearność polega na tym, że dziedziczy się w linii żeńskiej, po matce, a w tym przypadku po bracie matki, czyli wuju.
Czyli to wuj jest najważniejszy?
Wuj jest tym, który jest naszą rodziną, rodzina matki jest naszą rodziną. Z rodziną ojca też są relacje, ale inne. Na przykładzie naczelnego wodza: to nie jego synowie będą potem wodzami, tylko jego siostrzeńcy.
To jaka jest w takim razie pozycja kobiet?
Zmieniła się przez to, że część tych tradycji, za które są odpowiedzialne kobiety, zanika. Pozycja kobiety spada. Kiedyś kobieta miała inne zadania niż mężczyzna, ale była równa. Teraz to się zmienia - pozytywnie i negatywnie. Na przykład kiedyś kobieta w męskim towarzystwie w ogóle nie mogła się odzywać. Teraz kobiety odzywają się na radzie wodzów - na radę przychodzi kobieta odpowiedzialna za sprawy kobiet na wyspie. To jest nowość, ta kobieta opowiadała mi, że dziwi się, że ona mówi do wodzów, a oni słuchają.
Ale przestrzeń, w której tradycyjnie tylko kobiety mogły decydować, też się zmniejsza. Przez to, że część tradycji ginie.
Z czym to jest związane?
Częściowo z chrześcijaństwem, częściowo z tym, że wyspa ma za duży przyrost naturalny. Jest mniej ziemi i mniej ludzi stać na tradycyjne, wielkie uroczystości, za które odpowiedzialne były kobiety. I w związku z tym wodzowie sami niektóre tradycje poluzowują, żeby ludzie dawali radę.
Z drugiej strony, kobiety są liderkami w kościołach, istnieją koła kobiece w kościele. Chociaż, moja dobra znajoma Nora, która była liderką w kościele w Omarakanie, miała pójść do innej wsi z kobietami ze swojej wsi na uroczystość i w ostatniej chwili mąż jej zabronił.
Mogłoby się zdarzyć coś takiego wcześniej?
Wcześniej oczywiście. Tylko że później brat wodza strasznie skarcił tego męża, że to jest nieodpowiednie co on zrobił, bo ona jest ważną osobą w kościele i powinna móc się zająć tym, czym powinna. Mąż po prostu zareagował zazdrością.
To ciekawe, bo jej mąż musi nieustannie przy niej schylać głowę. Nora jest z wyższego rodu, ona jest z Tabalu, on nie. Wszyscy niżej od Tabalu muszą schylać głowę, używać innych naczyń. A równocześnie mąż może jej zabronić pójść do innej wsi.
Trobriandy sto lat po Malinowskim "Seks, betel i czary", Aleksandra Gumowska
Skoro mowa o kobietach, to bardzo zdziwiłam się wypowiedzią Mariusza Szczygła na okładce Twojej książki, że nigdy nie sądził, że to właśnie kobieta odbędzie podróż na Trobriandy sto lat po Malinowskim. Co o tym sądzisz?
Nie wiem właściwie dlaczego tak napisał, trzeba się Mariusza zapytać, dlaczego sobie wyobrażał, że to powinien być mężczyzna. Faktem jest, że mężczyzna przywiózłby inną książkę niż ta, którą przywiozłam ja. Tak samo powtarzam z pokorą, kiedy ktoś pyta, czy pojechałam spełniać testament Kapuścińskiego, który chciał na Trobriandy pojechać. Nie mam nawet czelności, żeby wypełniać ten testament, bo Kapuściński napisałby zupełnie inną książkę. Miał inne, dużo większe doświadczenie, był w innym wieku, był mężczyzną - to wszystko wpływa na to, co zbieramy, to nie jest tak, że jesteśmy tylko przekaźnikiem, to wszystko się przez nas przesysa i wychodzi połączenie tego, kim jesteśmy. My, piszący.
Traktowali Cię tam jakoś inaczej przez to, że jesteś kobietą?
Nie, Trobriandczycy są przyzwyczajeni do antropolożek. Jak przyjechałam pierwszy raz, to zaproponowali mi, żebym spała w domu wodza, tradycyjnym, który stał obok tego krytego blachą i był niezamieszkały. W domu, do którego, jak mi powiedzieli, nie może wejść żadna kobieta.
Czyli byłaś poza kategorią?
Tak, nie ma tam takich tabu, że mężczyzna nie może porozmawiać z kobietą o wybranych kwestiach. Szczególnie jeśli to jest dimdim. Oni wiedzieli, że będę pisać książkę i zależało im na tym, żeby jak najwięcej o sobie przekazać.
Jak tam jest postrzegany Malinowski?
Jest taką trochę legendarną postacią. Wszyscy wiedzą, kto to był, ale trzymają się stereotypów. To nie jest pogłębiona wiedza, są może ze trzy osoby na wyspie, które przeczytały „Życie seksualne dzikich”. Wszyscy wiedzą, że skupiał się na seksie i że był dobrym dimdimem, czyli szanował miejscowych. To właściwie tyle. ?Ta wiedza nie była szczególnie przekazywana, choć na pewno podsycana przez badania. Kiedy biograf Malinowskiego pisał o Trobriandach, zadawał w Omarakanie różne pytania, wysłał miejscowego antropologa ze zdjęciami, żeby porozpoznawał, kto na tych zdjęciach jest. Jakoś tę wiedzę przypominał, turyści też ciągle przypominają o Malinowskim, więc jego duch jest tam ciągle obecny.
I obrósł legendą.
Tak, ale dosyć prostą: że był Malinowski, pisał o seksie, sprawił, że nasza wyspa jest znana jako wyspa miłości, sam pewnie też uprawiał seks. Rozsławił Kiriwinę.
Miałaś łatwiej dlatego, że pochodzisz z kraju Malinowskiego?
Na początku sądzili, że skoro jestem z Polski, to jestem krewną Malinowskiego. Kiedy zaprzeczyłam i powiedziałam, że jestem z tego samego kraju, ale nawet nie miasta, to uznali, że jesteśmy wantok, czyli ziomkowie. To było dla nich ciekawe, dla wodza szczególnie, że przyjechałam sto lat po Malinowskim, z tego samego kraju, co on. Przez to też kojarzyli Polskę.
Zaprzyjaźniłaś się z kimś?
Tak, oczywiście. (Śmiech)
Masz z nimi kontakt?
Tak, dzwonię co jakiś czas i pytam, jak się mają. Niełatwo się do nich dodzwonić, przez te półtora roku wódz zmienił numer telefonu ze dwa razy. Brat wodza, do którego też miałam numer, przestał odbierać już po drugim razie. A jak zadzwoniłam za trzecim razem, to odebrała jakaś kobieta z zupełnie innej części Papui Nowej Gwinei. Do wodza dzwonię, bo do wodza po prostu wypada dzwonić.
Bronisław Malinowski (1884-1942). Polski uczony, jeden z najwybitniejszych antropologów XX wieku. Przypadek sprawił, że zaczął prowadzić badania na Trobriandach, które zaowocowały wieloma pracami teoretycznymi, między innymi „Życiem seksualnym dzikich w północno-zachodniej Melanezji”. Wprowadził nowy styl pracy terenowej, który polegał na długotrwałym i głębokim zetknięciu z badaną społecznością. Na wyspach spędził prawie dwa lata. Przyglądał się z bliska zwyczajom tubylców, próbując uchwycić światopogląd mieszkańców ich oczyma. Publikacje Malinowskiego sprawiły, że do Trobriandów przylgnęła sława wysp miłości.
Aleksandra Gumowska - autorka książki "Seks, betel i czary" o gościnie u naczelnego wodza Wysp Trobrianda. Reporterka związana wcześniej z „Dużym Formatem” i „Wysokimi Obcasami”, a obecnie z tygodnikiem „Newsweek Polska”. Na Sri Lance podejmowały ją Tamilskie Tygrysy, zjechała świat opisując życie intymne metropolii, w Indiach szukała Maoistów i przeżyła uderzenie pioruna.
Katarzyna Belczyk. Redaktorka działu Podróże w portalu Gazeta.pl. Tłumaczyła literaturę węgierską, prowadziła badania antropologiczne w Ekwadorze i zjeździła pół Europy autostopem. Od czasu do czasu zilustruje podsłuchaną w tramwaju rozmowę i wrzuci ją na swojego bloga. Uwielbia kupować bilety w jedną stronę.