Mówisz: turystyka w Szwajcarii, myślisz: góry. I słusznie, w końcu zajmują one ok. 80 proc. powierzchni kraju. Aktywne spędzanie czasu może wiązać się zarówno ze spacerami po dość łatwych szlakach (przypominających te tatrzańskie), jak i z kilkugodzinnymi wycieczkami na najłatwiejsze czterotysięczniki. Podobnie rzecz ma się z rowerami, którymi można z powodzeniem zwiedzać różne zakątki kraju, a także pokonywać naturalne przeszkody w bardzo trudnym, wysokogórskim terenie. Znakomite warunki znajdą tutaj także paralotniarze, a na bystrych górskich rzekach - kajakarze i zwolennicy raftingu.
Ale oczywiście nie tylko na górach wyczerpują się możliwości aktywnego spędzania czasu w Szwajcarii. Na największych akwenach można żeglować, uprawiać narciarstwo wodne lub kitesurfing. Oryginalną, a do tego stosunkowo łatwo dostępną rozrywką są loty balonem na rozgrzane powietrze - zarówno widokowe loty na uwięzi, jak i dłuższe eskapady, tym bardziej emocjonujące, że zależne od kaprysów aury, przede wszystkim kierunku wiatru. Miłośnicy jazdy konnej i golfa też nie odejdą z kwitkiem.
Tekst pochodzi z najnowszego numeru magazynu
Ba, od tego ostatniego wypada wręcz zacząć, bo to dyscyplina ściśle związana z rozwojem turystyki w Szwajcarii. Moda na golfa przybyła tutaj wraz z Brytyjczykami na przełomie XVIII i XIX w. Ten okres należał zdecydowanie do nich. Eksplorowali z upodobaniem Alpy, dokonując pierwszych wejść na coraz trudniejsze szczyty. A że nie potrafili obejść się bez rozrywek, którym oddawali się na swojej wyspie, zainicjowali zakładanie pól golfowych.
Dziś klientela najbardziej znanych szwajcarskich kurortów coraz częściej zdominowana jest przez elitę rosyjską i przybyszów z krajów Dalekiego Wschodu. Brytyjczycy należą do mniejszości. Ale liczne pola golfowe pozostały, a niejeden rozgrywany w alpejskiej scenerii turniej ma międzynarodową renomę. Bodaj najsłynniejszy z nich, Omega European Masters, odbywa się w miejscowości Crans-Montana w kantonie Wallis, regularnie od 1923 r. Z pól golfowych na wysokogórskich łąkach roztacza się zachwycająca panorama najwyższych alpejskich szczytów, a strefy treningowe są tak rozstawione, że korzystający z nich golfiści wydają się celować piłeczkami w najsłynniejsze szczyty, z Matterhornem i rekordowym Mont Blanc na czele. Aż szkoda, że to jedynie trening, bo ewentualne trafienia nie są punktowane.
Turniej Omega European Masters/ Fot. Shutterstock
Maleńkie Château-d'Oex w dolinie Pays-d'Enhaut, zaledwie godzinę jazdy pociągiem z Lozanny, jest europejską stolicą baloniarstwa. Co prawda największy festiwal odbywa się zimą (w styczniu tego roku miała miejsce 32. edycja), ale w niebo nad wioską niemal każdego dnia wzbijają się kolorowe czasze wypełnione rozgrzanym powietrzem. A wszystko dlatego, że to właśnie stąd w podróż dookoła świata wyruszyli w marcu 1999 r. Bertrand Piccard i jego brytyjski przyjaciel, były pilot RAF Brian Jones. Udany lot był ich trzecią próbą i trwał blisko trzy tygodnie. Za każdym razem tradycyjne kosze zastępowały specjalnie skonstruowane kapsuły. Ta, która przeszła do historii, Breitling Orbiter 3, zdobi dziś skwer w Château-d'Oex.
Loty komercyjne balonem widokowym dostępne są dla każdego. Wprawdzie nie jest to najtańsza rozrywka, ale panorama Alp z olbrzymimi czterotysięcznikami Mont Blanc i Grand Combin (4314 m n.p.m.) oraz masywu Jury według wielu warta jest każdych pieniędzy. Jeśli tylko pozwolą warunki, poza lotami na uwięzi istnieje szansa na przelot do sąsiedniej doliny, w której leży słynąca z produkcji sera gruyere miejscowość Gruyeres.
W pogoni za Piccardem Fot. CC BY-SA 2.0/ Karsten Seiferlin/ Flickr.com W pogoni za Piccardem/ Fot. CC BY-SA 2.0/ Karoten Seiferlin/ Flickr.com
No dobrze, ale - jak zaznaczyliśmy na początku - jesteśmy w kraju zdominowanym przez góry. Wypada zatem do nich wrócić, a nie tylko spoglądać na nie z wysokości. Uprawianie klasycznej turystyki górskiej w Szwajcarii to ogromna przyjemność. Z dwóch przynajmniej powodów. Po pierwsze, nie mamy u siebie gór tak wysokich, a tutaj, nawet na niezbyt trudnych wycieczkach, możemy wejść w świat lodowców. Szwajcarzy z myślą o takich jak my przygotowali specjalny program "Mój pierwszy czterotysięcznik". Podczas półdniowych wycieczek można zdobyć Breithorn (4164 m n.p.m.) albo Allalinhorn (4027 m n.p.m.).
Wyjście na ten pierwszy szczyt, wznoszący się w otoczeniu Zermatt, sprowadza się do pokonania niewielkiej w sumie odległości i nieznacznego przewyższenia (podejście prowadzi od przełęczy pod Klein Matterhorn) oraz - i to jest chyba największą trudnością - pierwszych objawów choroby wysokościowej. Wycieczka zajmuje 4-5 godz. i dla każdego, kto nie był jeszcze na takiej wysokości, jest dużym przeżyciem. Druga góra leży w wieńcu czterotysięczników otaczających Saas-Fee, a wychodzi się na nią także po pokonaniu lwiej części trasy kolejkami. Tyle że tym razem punktem wyjścia jest słynna restauracja Threes!xty, położona na wysokości 3500 m n.p.m.
Drugi powód przyjemnych doznań wynika stąd, że chociaż Szwajcaria kojarzy nam się z luksusem i nowoczesną infrastrukturą, to w tutejszych schroniskach wciąż żywe są echa dawnych lat. Spotkanie nowoczesności z tradycją tworzy wyjątkowy klimat. O jednym tylko trzeba pamiętać. Jeśli chcemy przenocować w schronisku, zaanonsujmy wizytę. Przyjście bez zapowiedzi, wyłączywszy rzecz jasna sytuacje awaryjne, wzbudzi konsternację i - dość eufemistycznie rzecz ujmując - nie będzie mile widziane przez gospodarzy.
A właśnie w schroniskach przyjdzie nocować każdemu, kto zdecyduje się na pokonanie jednej z kilkudziesięciu górskich pętli - kolejnej atrakcji Szwajcarii. Na czele długiej listy tras znajdują się 10-dniowe tury wokół Matterhornu i Monte Rosa. Są na nich przejścia przez lodowiec, wiszące mosty nad gigantycznymi żlebami czy ścieżki wijące się trawersami stoków.
Na pętli wokół Matterhornu leży schronisko Topali. Z daleka wygląda jak... barak, pudełko ze stali, drewna i szkła. Jednak to zdecydowanie bardzo nowoczesne pudełko, z pomysłowo rozwiązaną ścianą szczytową. Jest szklana, więc siedząc przy ciepłej herbatce, można podziwiać bijące w niebo szczyty. Widok jest tym bardziej efektowny, że od gór oddziela widza głęboka i wąska Mattertal, dolina wiodąca pod słynny Matterhorn. Innym fascynującym schroniskiem jest Konkordiahütte. To drewniana chata wzniesiona ponad 130 lat temu na wąskiej półce skalnej, ponad ścianą opadającą niemal pionowo do pełznącego ok. 100 m niżej lodowca Aletsch. Śpi się w nim, zupełnie jak w orlim gnieździe, podczas wędrówki wzdłuż jęzora tego najdłuższego alpejskiego lodowca.
Dolina Mattertal Fot. CC BY-SA 2.0/ donchili / Flickr.com Dolina Mattertal/ Fot. CC BY-SA 2.0/ donchili/ Flickr.com
Może mniej klimatyczne, ale za to dogodnie położone, jest schronisko pod masywem Monte Rosa. Tam trzeba się przespać, żeby po pobudce ok. północy wyruszyć na szczyt Dufourspitze (4634 m n.p.m.). Tak wczesne wyjście spowodowane jest przede wszystkim względami bezpieczeństwa. Im dłużej bowiem słońce operuje, tym większe zmiany zachodzą na powierzchni lodowców (otwierają się śmiertelnie groźne szczeliny). To dobry moment, żeby wspomnieć, że choć na każdą ze wspomnianych eskapad można iść samodzielnie, to jednak z przewodnikiem są one znacznie ciekawsze. I całkowicie bezpieczne.
W Szwajcarii nie brakuje wyrafinowanych imprez kulturalnych. Dla mnie jednak jej kwintesencją jest przede wszystkim dźwięk krowich dzwonków i donośne zawodzenie rogów alpejskich - instrumentów związanych z kulturą pasterską.
Do najbardziej znanych festiwali z folklorem w tle należy bez wątpienia Unspunnenfest - trzydniowe święto celebrowane w rejonie Interlaken, miasteczka usytuowanego między wielkimi jeziorami, w otoczeniu Alp Berneńskich, w sąsiedztwie ruin zamku Unspunnen. Festiwal odbywa się zawsze we wrześniu, z tym że... mniej więcej co 12 lat. Jego geneza sięga XIII w., kiedy to na łące ścielącej się pod murami zamku spotkali się pan na włościach Burkard von Unspunnen z założycielem Berna Berchtoldem V von Zähringenem, by godnie zakończyć dzielące ich spory. Gdy po latach wojska napoleońskie najechały Szwajcarię, próbowano odwołać się do tej tradycji, celebrując konsolidację narodu wobec wroga. Kulminacją imprezy jest odtąd rzut kamieniem, który - zgodnie z tradycją - waży 83,5 kg. Odbywają się również zapasy przypominające wrestling, pełno jest muzyki i tańców, leje się wino, a stoły uginają od przysmaków. I nie wypada pokazać się w stroju innym niż tradycyjny. Jeśli ktoś chciałby zarezerwować czas, by wziąć udział w festiwalu, jego kolejna edycja zapowiedziana została na 2017 r.
Najdłuższy alpejski lodowiec Aletsch można objąć wzrokiem z Eggishornu, niezbyt wybitnego szczytu wznoszącego się 2927 m n.p.m. Pod wierzchołkiem tuli się do granitowych głazów niewielkie schronisko Horli-Hitta. Był chyba czerwiec, kiedy nieopodal schroniska pojawiło się dwóch trębaczy w kubrakach czerwonych jak flaga kantonu i zadęło w rogi alpejskie, śląc mocne, długie dźwięki w niebo. I chociaż zdaję sobie sprawę, że był to rodzaj przedstawienia, trudno zapomnieć scenę tak pełną ekspresji.
Niegdyś, na halach, rogi alpejskie służyły do zwoływania rozproszonych po górach pasterzy. Potem zaczęto na nich grać nie tylko w górach, a mocą wydawanego przez róg dźwięku zainteresowali się kompozytorzy. Instrument, wykonywany tradycyjnie z jodłowego drewna, osiąga zazwyczaj od 3,5 do 4 m długości. Jest więc imponujący, ale niezbyt wygodny, zwłaszcza w transporcie. Dlatego też zazwyczaj składa się z kilku mniejszych części, które montuje się przed użyciem. Instrument jest w Szwajcarii bardzo popularny. Ba, uchodzi za jeden z narodowych symboli, dlatego też jego dźwięki uświetniają wszelkie imprezy oraz święta.
Szwajcarzy z upodobaniem obwieszają flagami federacji i kantonów ulice, place, a nawet prywatne domy. Ozdobą jest także bardzo często krowi dzwonek. Ale nie taki zwykły. Dzieje krowiego dzwonka, zawieszonego na pasie ozdobionym malowanymi herbami kantonów, są godne niemal książkowego opisu. Wszystko zaczęło się prozaicznie. I praktycznie. Dzwonek na szyi zwierzęcia pozwalał właścicielowi zlokalizować je w najgęstszej nawet mgle czy w lesie, jaki dzielił odkryte hale od położonych niżej domostw. Z czasem dzwonki stawały się coraz cenniejsze, a w rodzinach zaczęto je przekazywać z pokolenia na pokolenie.
W maleńkim Morgins w kantonie Wallis byłem kiedyś świadkiem zejścia krów z hal. To w całych Alpach wielkie święto. Krowy, stosownie przystrojone, przybywały do wsi przy akompaniamencie właśnie zawieszonych na szyi dzwonków. Na placu, wśród straganów ze smakowitym serem raclette oraz grzanym winem stała też estrada, z której płynęła muzyka. W pewnym momencie nad placem rozbrzmiały dźwięki dzwonków, ale tym razem nie krowich, tylko dźwiganych przez ludzi. Tak, dźwiganych, bo o ile największy nawet krowi dzwonek waży 2-3 kg, to dzwon-instrument może ważyć nawet ponad 15 kg! Muzykanci maszerowali wokół placu bardzo specyficznym krokiem. Z konieczności, bowiem tylko zdecydowanie pchnięty udem dzwon odpowiednio zadźwięczy. Niektórzy z grajków mieli zawieszone dwa dzwony - na jarzmie, takim, jakie zakłada się na kark wołom. Choć to specyficzne instrumenty, muszę przyznać, że brzmiały niezwykle dźwięcznie, tworząc oryginalne tło dla krowiego festynu.
Walka krów/ Fot. Shutterstock
Z pasterskiej tradycji wyrósł w Szwajcarii jeszcze inny obyczaj - walki krów, od 100 lat odbywające się w kantonie Wallis. Organizując je, wykorzystano naturalny odruch, w który natura wyposażyła hodowane na halach rasy. Pasza jest tam niezwykle pożywna, ale niezbyt obfita. Dlatego też bywa, że trzeba się o nią bić. W każdym stadzie jest dominująca krowa, która prowadzi pozostałe na najlepszą trawę. Jeśli spotkają się dwa stada, przewodniczki podejmują walkę. Stado pokonanej odchodzi, zadowalając się gorszą paszą.
Walki krów odbywają się od wczesnej wiosny do jesieni. I są to niemal ligowe rozgrywki. Ich zwieńczeniem jest wielki jesienny finał w Martigny, we francuskojęzycznej części kantonu. Każdego roku właściciele wystawiają tam niemal 200 krów podzielonych na kilka kategorii (w zależności od wieku i wagi). Pod bacznym nadzorem sędziów najlepsze krowy z kantonu biją się o tytuł królowej we własnej kategorii oraz tytuł najbardziej pożądany - królowej królowych. Zwycięskie krowy wynoszą laur w postaci dzwonków na ozdobnych pasach. Właścicielowi pozostaje wielki honor, przybierający też wymiar bardziej policzalny, bowiem cena czempionki znacząco rośnie, sięgając poziomu dobrego samochodu.
Aby uspokoić nieco miłośników zwierząt, warto dodać, że krowom nie dzieje się żadna krzywda, bo walki polegają głównie na przepychaniu się i są generalnie bezkrwawe (czasem może zdarzy się, że któraś z krów rogiem uszkodzi skórę). A walczą jedynie pokryte ciemną, niemal czarną sierścią krowy rasy Hérens. Mocne, o ciężkich łbach uzbrojonych w imponujące rogi.