Książka Mai Sontag do kupienia w Publio.pl >>
- Jezu, nigdy mi to nie wychodzi. Ostatnio miałam rozmowę w Trójce, powiedziałam, że jestem wysoka. Potem, jak to usłyszałam, myślę: "Boże... to się państwu przedstawiłam". Jestem zwykłym człowiekiem, pracuję na etat. Uwielbiam podróże i myślę, że podróżuję dużo. Podczas każdej podróży mam wielką potrzebę pisania. I tylko wtedy. Mam taki post z Senegalu, do połowy zrobiony, fantastyczny! Ale w Polsce siadam, zaczynam go pisać dalej i jakoś tak poetycko zaczyna się robić. Nie wiem, czuję, że oszukuję, pisząc z kanapy o tamtym świecie.
Na pewno nie jestem pisarką. Byłam parę tygodni temu u Jarosława Kuźniara, na żółtym pasku TVN24 zobaczyłam - "Maja Sontag, pisarka". Nakryłam się nogami. Czy kucharz, który napisze książkę kucharską, jest pisarzem? Nie. I tak samo jest z blogowaniem. To jest książka blogowa.
- W mojej ocenie nie zrobiłam niczego nadprzyrodzonego. Dziś podróżowanie jest łatwe i w książce staram się odczarować mit podróżowania jako czegoś dla wybranych. Wróciłam z podróży w marcu 2012 roku, w sierpniu zaproszono mnie do Trójki, gdzie również czytano mojego bloga. Usłyszał to ktoś z Wydawnictwa Pascal, skontaktował się z Michałem Nogasiem z Trójki, on przekazał informację dalej. Przez kolejne pół roku tak żeśmy się z wydawnictwem macali. Powiedzieli, żebym przesłała próbkę książki. "Ale co to znaczy próbka książki? Blog - to rozumiem". Oni - no, żebym zaczęła i spróbowała. Usiadłam i wcale nie przychodziło mi łatwo. Ja powoli, oni powoli. W styczniu zeszłego roku powiedzieli, że są zainteresowani i zapytali, ile czasu potrzebuję na napisanie całości? Pomyślałam: "No, jak mi ta próbka szła tyle, to ja na pewno go sporo potrzebuję!" (śmiech).
O wyprawie busem przez świat bez dużych pieniędzy i doświadczenia. Przeczytaj relację >>
Fot. Maja Sontag
- No! Wiesz, muszę pojechać nad morze, wziąć maszynę do pisania, palić papierosy i pisać książkę. Tak to przecież wygląda, zawsze tak wygląda! (śmiech).
- Nie, w ogóle. Ja z dużą pokorą podchodzę i do tego swojego podróżowania, i do pisania. Internet jest cierpliwy i przyjmie wszystko. Książka to zupełnie inna historia.
- Śmieszne, bo równolegle ukazała się książka-rozmowa z pisarką Susan Sontag sygnowana jej nazwiskiem. I w Internecie już można znaleźć takie cudo - "Susan Sontag. Majubaju, czyli żyrafy wychodzą z szafy".
- Z pierwszej dużej podróży do Indii - lądem, na studia - pisałam maile, długie na kilometr. Wpadałam do kafejki internetowej i ogień! Ludzie przesyłali sobie te maile, potem pisały do mnie zupełnie nieznane osoby - że oni proszą, żebym ich dołączyła do listy mailingowej. No i to robiłam, kto tam chciał, proszę bardzo. Cały czas w zasadzie piszę to z myślą o mamie, tacie, najbliższych znajomych.
- Tak. Jestem strasznie analogowa, więc bloga postawili mi znajomi. Masz, pisz. No i z tego blogowania to najlepiej mi wychodzi pisanie, bo te całe konkursy, prowadzenie fanpejdża, reklamy i sponsorzy to w ogóle nie moja bajka, nie potrzebuję tego, nie zabiegam.
- Mam normalną pracę, która mnie żywi i patrzę na to wszystko z boku. Kiedyś w metrze podeszła do mnie dziewczyna i mówi: "Pani mnie nie zna, ale ja kończę czytać pani książkę. I ona mi się bardzo podoba". Dla mnie to największy komplement - być znaną z książki. Sława. Moi przyjaciele się śmieją, że teraz to już "Taniec z gwiazdami". Czy ja jestem na to gotowa... (śmiech).
- Nie, masz poczucie tego, ilu rzeczy NIE widziałaś. Usiadłam kiedyś w hostelu, przeglądałam jakiś album. A tam - nieprawdopodobne rzeczy w Kolumbii, z której właśnie wyjeżdżałam. Kurczę, ale gdzie to było?! Nie widziałam żadnego z tych miejsc.
I tak jest ze wszystkim. Ciągle powtarzam, że najchętniej to bym ten świat raz jeszcze objechała, nie musząc iść na Machu Picchu, nie jadąc tym utartym szlakiem.
- Wiesz co, uważam, że być w Peru i nie zobaczyć Machu Picchu, to dziwna rzecz. Z jakiegoś powodu te miejsca są znane i warto je odwiedzić. Ale warto też zawsze zboczyć z głównego szlaku. Teraz najchętniej powtórzyłabym tę podróż, omijając szerokim łukiem wszystkie turystyczne miejsca. Pojechałabym bardziej po bandzie - lasem, pieszo, po wioskach, z namiotem. Bo można być ponownie w tym samym kraju, ale widzieć zupełnie coś innego.
- Myślę, że sam powrót nie. Wracałam stęskniona i przywitał mnie ogrom serdeczności. Najgorszy moment przychodzi później - kiedy siadasz i zdajesz sobie sprawę z tego, że ty już wróciłaś na dobre. Że to nie jest kolejny przystanek na twojej drodze. I w momencie, kiedy po pierwszych ochach i achach wszyscy wracają do swoich codziennych czynności, to dociera do ciebie: już tak będzie. To jest po prostu straszne.
- Gdyby nie to, że miałam czekającą na mnie pracę, to ja bym zwariowała. A tak to musiałam wstawać o ósmej, żeby o 9:30 być w pracy i przez 8 godzin myśleć o czym innym, a przynajmniej być zajęta czymś innym. Inaczej siadasz, spuszczasz nogi z łóżka i co? Masz się wbić w uniform i chodzić po rozmowach kwalifikacyjnych? Spotykałam w drodze ludzi, którzy z tego powodu odkładali powrót w nieskończoność.
- Tak. I już naprawdę biedowali. Jechali na oparach oszczędności, ale perspektywa powrotu i szukania pracy tutaj była gorsza niż ta bieda tam.
- Nie, przekalkulowałam to: mam trzydzieści parę lat i na tym etapie mojego życia bardziej mi się opłaca wrócić do kraju i popracować w zawodzie, niż zbierać mango w Australii. Założenie było takie: jak nie mam za co żyć, wracam do domu, zarabiam, oszczędzam i znowu wyjeżdżam.
- Ja nie uważam, że to jest pomysł na życie: rzucanie czegokolwiek. Spotkałam mnóstwo osób, które właśnie coś rzuciły, wyjechały i szczęścia, ani spokoju nie zaznały. Bo myślą, że gdy w domu jakieś totalne problemy, bagno, to najprościej wszystko rzucić i uciec. Zrobili to i nadal nie są szczęśliwi. Nie potrafią się cieszyć tym wszystkim, czego tam doświadczają, ciągną za sobą ciężar niezałatwionych spraw.
Jeżeli chce się podróż przeżyć sensownie, to w ogóle nie na zasadzie: dobra, dzisiaj lecę, będę, gdy wrócę. Lubię spontaniczne akcje, ale trzeba się dobrze przygotować, zaoszczędzić.
- Nikomu nie podaję żadnych kwot. Trochę trudno to policzyć. Ja się zapytam ciebie: a ile wydajesz w półtora roku? Tak ze wszystkim?
- Tak. Przez dwa lata odkładałam konsekwentnie połowę każdej pensji. Jakość mojego życia się zmieniła, ale podjęłam decyzję, że wyjeżdżam. Jestem w stanie za tyle i tyle wyżyć, całą resztę odkładam. Ludzie sobie stawiają cel typu "pięć miliardów i dopiero wtedy ruszam". A gdzie ja takie pieniądze zarobię i odłożę?
- Nie, bo nie wiedziałam nawet, ile potrzebuję pieniędzy. Widziałam to tak: jadę za wszystko, co mam i staram się z tym budżetem dać radę. I to w książce chyba widać - na początku wydawałam lekką ręką, tu to, śmo, elegancko. A potem... potem było totalnie fajnie! Bo im mniej kasy, tym prawdziwsze jest podróżowanie. Hotel - jaki hotel? Wujek w Brazylii, znajomy znajomego w Adelajdzie w Australii, poznajesz jakieś osoby, zapraszają cię do siebie, jesteś otwarta na wszystko. A tak to hostel, hotel, co tam kto woli. Taplasz się w tym towarzystwie backpackersów, niby tacy wszyscy "hej podróżnicy", a w rzeczywistości daleko od wszystkiego, co się dzieje w tym miejscu. Totalnie weszłam w couchsurfing. Biedowałam też z tamtymi ludźmi i wtedy zaczynałam wszystko rozumieć.
Pytanie o pieniądze, rozmowa o pieniądzach to tylko pretekst, żeby nie jechać.
- Poznałam dziewczyny, które napisały książkę "Gdzie diabeł nie może. Dziewczyńska podróż dookoła świata". Powiedziały mi, co się stało, kiedy one ujawniły swój budżet - właśnie fala hejtu. Ludzie robili im kalkulacje: "Ale przepłaciłyście, loserki". W ogóle tego nie potrzebuję. Ktoś ma mi pokazywać, że się prowadziłam za dobrze? Nie mając całego oglądu sytuacji? Nie. Ludzie szukają pretekstu, żeby ci udowodnić, jak to źle zrobiłaś. Że lepiej, jakbyś została w domu. To nie jest kwota, której się wstydzę, ale naprawdę chcę pokazać, że im mniejszy budżet, tym jest ciekawiej. Bo musisz myśleć, kombinować, a to uczy tylu rzeczy, czyni cię podróżnikiem, jeśli ktoś chce się tak nazywać.
Zresztą, jakiejkolwiek kwoty nie podasz ludziom, będzie źle. Oczywiście ta kwota jest spora i właśnie wtedy może przerażać i zniechęcać.
- Trzeba to sobie wszystko zaplanować, na chłodno. Powiedziałam ludziom, że jadę w podróż dookoła świata. I nie było już, że "Majka chyba jedzie", tylko "Majka jedzie. NASZA Majka już jedzie, w NASZĄ podróż dookoła". Byłoby naprawdę głupio się z tego wycofać. Jak już "wasza" podróż, to jadę. Kupują ci, kurka, ręczniki. Pytają jaka trasa. No to siadasz do obmyślania trasy. Bo to już ich podróż jest, wiesz. I konkrety: no to kiedy, Maja, ale już kupiłaś bilet? To było fantastyczne i mnie pchało.
Dałam sobie dwa lata, żeby to wszystko przygotować. I rodziców, i siebie samą, bo tu musisz być gotowa na każdą ewentualność. Włącznie z tym, że cię zgwałcą, obrabują i co wtedy? Oczywiście, siedzisz, beczysz i myślisz: co zrobię, jak mnie zgwałcą? Musisz mieć odpowiedź, bo w takiej sytuacji nie będziesz w stanie myśleć. Wiedziałam, że muszę mieć zawsze na koncie kwotę, która pozwoli mi natychmiast wracać do domu, niezależnie od tego, gdzie będę. Jestem w dżungli, coś się stało, chcę natychmiast być w domu. Cyk cyk, tuk tuk i jestem. Bo tak teraz można podróżować, jesteś w przeciągu dwudziestu godzin z powrotem u siebie.
- Tak. I dlatego to była tak komfortowa podróż. Nie zostawiłam bagna, do którego nie mogłam wrócić, tylko życie, które w każdej chwili mogłam na starych warunkach kontynuować. I tak, jak sobie myślisz o najczarniejszych scenariuszach podróży, tak samo myślisz o czarnych scenariuszach po powrocie.
- Tak. Miałam pana, który zajmował się rozliczaniami i kontynuacją wynajmu. Oczywiście wolałabym, żeby nikt tam nie mieszkał, ale przez te dwa lata przed wyjazdem przestałam się przywiązywać do pewnych rzeczy. Kota musiałam oddać, to też było dla mnie ciężkie. Skuter mój stary, grata, dałam komuś, kto potrzebował. Jednak masz jasno wyznaczony cel. On cię dyscyplinuje, pomaga podjąć trudne decyzje.
- To było tak: nie chciałam wracać zimą do Polski po dwóch latach w tropikach. Wiedziałam, że będzie mi bardzo ciężko. Obliczyłam, że mogę wrócić w marcu. Do tej pory pamiętam dzień powrotu i widok Warszawy z okien samochodu. Szaro, buro, kupy na ulicach. I ludzie jak kruki w tych czarnych płaszczach latający po ulicach. A tam było non stop lato. I tropiki, błękitne niebo, jaskrawe kolory ubrań, kobiety kanarki, mężczyźni z różowymi komórkami.
Fot. Maja Sontag
- Tak, dobra zamiana. Ale wszystko, co złe, np. denga, pojawiło się w tym ostatnim półroczu. Bo już naprawdę byłam zmęczona. Fizycznie. Takie podróżowanie to jest ogromny wysiłek..
- I nie masz najmniejszego pojęcia, co się wydarzy jutro. Permanentne planowanie, rozkminianie, ciągła niewiadoma - to też może zmęczyć. Przyszedł taki moment, że naprawdę zatęskniłam za pracą na etat, poukładanym życiem... Chyba dlatego taką podróż się odbywa - żeby docenić to, co się tu ma i się tym cieszyć na nowo.
- Myślę, że ty też byłaś takim, chyba w ogóle jesteśmy takim pokoleniem. Samodzielnym. Patrzę na dzieciaki teraz i nie wiem, jak one sobie poradzą w życiu.
- Jasne, czasy były specyficzne, paszport - zapomnij. Zostawały wczasy pod gruszą. Nie uważam, że wszyscy powinni podróżować, naprawdę nie. Wiem, że to jest modne, super brzmi, ale dla niektórych to może być śmiertelna zabawa. I naprawdę każdy musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy to jest w ogóle jego bajka. Najgorzej, jak ludzie się porywają na coś, co ich przerasta, bo coś sobie chcą udowodnić, chcą wrzucić fotę na Facebooka.
Podróżowanie to niesamowita wiedza, którą się na drodze licznych doświadczeń - miłych i niemiłych - zdobywa. Nie zapomnę, jak dojeżdżały do mnie różne osoby czy spotykałam kogoś i widziałam bezradność: jak ten bilet załatwić? Dla mnie to już jest tak oczywiste jak mruganie. A nie nauczysz nikogo mrugać, musi to poczuć. Moja mama, zainspirowana moją przebojowością - ona chyba po mnie ten gen odziedziczyła, a nie ja po niej - wymyśliła, że z koleżanką pojedzie z plecakiem do Tajlandii. Jezus, mamo, Matko Bosko... Ale potem pomyślałam sobie, że do Tajlandii, takie pierwsze zderzenie - super. Oczywiście naciągną ją tam milion razy, zapłaci 13 złotych, a nie 9, ale i tak cały czas będzie z tego superzadowolona.
- Właśnie tak jest. Też mam remont za sobą. I tu, i tu czytasz, zaznajamiasz się, decydujesz: z kimś czy w pojedynkę. I co będzie po tym remoncie, po co ja go w ogóle robię, ile to będzie kosztować. Doktoryzujesz się w terakocie, ostro negocjujesz, zbierasz ekipę.
- No to jedziemy, po nazwiskach! Nie, ja mam wrażenie, że się nie zmieniłam, ale odbyłam jakąś podróż do wnętrza siebie, poukładałam różne rzeczy w głowie. Stałam się na pewno bardziej tolerancyjna i otwarta na wszystko, co inne. Spotykałam się tyle razy z taką niesamowitą bezinteresowną pomocą, że aż czasem było mi głupio, gdy zadawałam sobie pytanie: "Jezu, a jak ja bym się zachowała?". Musiałam sama przyznać, że to już ekstremum. Zobaczyłam, do czego ludzie są zdolni, że pomoc to nie tylko europejski uśmiech i pytanie "jak się masz?", tylko pomoc totalna, zaangażowanie w sprawę. Staram się teraz być jak oni. Mam wielki dług wobec całego świata.
W pewnym momencie występowałam jako tłumacz z angielskiego na angielski. I do tej pory mnie to irytuje, że jakiś biedny Wietnamczyk stara się mówić po angielsku, po to, żebyś ty go zrozumiała, a ludzie: "What, what?". Pomyśl trochę, mówi po angielsku, oczywiście, że po wietnamsku-angielsku, brzmi trochę jak symulator mowy, ale ty też musisz się trochę wysilić, bo to dla niego jest totalnie stresujące, że musi specjalnie dla ciebie mówić po angielsku. I musisz się wytężyć, żeby go zrozumieć, komunikacja tak wygląda. A Anglosasi są zmanierowani, "ja w ogóle nie wiem, o czym ty do mnie mówisz".
- Trochę tak, bo tyle dla siebie z tego wzięłam - mądrości, obserwacji. Człowiek się upiększa wewnętrznie i ja sobie nie wyobrażam, co można dla siebie zrobić lepszego niż podróże. I myślę, że gdyby wszyscy podróżowali z głową, to w ogóle świat byłby lepszy, nie byłoby wojen ani konfliktów. Moja obserwacja jest taka, że ludzie na świecie są dobrzy, tak 99,9% z nich. Nie wiem, skąd się te wojny biorą.
- O, to było po prostu przekleństwo po jakimś czasie. Ja sobie lubię pogadać z wszystkimi, ale śpiąc w hostelach stałam się introwertykiem. Udawałam że nie słyszę, bo ileż można mówić: "O, hello! Jak długo podróżujesz? A tyle i tyle. Oh, interesting! A co robisz? No dobra, to ja lecę". Wiesz. Zajmowało to siedem minut mojego cennego czasu i życia. Gadanie o niczym. I kolejna osoba. I znowu to samo. I powtarzasz to kilka razy dziennie.
Na palcach dwóch rąk mogę policzyć znajomości, które przywiozłam ze sobą i są naprawę głębokie, mocne.
- Tak, Facebook naprawdę skraca dystans w sytuacjach dużych odległości. Znajdujesz czasem bratnie dusze, to jest to słowo. Od początku, od pierwszego dnia musisz się jednak pogodzić z tym, że te tysiące twarzy, które spotkasz, to jest pewnie pierwszy i ostatni raz. Ale zawsze staram się patrzeć od drugiej strony, że to fantastyczne, że chociaż mogłam je zobaczyć.
- Ja przede wszystkim zrozumiałam, że to jest moje miejsce na Ziemi. Serio. Może to jest jakieś przewrotne: tęsknić za Smoleńskiem, ale powiemy słowo "Smoleńsk", ty się uśmiechasz i ja się uśmiecham. A w Brazylii powiedz "Smoleńsk". W ogóle to w Brazylii się dowiedziałam, że ten najwyższy Jezus powstał u nas. Stoję pod Jezusem w Rio, pod takim, wydawało mi się, już całkiem dużym, i ktoś mi mówi: "Wy macie największego Jezusa".
Każdy mnie pytał, czy nie chciałabym gdzieś zostać, zamieszkać. Ale potem jest szereg pytań: czy to miejsce to jest na pewno to właściwe miejsce? Ja tam zrozumiałam, że tęsknię, jestem Polką. Ta podróż uwolniła we mnie całe pokłady uczuć patriotycznych. Mylono mnie z Francuzką, co początkowo brałam za komplement.
Generalnie za granicą fatalne jest postrzeganie Polaka w podróży. Ta opinia często jest mglista, ale raczej taka na nie. My sobie potem domyślamy, że to jest ten sandał w skarpecie. Ostatnio rozmawiałam z kimś: jesteś za granicą, słyszysz obciachowych Polaków, co robisz? Udajesz, że nie jesteś z nimi. Ale wtedy wszyscy ludzie dookoła nie zapamiętają ciebie, kulturalnej osoby z Polski, tylko tamtych głośnych, aroganckich. I chyba stąd się to bierze, że wszelkie chamskie zachowanie kojarzone z awanturnictwem, pijaństwem, klepaniem po pupie, "AJ-DONT-SPIK-PO-POLSKU-MÓW-MI". Najgorsze, że ci ludzie już byli dwa razy w Hurghadzie i myślą, że są światowcami - "słuchaj, ja ci powiem, jak to się robi, jak się check-inuje, check-outuje i wszystko". I tacy chyba jesteśmy.
Fot. Maja Sontag
- Są miejsca na świecie, gdzie jest ich więcej, a gdzie mniej. Np. w Brazylii nie spotkałabym ani jednego podróżującego Polaka. A w Wenezueli - Polaków jak mrówków. I co? I promocja Lufthansy: Caracas 1300 złotych w dwie strony. Tacy jesteśmy, że gdzie można tanio, tam lecimy.
W hostelu niedaleko Salto Angel, tego najwyższego wodospadu, takich dwóch Zbyszków: "Ty patrz, ale wysoka dupa, nie?". To był pierwszy Polak po dziesięciu miesiącach. Szłam z ręcznikiem pod prysznic, zatrzymałam się: "Dzień dobry panom, jak miło". Oni w szoku, rano chcieli się zrehabilitować, przyszli mnie obudzić: "Słuchaj, my tu kaszankę mamy z Polski z cebulką, to cię zapraszamy na śniadanie" (śmiech).
- Oczywiście! A wiesz, jak to smakowało? Pychota! Oni przyjechali łowić ryby w Amazonii. Później w rozmowie wyszli z nich ciekawi ludzi, tyle że z tych, co myślą, że po polsku to można każdego zagranicą obgadać.
- No. W Boliwii miałam taką przygodę, że do żadnej toalety mnie nie wpuścili. Facet to to nie jest, na babę nie wygląda, podejrzane. W życiu codziennym mój wzrost to często problem, chociażby spodnie dostać, czy coś, ale tam...
- "Łoo, pani jest taka wysoka, mamusia też taka wysoka jest?!". Czy gram w koszykówkę, jest milion pytań. I orientujesz się, że już 10 minut rozmawiacie, zaczęliście od wzrostu, a już jesteście przy Bogu. Oczywiście - nie mieszczę się, ciasno, niewygodnie, łóżka za krótkie, ale w takich codziennych spotkaniach totalnie mi to pomaga.
- Nie, bo ja w ogóle zawsze byłam strasznie wysoka.
- A to by było super, cyk i 160 cm, bo jestem akurat w Gwatemali i tam dobrze by się było wpasować.
- No właśnie. Tak myślę, że potrzebowałabym chwilę na miejscu na przygotowania i chciałabym np. pojechać motocyklem przez wszystkie byłe republiki radzieckie. Ale tak w ogóle, to ja na to jak na lato. Wstaję i jadę. Tego się już nie da zatrzymać, sytuacja jest nie do opanowania.
Zresztą dalej to robię. Teraz Afryka, totalne odkrycie, w listopadzie byłam w Zimbabwe, w marcu w Senegalu i Gambii. Myślę, że Afryka przyszła we właściwym momencie. Jeżdżę z namiotem, to już nie jest dla każdego. Ciągle strasznie szukam autentyzmu, świata nieugładzonego na zachodnią modłę. Owszem, chcę zobaczyć na własne oczy Machu Picchu i Angkor Wat, ale najlepiej, żeby nie było turystów. Nie wiem, co będą oglądać za 30 lat nasze dzieci. Postępująca homogenizacja i macdonaldyzacja świata jest straszna. Wszędzie te same chińskie souveniry, sushi bary, banana pancake. I w Afryce znalazłam wreszcie takie naprawdę autentyczne miejsca, zero infrastruktury turystycznej, stąd ten namiot.
- Tak. I uwielbiam to. Afryka teraz długo będzie na mojej liście, mimo że przez dengę trochę nie mogę, nie powinnam. Poza tym Afryka potrafi zmęczyć: chorobami, upałem, ciągłym czekaniem, kombinowaniem. Ale to takie inne, dobre zmęczenie. I przy takich trzytygodniowych wyjazdach jest w porządku.
Tylko wiesz, to zawsze musi być na moich warunkach. Już się boję, że teraz zaczną się zgłaszać: "my płacimy, ale wklejasz logotyp piekarni". Moje pisanie dlatego jest takie lekkie, fajne, bo nic nie jest mi narzucone. A wiem, że w Polsce ludzie tego nie wiedzą, że jak coś jest fajne, to nie można tego ruszać, bo jak trochę pozmieniasz, to już takie fajne nie będzie.
Unikam slajdowisk, festiwali, gdzie ludzie starają się sobie udowodnić, kto był w ciemniejszym lesie i widział większego wilka - mnie to w ogóle nie interesuje.
Tak samo było z blogiem i książką, nie chodziłam, nie pukałam. Pascal zadzwonił, stwierdziłam, że jeśli można się podzielić tak niepodzielną rzeczą jak własna podróż dookoła świata, wziąć panią Irenę, starsze babcie, osoby na wózkach, które czytają, są spocone i przerażone - to super. Była dziewczyna, która potrafiła w ciągu pół godziny pięcioma różnymi kanałami do mnie dotrzeć, bo dostała książkę z defektem, bez 15 stron i "kończy się w takim miejscu, że ona oszaleje, co tam się dzieje dalej?!". I jesteś w stanie takie emocje wywołać, że ona jest w tej podróży. Zabierasz w podróż osobę, która w życiu się w nią nie wybierze sama.
- Nie, właśnie nie. To było tak, że Pascal trochę nie wierzył, że celebryci napiszą z własnej woli takie rzeczy, bo "Maja, oni chcą kasę za to, najlepiej, żeby im to napisać i podpiszą". A ja w moim świecie, gdzie latają wróżki i księżniczki, powiedziałam: "Oczywiście, że tak nie będzie!". Znalazłam kontakt do ich managerów, zadzwoniłam, ci managerowie, że oczywiście przekażą, ale nie sądzą, żeby się coś udało, Szymon [Majewski - przyp. red.] nie pisze, Krystyna to już w ogóle.
Do Krystyny napisałam w ten sposób, żeby ona się poczuła trochę do sytuacji, bo tak mi nagadała o tych słoniach i tygrysach, jak byłam mała, że trochę jej wina, że ja teraz po tym świecie jeżdżę. I tak mi się zamarzyło, że podnoszę telefon, wykręcam numer, mówię: "Pani Krystyno, kurka, przeczytaj, napisz". I ona się poczuła. Później jej manager do mnie napisał: "No, ja pani bardzo gratuluję, mam odpowiedź od Krystyny. Skoro pani marzy o tym, żeby zadzwonić do niej i poprosić o recenzję, to pani Krystyna tutaj podaje swój numer komórki i bardzo prosi o telefon". I Krystyna była taka fajna, że naprawdę przejęła się rolą: "Ale pani Maju, ja w życiu nie napisałam żadnej recenzji". A ja mówię: "Pani Krystyno, a ja książki w życiu żadnej nie napisałam!". No dobrze, to dobrze.
Ta książka raczej nie spełnia kryteriów literackiej nagrody Nobla, ale jakoś udaje jej się porwać ludzi ze mną w tę podróż. Pachnie im Wietnamem, we włosach hula wiatr Galapagos...
Książka "Majubaju, czyli żyrafy wychodzą z szafy" do kupienia w Publio
Maja Sontag. Pracuje w branży reklamowej i dużo podróżuje. Mierzy 194 cm wzrostu, co - jak sama przyznaje - zwykle pomaga przynajmniej zacząć rozmowę. Z drogi prowadzi bloga majubaju.pl. Jej książka "Majubuju, czyli żyrafy wychodzą z szafy" (Wydawnictwo Pascal) jest zbiorem blogowych relacji z półtorarocznej podróży dookoła świata.
Paulina Dudek. Szefowa działu Podróże w portalu Gazeta.pl. Uważa, że najlepszymi przyjaciółmi dziewczyny są dobre buty trekkingowe, smartfon i eyeliner. Zakochana w Birmie i Szwajcarii. Nikomu nie pozwoli zburzyć Pałacu Kultury.