Maja Sontag ma 194 cm wzrostu i 34 lata, z czego rok, 6 miesięcy i 4 dni spędzone w podróży dookoła świata (24 odwiedzone kraje). Nie była z tym pomysłem pierwsza ani jedyna, ale to właśnie jej książka "Majubaju, czyli żyrafy wychodzą z szafy" (niedawno ukazała się w ramach Wydawnictwa Pascal) napisana na bazie prowadzonego w czasie podróży bloga zbiera teraz świetne recenzje.
"Żaden "przeczytany" film nie zbliżył mnie do opisywanych miejsc tak jak wędrówka z Mają po kartkach jej książki. Ta podróż mogłaby się dla mnie nie kończyć" - napisała o niej Krystyna Czubówna. Szymon Majewski dorzucił, że świetnie rozumie Maję, bo... też ma 190 centymetrów wzrostu, z którymi przemierzył Amerykę Południową.
Co dokładnie trzeba zrobić, by diametralnie odmienić swoje życie? Dlaczego pieniądze w podróży bardziej przeszkadzają niż pomagają? Jak to jest być kobietą-wielkoludem, której nie chcą wpuścić ani do damskiej, ani do męskiej toalety? Czemu niektórzy ludzie nie powinni w ogóle opuszczać progu swojego mieszkania? I czy po takiej podróży można sobie od tak po prostu i na luzie wrócić do etatu i dni podobnych jeden do drugiego?
Odpowiedzi na te pytania znajdziecie w obszernych fragmentach książki Mai Sontag, które dla Was mamy.
Bo to było tak. Zawsze marzyła mi się podróż dookoła świata. Życzenie wypowiadane tęsknie na jednym wydechu z wygraną w totka i romansem z Mikiem Pattonem, powtarzane jak mantra przy zdmuchiwaniu urodzinowych świeczek. Od samego chcenia i rozmyślania nic się jednak nie zadziało. Zrozumiałam, że trzeba po prostu zakasać rękawy i wziąć sprawy w swoje ręce. Marzenia są po to, by je samemu spełniać.
Ktokolwiek, kto choć odrobinę jeździ na własną rękę, bliżej czy dalej, wie, że czasy Kolumba, Livingstone'a i Halika mamy dawno za sobą i wyjazd za granicę to już nie ekspedycja w nieznane. Dzisiaj eksplorowanie świata jest łatwe. Patrząc na dzikie tłumy na Machu Picchu czy w ruinach Angkoru, można powiedzieć, że nawet za łatwe. "Azja Południowo-Wschodnia w dziesięć dni", "Śladami Inków helikopterem", "Mount Everest dla początkujących" - okładki folderów agencji turystycznych mienią się kolorami. Podróżowanie to żadna wiedza tajemna i pod tym względem nie różni się bardzo od innych życiowych wydarzeń. Nieważne, czy ktoś przygotowuje się do remontu, porodu czy dalekiej wyprawy - zawsze trzeba coś na dany temat poczytać, poszukać, podpytać, odłożyć pieniądze, ogarnąć się z pracą, przygotować rodzinę na to wydarzenie, no i mieć do tego wszystkiego zdrowie.
Moment podjęcia decyzji o wyjeździe okazał się dla mnie przełomowy. W końcu przestałam marzyć, a zaczęłam działać i przygotowywać się do podróży.
I wcale nie doznałam cudownego objawienia, nie przepowiedział mi tego żaden wróżbita, nie wyszłam cało z katastrofy lotniczej ani śmiertelnej choroby. W zasadzie nie stało się nic, czym. Była jesień 2008 roku, gdy poślinionym palcem na wietrze wyczytałam, że potrzebuję dwóch lat, by przygotować się do tego wyjazdu. Od tamtej chwili świat kręcił się wokół jednego. Życie zaczęło samo się układać i sprzyjać planom. Kupno samochodu przestało być ważne. Kolejne dwa lata biegania za tramwajem stanowiły idealną zaprawę kondycyjną. Rozklekotany odkurzacz musiał się jeszcze jakoś trzymać przez następne miesiące na taśmie i gumce, a buty zimowe po wizycie u szewca dostały drugą i trzecią szansę. Na urodziny zamiast parowaru poprosiłam o wypasiony plecak, ręczniki turystyczne z mikrofibry i szwajcarski scyzoryk.
Rozpowiadałam o tym wyjeździe wszystkim naokoło. W ten sposób zaraziłam entuzjazmem i przekonałam do swojego planu rodzinę i znajomych. Wszyscy zgodnie zaczęli mi kibicować. Oczywiście nie zabrakło chwil zwątpienia, ale nadzieje, jakie we mnie pokładano, motywowały mnie do konsekwentnego działania. Z czasem w oczach najbliższych stałam się niemal święta, a co najmniej błogosławiona. Zostałam bohaterką, super-Majką, zawodnikiem reprezentacji startującym po pewne złoto, no i po prostu głupio byłoby się wycofać. Machina organizacyjna była tak rozkręcona i napędzana życzliwością, że nie mogło się nie udać.
Złożyłam wypowiedzenie, wynajęłam mieszkanie, zaszczepiłam się, oddałam kota w dobre ręce, przekazałam skuter znajomemu w potrzebie, całe życie zapakowałam w kartony i zniosłam do piwnicy, posypałam trutką na szczury i tak zostawiłam, by czekało na mój powrót.
Te kilka ostatnich dni przed wyjazdem to był prawdziwy koszmar. Kolejne radosne imprezy pożegnalne miały w sobie coś ze stypy. Bo przecież wyjeżdżałam na półtora roku w siną dal, a tam te smoki, choroby, tajfuny, wojny. Dostałam tonę talizmanów, zdjęć, obrazków świętych, pukli włosów. To miało chronić przed złem tego świata.
Ta-dam! Zaczęło się. Ósmego września 2010 roku wyruszyłam z Warszawy w moją wymarzoną Podróż-Dookoła-Świata z przekonaniem, że nawet jeśli zaraz miałoby mi się to wszystko przestać podobać i zachwycać, a zaczęło uwierać i drażnić, śmiało mogę w każdej chwili wrócić. Bo po pierwsze mam gdzie, do kogo i po co, a po drugie - najważniejsze już się wydarzyło - doprowadziłam do tego że moje marzenie się właśnie spełnia. Bo może okazać się, że to nie jest to, że za długo, za intensywnie, że ciężko w pojedynkę, że tęsknię, ale sama muszę się o tym przekonać. W przeciwnym razie do końca życia zadawałabym sobie pytanie: "Co by się stało, gdybym wtedy jednak pojechała?".
Szczęśliwie okazało się, że w tej wymarzonej podróży dookoła świata jest po prostu doskonale. Po raz pierwszy w życiu miałam poczucie, że robię najsłuszniejszą rzecz pod słońcem i że decyzja o wyjeździe była strzałem w dziesiątkę. W mojej ocenie znalazłam odpowiedź na odwieczne pytanie o sens życia: zarabiam, funkcjonuję w trybie dom-praca-dom, siedzę po godzinach właśnie po to, by potem móc to wszystko rzucić i zrobić swoje. Podróż smakuje dwa razy lepiej, gdy się na nią długo czeka i ciężko na to pracuje.
Wyjątkowość mojego przedsięwzięcia polegała także na tym, że ruszyłam w świat sama. Takie było założenie. To miała być celebracja wolności, moja osobista włóczęga, bez kompromisów, bez planu, własnym tempem, tam, gdzie mnie nogi poniosą. Muszę jednak w tym miejscu nadmienić, że mam szczęście mierzyć 194 centymetry wzrostu. To pozwalało mi bezpiecznie spacerować wieczorami po najmroczniejszych rewirach, choć z drugiej strony bywało przyczyną wielu niecodziennych sytuacji, takich jak opór babci klozetowej w Boliwii, która nigdy nie widziała tak wysokiej kobiety, a skoro jej nie widziała, to znaczy, że takich kobiet nie ma, więc na wszelki wypadek nie wpuści mnie do damskiej toalety, do męskiej zresztą też nie. Jako kobieta samotnie podróżująca byłam otaczana wyjątkową opieką na każdym kroku. Ludzie podziwiali moją odwagę i determinację. Łapali się za głowę, mnie za rękę i wyprowadzali z opresji. Wszystkie zasłyszane przeze mnie na trasie straszne i tragiczne historie przytrafiły się osobom, które swoim zachowaniem same wpakowały się w tarapaty. Niektórzy ludzie po prostu nie powinni podróżować ani nawet wychodzić z domu. Naiwność, brak wyobraźni i głupota nie znają granic. Dosłownie.
Jeśli zapalała mi się lampka ostrzegawcza, coś mi podpowiadało, że ta historia nie skończy się dobrze, że wydarzenia przybrały nieciekawy obrót, nie brnęłam dalej, tylko zagadywałam do pierwszej lepszej normalnie wyglądającej osoby i prosiłam o pomoc. Tego się podczas tej podróży nauczyłam. Ludzie są z natury nieśmiali, ale wywołani przed szereg stają na wysokości zadania. W momencie, gdy po raz pierwszy, drugi i kolejny spotkałam się z nieprawdopodobną serdecznością, gościnnością i bezinteresowną pomocą, rozleniwiłam się na tyle, że zaczęłam nawet prosić policjanta o wstrzymanie ruchu drogowego, by złapać odjeżdżający autobus, albo stewardessę, by zapytała przez ten swój mikrofonik, czy któryś z pasażerów nie jedzie z lotniska własnym samochodem do Devonport i nie mógłby mnie zabrać.
Z tą samotną podróżą jest tak, że naprawdę trudno być samej. Trzeba tego albo bardzo chcieć, albo być niezłym dziwakiem i introwertykiem, by nie dać się wciągnąć w towarzystwo. Odkryłam, że bardzo wiele osób podróżuje podobnie jak ja i że naturalnie zaczynaliśmy wokół siebie orbitować, łączyć się w pary, grupy, by coś razem przeżyć, gdzieś dojechać i po wszystkim znowu rozbić się na atomy i pójść w swoją stronę. Nieocenioną wartością jazdy w pojedynkę jest ta naturalna otwartość na wszelkie znajomości. Staje się w obliczu wyboru: zagadać do człowieka, na którego normalnie nawet by się nie spojrzało, albo siedzieć w milczeniu przez kolejne pięć godzin jazdy autobusem. Ja trafiałam bardzo różnie: właściciel kopalni złota, nauczycielka angielskiego niemówiąca po angielsku, osobnik gadający z psem, gość konwersujący z kosmitami i przygotowujący się na nieuchronną zagładę, naukowiec badający wpływ oposów na gruźlicę u krów, głuchoniema malarka, z którą zapisałam trzy zeszyty, rozmawiając o muzyce, kolekcjoner opakowań po pringelsach, nastolatka w podróży przez obie Ameryki z butelką keczupu Takie właśnie spotkania nadają wyprawie wyjątkowy smak.
Mimo ilości wrażeń i nowo poznanych osób z czasem zaczęłam tęsknić. Bardzo tęsknić. Mogłabym o tym tęsknieniu napisać doktorat. Poznałam wszystkie składowe tęsknoty. Jasne, bardzo mi brakowało przyjaciół, rodziny, znajomych, ale o dziwo miałam z nimi lepszy kontakt, niż kiedy byłam w kraju. Bo w końcu nie brakowało mi dla nich wszystkich czasu. Skype, Facebook, maile Znajdowałam chwilę, by pisać, gadać, słuchać. Zaczęłam natomiast tęsknić za tymi wszystkimi małymi rzeczami, które na co dzień mnie uszczęśliwiają: kromka razowca z twarogiem, mój fryzjer i przewidywalny efekt strzyżenia, prysznic bez klapek albo lepiej - długa kąpiel w wannie z pianą i olejkami, flakon perfum, książka po polsku, moje łóżko bez pluskiew, sukienka Z czasem, paradoksalnie, zatęskniłam też za poukładanym życiem i przewidywalnością jutra, czyli za tym wszystkim, od czego uciekłam. Ale to pewnie stan, dla którego taką podróż się odbywa. Tęsknota i ponowna fascynacja szarą codziennością, monotonią trybu pracy na etat.
Aby wytrwać do końca, nie zwariować i zrealizować plan w stu procentach, musiałam czasami poudawać, że jestem w domu i pożyć chwilę tak, jakbym była u siebie. Przychodziła taka sobota czy wtorek, że nic mi się nie chciało, pragnęłam w zasadzie tylko przesiedzieć cały dzień w piżamie, bo już mi bokiem wychodziła ta ciągła włóczęga, nie miałam ochoty na nic patrzeć, niczego czytać, szukać, kombinować, łazić i podziwiać. Bo bolały stopy lub łokcie albo wszystko naraz, sama nie wiedziałam, co. Bo czułam, że od tego bycia twardą, dzielną i odważną, chyba zaczynają rosnąć mi wąsy, a już na pewno włosy na nogach podejrzanie falują na wietrze. Więc czasami zatrzymywałam się gdzieś na chwilę, nie dlatego, że tam akurat było najpiękniej na świecie, ale po to, by się ogarnąć, odchwaścić, poczuć się superkobieco. Kompletowałam sobie nowe zaskakujące zestawienia z tego wszystkiego, co miałam w plecaku, czyli z pięciu t-shirtów i trzech par szortów. Ewentualnie szłam na zakupy i fundowałam sobie nowy top, co przysparzało mi zmartwień na cały wieczór, bo oznaczało tyle, że któraś ze starych koszulek musiała wylądować w koszu. Z kosmetyczki wyciągałam szampon, który był też moim żelem do kąpieli, a gdyby miał miętowy zapach, pewnie pełniłby również rolę pasty do zębów. Spędzałam długie minuty pod prysznicem, oglądając się z każdej strony i uważnie badając każde zaczerwienienie, otarcie, wysypkę, znamię, bo nigdy nie wiedziałam, czy jutro nie dostanę z tego gorączki, nie zacznie sączyć się ropa albo wykluwać jakiś robal.
Choroby i wypadki to jedyne zło, nad którym nie ma się kontroli podczas takiej podróży. Nie planowałam ani wywrotki na skuterze, ani gorączki krwotocznej - dengi. Choć teraz, z perspektywy czasu, gdy happy end już dawno za mną, myślę, że obie te historie brzmią morowo i warto mieć takie anegdoty w swoim podróżniczym portfolio. Wtedy nie było mi do śmiechu - chora, tracąca kontakt z rzeczywistością, rozgorączkowana, przysypiająca, odsyłana przez lekarzy z paracetamolem. Myślę, że w takich krytycznych momentach ratowało mnie właśnie to, że byłam sama. Nie mogłam sobie pozwolić na chwilę słabości, na to, by się kompletnie rozłożyć, bo nie miałam obok nikogo zaufanego do pomocy. Im większa ogarniała mnie niemoc, tym bardziej musiałam być twarda. Pamiętam, że w szpitalu z czasem bardziej od stanu zdrowia martwił mnie pomysł towarzystwa ubezpieczeniowego, bym przerwała podróż i wróciła do kraju. W efekcie dwa dni po wypisie siedziałam już w samolocie do Birmy.
Stałam się z czasem superzmanierowanym, wymagającym turystą. Na hasło "wodospad" mimowolnie ziewałam, bo skoro widziałam już największy, najwyższy i najszerszy na świecie, to co niby miałoby mnie zaskoczyć. Terapeutyczne okazały się odwiedziny znajomych, którzy przylatywali i dołączali do mnie na czas swoich dwu-, trzytygodniowych urlopów. Byli spragnieni przygody, obłędnych widoków i egzotyki. Świeża krew. Przyjeżdżali i ekscytowali się wszystkim naokoło, zwracali moją uwagę na faktycznie cudowne rzeczy, obok których przeszłabym obojętnie, bo w mojej ocenie nie były już wystarczająco niesamowite i odmienne. Ten mech między kaflami, zapach mango, przejrzystość gwieździstego nieba, świetliki na drzewie, wymyślne dekoracje w lokalnych autobusach i najdłuższy paznokieć świata wyhodowany na małym palcu przez pana kierowcę Znajomi przywozili ze sobą również trochę tego polskiego świata, którego obraz powoli zaczynał rozmazywać się w mojej głowie. Były liściki, przesyłki pełne smakołyków, wczorajsze pączki, krówki i kabanosy, polskie gazety, książki, plotki, ploteczki, wiadomości, pozdrowienia, zmartwienia, narodowe narzekanie i patriotyczna duma, były też niekończące się rozmowy. Po polsku.
Pieniądze w podróży szczęścia nie dają. Na pewno rozleniwiają, podpowiadają najbardziej oczywiste rozwiązania, wpuszczają w banał. Paradoksalnie wraz z kurczeniem się budżetu moja podróż stawała się coraz bardziej ekscytująca. Zaczęło się kombinowanie i ryzykowanie, pojęcie obciachu przestało istnieć. Autostop, couchsurfing, odnajdowanie z potrzeby chwili dalekich krewnych na Antypodach, składanie trzydniowej wizyty znajomym siostry mojej babci, spanie po plebaniach, korzystanie z gościnności Polonii rozsianej po całym świecie. Więc teraz, jeśli ktokolwiek pyta mnie, ile powinien mieć pieniędzy na taką podróż, odpowiadam: im mniej, tym lepiej, bo ciekawiej.
Gdy pieniądze się skończyły, a długi ciągnęły się na kilometr, trzeba było wrócić do domu. Wylądowałam w egzotycznej już dla mnie Polsce 11 marca 2012 roku, robiąc pełne kółko dookoła Ziemi. W rok, sześć miesięcy i trzy dni objechałam 24 kraje w Ameryce Środkowej i Południowej, Azji Południowo-Wschodniej oraz Australię z Nową Zelandią. Wylądowałam i było superekstra czad. Miałam wszystko, o czym marzyłam, za czym wzdychałam, do czego tęskniłam w czasie podróży. Rodzina, przyjaciele, sukienka z koronką i fryzjer, kilogramy twarożku ze szczypiorkiem i bochenki razowca, gołąbki cioci Usi, opiłowane i pomalowane paznokcie, teatr, moje łóżko, własny pokój, całe mieszkanie! Taplałam się w tych luksusach, niedostępnych przez ostatnie półtora roku. Zaczęłam pracę, wdrożyłam się szybko i w ogóle byłam z siebie niezwykle dumna, że tak łatwo odnalazłam się w tej rzeczywistości, że niby taką supertwardą babką jestem. Tak mnie wszyscy przestrzegali, że trudno będzie się zaaklimatyzować, a tu proszę - bułka z masłem. Ale przyszedł dzień, kiedy czar prysł, efekt nowości zbladł, a ja uzmysłowiłam sobie, że to nie kolejne niesamowite miejsce na mojej trasie, ale że teraz już tak będzie - na zawsze.
Zatrzymałam się, rozejrzałam wokoło i zauważyłam, że tutaj czas się zatrzymał. Nic się nie zmieniło, drobiazgi, detale pozostały takie same. Popatrzyłam na ten jeden miesiąc, który dzielił mnie od powrotu, i zobaczyłam, jak niewiele się w tym czasie w moim życiu wydarzyło. Przywołałam w pamięci dowolny miesiąc z podróży, który w mojej percepcji napęczniał do długości roku, bo przecież jak to możliwe, że tyle niesamowitości dało się upchnąć w tych czterech tygodniach. I dopiero wtedy zrozumiałam, czym ta wyprawa będzie w moim życiu, pojęłam skalę doświadczeń, przeżyć, obserwacji. Z czym to porównać? Kosmos to mało.
Największą zdobyczą tego wyjazdu jest poczucie, które powoli we mnie dojrzewało - że teraz to już mogę wszystko. Bo skoro udało mi się spełnić swoje marzenie i objechać świat dookoła, to co zdołałoby mnie zatrzymać? W tej chwili ogranicza mnie tylko moja pomysłowość i śmiertelność oraz niemożność bycia w kilku miejscach naraz. W tych granicach każdy pomysł jest wykonalny. Na przykład taki, by napisać o tym wszystkim książkę, która zainspiruje choć jednego człowieka i wyśle go w świat.
No, to jedziemy.
Wydarzenia ostatnich dni pamiętam niekompletnie, jak film przewijany na podglądzie - niby wiem, co i jak, ale nie umiem połapać się w akcji. Kumulacja przeżyć, rozbuchanych emocji, osobistych rozterek, łez, pożegnań, motyli w brzuchu, reisefieber. Lotnisko, foliowanie bagażu, tea or coffee?, Dublin, hasło do Wi-Fi, Julie i Julia z Meryl Streep, Nowy Jork, esemesy, kolacja z Magdą, żółta taxi, Brooklyn Bridge o świcie, poczekalnia w terminalu, pierwsze latynoskie twarze, Miami, same latynoskie twarze, Guatemala City, kartka z moim imieniem, jazda vanem, gothic metal z kasety, żebrzący człowiek-kadłub, parujące lasy, architektura kolonialna, jakiś dom, pewna rodzina, powitanie, pokój, łóżko, ciemno.
Sytuacja zastana jest taka, że oto znajduję się w Gwatemali, w miejscowości Antigua i siedzę przy jednym stole z rodziną Sanchezów w ich domu, jemy kolację, zwykły posiłek, nie że od razu srebra i świąteczna zastawa. Można odnieść wrażenie, jakbyśmy w takim składzie i układzie funkcjonowali od lat. Przy stole, jak w każdym domu, omawiane są bieżące tematy rodzinne, co kto robił w ciągu dnia, co działo się na mieście, a co w szkole. Panuje wielkie poruszenie, bo przyszedł list z informacją o najmłodszym z trojga dzieci - Tiffany. Tego wszystkiego bardziej się domyślam, niż rozumiem, bo przecież dopiero od jutra zaczynam naukę hiszpańskiego w lokalnej szkole. Carla i José tłumaczą mi coś rozemocjonowani. Chyba chodzi o to, że Tiffany spadła z trzeciego miejsca na piąte, ale nie wiem, czy mowa o jakiejś liście rezerwowej naboru do szkoły, czy że dostała w czymś trzy punkty na pięć. Nie wiem, ale łączę się z nimi w oburzeniu i jak oni klnę, na czym świat stoi. Pytam tylko, czy to problemo czy no problemo. Podobno to drugie.
Zaplanowałam całkiem dokładnie pierwsze trzy tygodnie mojej podróży. Tyle czasu daję sobie na wstępną aklimatyzację, przestawienie się na tryb tułaczy i przyswojenie języka. Zaczynam w miejscowości Antigua, miasteczku w niczym nieprzypominającym reszty Gwatemali, bo wyglądającym tak, jakby zostało na dwa lata oddane pod władanie Skandynawom. Ci zaplanowali wszystko w każdym szczególe. Jest tutaj pięknie, bajkowo, kolorowo, czysto. Wśród odrestaurowanej architektury kolonialnej kryją się schludne kawiarnie, księgarnie i bary sushi, nawet światłowody zostały wkopane w ziemię, a nie rozciągają się pajęczyną nad miastem. Nic dziwnego, że właśnie tutaj jak grzyby po deszczu wyrosły szkoły hiszpańskiego, bo w tym sympatycznym, bezproblemowym miasteczku każdy zachodni turysta poczuje się jak u siebie. Dobre miejsce na rozgrzewkę, początek półtorarocznej podróży.
Jeszcze w Polsce po głębszym przeszukaniu internetu wybieram i rezerwuję miejsce w jednej ze szkół hiszpańskiego. Pięć dni w tygodniu po cztery godziny jeden na jeden z nauczycielem i tak przez trzy tygodnie. Przez szkołę organizuję sobie również spanie u miejscowych. Trafia mi się rodzina Sanchezów. Carla i José oraz ich trzy Sancheziątka (szesnaście, czternaście i osiem lat). Z chwilą przekroczenia progu ich domu staję się pełnoprawnym członkiem familii. Pakuję się z butami w środek ich codziennego życia, które nagle staje się moją nową rzeczywistością.
Z dnia na dzień zaczym funkcjonować równie skromnie i prosto, borykając się z superprzyziemnymi problemami. W przestworzach eksplodowały mi butelki z kremem z filtrem i teraz cały bagaż tonie w tłustej mazi. Może to i mało istotne z perspektywy kanapy w mieszkaniu w Polsce, ale tutaj cały mój majątek ogranicza się do zawartości plecaka i jeśli połowa rzeczy w nim pływa w olejku, to tak jakby komuś zalało mieszkanie i stara się ratować każdy drobiazg. Pani w lokalnej pralni nie podołała plamom, zapierając je i szorując gwatemalskim Białym Jeleniem. Przynoszę więc załamana wszystkie rzeczy do domu i tutaj rozgrywa się scena jak z reklamy. W naszej casa w Antigua zjawia się Zygmunt Chajzer:
Carla: "Nie! tych plam już nic nie dopierze..."
Maja: "Carla, potrzebujemy czegoś mocniejszego, na pewno coś tutaj macie, ostra chemia."
Chajzer: "A czy próbowałyście już vanisha?"
Maja: "Carla, macie tu vanish?"
Carla: "Pierwsze słyszę, co to? Nigdy nie stosowałam."
Maszeruję więc do ogromnego supermarketu, największego w mieście. Wchodzę i nie mam pojęcia, czy stoję w dziale keczupów, balsamów czy nawozów. Masa nieznanych mi marek i produktów. Bogu dzięki za krem nivea, bo pomaga mi zlokalizować dział drogeryjny, z kolei danone zawraca z alejki z nabiałem. Trafiam na regał z chemią. Pokazuję sprzedawczyni zaplamioną koszulkę oraz butelkę z olejkiem i mówię że problemo. A ona prowadzi mnie prosto pod półkę z tym szarym mydłem biały jeleń. Tłumaczę, że nie działa. Pytam, czy jest vanish albo cokolwiek w tym rodzaju, choć w ogóle nie zakładam, że tutaj ktokolwiek to zna. Okazuje się że znają i mają - cały ołtarzyk z różowymi pojemnikami stoi na środku kolejnej alejki. Przynoszę jeden do domu i biorę się za pranie. Plamy zaczynają znikać. Carla patrzy na mnie z niedowierzaniem jak na iluzjonistę szarlatana. Czary. Widzę potem, jak przygląda się podejrzliwie i chowa butelkę po detergencie, którą wyrzuciłam do kosza.
Pierwszy dzień w szkole. Proszę pana dyrektora, by znalazł dla mnie nauczyciela, który choć trochę mówi po angielsku, co pozwoli ruszyć z kopyta z nauką. Typuje Anę. Pierwszą rzeczą, którą chcę, by mnie nauczyła, to odpowiedź na najczęściej zadawane mi pytania, czyli: "Nie gram w koszykówkę", "Tak, jestem wysoka, też to zauważyłam".
Tak się składa, że po pierwszym dniu nauki przypada sobota i zasłużony dwudniowy odpoczynek od książek. W pewnym wieku powrót do szkoły przychodzi dużo trudniej. Jadę na wycieczkę na aktywny wulkan Pacaya. José wskazał mi biuro, z którym najlepiej tam się udać, i była to dobra rekomendacja, bo nasza grupa liczy tylko pięć osób, a nie trzy autokary turystów. Bus wyjeżdża najwyżej jak się da. Na miejscu wita nas lokalny przewodnik i zapowiada dwie godziny ostrego podejścia w kierunku krateru. Niestety na sam szczyt dzisiaj nie wejdziemy, bo pogoda jest niepewna, nic nie będzie widać, może padać. I to właśnie aura, a nie fakt, że cztery miesiące temu miała miejsce jedna z silniejszych erupcji w najnowszej historii wulkanu i wciąż wykazuje on pewną aktywność, krzyżuje nam plany. Turysta nasz pan - jeśli chce zobaczyć przelewającą się lawę i zapłaci za to, należy mu to umożliwić.
Jeszcze dwa tygodnie temu spędzałam osiem godzin dziennie na etacie za biurkiem, więc wspinaczka na szczyt nieszczególnie mi idzie. Podczas dwóch godzin intensywnego marszu prostą ścieżką w górę doskonale zapamiętuję regularnie powtarzane nowe hiszpańskie słówko - pausa czyli przerwa. Szczęśliwie przewodnik imieniem Paco polubił robienie pausa, bo wtedy częstuję go ciasteczkami. Maszeruję tak równo do góry, by w końcu dotrzeć na inną planetę. To co ukazuje się moim oczom, trudno z czymkolwiek ziemskim porównać. Okolica przypomina bardziej scenografię taniego filmu science fiction. Szarobura popękana skorupa zaschniętej lawy, kratery, dym unoszący się ze szczelin, duszące opary Ziemia jest tak rozpalona, że wystarczy wsadzić suche patyki w skałę, by same się zapaliły. Czuję, jak dosłownie grunt pali mi się pod nogami. Idziemy dalej w górę przez lawowisko, Paco na czele wytycza bezpieczny szlak. Teraz to już trzeba maszerować bez zatrzymywania, a przynajmniej przebierać nogami, bo cała zabawa przypomina chodzenie po rozgrzanych węgielkach. Nagle znikąd koło nas pojawia się pies. Podobno to znana w okolicy postać - żyje na wulkanie, a miejscowi nazywają go Hot Dog. Celem naszej wędrówki okazuje się pokaźna szczelina, przez którą widać piekło. Takie odnoszę wrażenie - czerwono, ogień, gorąc bucha, huczy, dymi, parzy, brwi i rzęsy wypala. Płacz i zgrzytanie zębów.
W tym momencie pewien Australijczyk z naszej grupy zgłasza taką oto sprawę: jego ulubiony iPod nie działa, chciałby go wrzucić tutaj do tej dziury i w ten sposób się z nim pożegnać. Paco mówi, że oczywiście nie ma problemu, ale widzę że trzyma tego iPoda i zęby z żalu zaciska, bo do czego to podobne, żeby całkiem niezły sprzęt wylądował w wulkanie, skoro być może da się go jeszcze naprawić. Siłuje się z samym sobą, ale w końcu odtwarzacz przelatuje przez bramę piekła i momentalnie staje w płomieniach. Może gdy za jakieś dwa miliony lat ktoś znajdzie jego szczątki, dopowie sobie historię o rytualnych pochówkach iPodów w XXI wieku?
Kolejną wycieczkę urządzam sobie w tygodniu, po tym jak ktoś w szkole opowiedział mi o Cerro de la Cruz - wzgórzu nieopodal miasta, z krzyżem górującym nad okolicą i fantastycznym widokiem na całą Antiguę. Uprzedził tylko, że jest tam niebezpiecznie, ale policja turystyczna dwa razy dziennie zapewnia eskortę, zawożąc i odwożąc chętnych do odwiedzenia tego miejsca. Nie zwlekając długo, tego samego dnia o trzeciej po południu stawiam się na komisariacie, gdzie poznaję Daniela z Niemiec i Tiszi z Japonii. Pakujemy się na pakę radiowozu, każdemu z nas przydzielają po osobistym policjancie i tak jedziemy na wzgórze. Wygląda to trochę jak przewóz więźniów, trochę jak zwiedzanie miasta autobusem z otwartym dachem. Docieramy na wzgórze, rozlega się pisk hamulców, z samochodu wysypuje się policja. Robimy zamieszania na sto dwa. Samo miejsce okazuje się urokliwym pareczkiem, w którym dziewczynki w białych sukienkach grają w piłkę, turystki z Francji przy winie śmieją się głośno, a niekończącymi się schodami napływają z miasta kolejni amatorzy pikników... i w tym wszystkim my z eskortą trzech uzbrojonych po zęby policjantów. Zagrożeń i niebezpieczeństw czyhających na turystów nie zauważam. Później doczytuję, że w Antigui założono policję turystyczną właśnie w reakcji na kradzieże w Cerro de la Cruz. Domyślam się więc, że teraz władze podtrzymują informacje o stanie zagrożenia, by jakoś uzasadnić konieczność istnienia tej specjalnej jednostki. Jak dla mnie super - zaoszczędziłam na busie, opłacie za wejście i jeszcze podwieziono mnie pod sam krzyż. Podobno da się jeszcze z policją pojechać na cmentarz, bo tam też jest niebezpiecznie. Zamierzam z tego skorzystać.
Kolejne dni mijają pod znakiem ogólnomiasteczkowych przygotowań do święta niepodległości Gwatemali, które przypada 16 września. Całą Antiguą wstrząsają wystrzały petard, niebo rozświetlają fajerwerki, przetaczają się próbne przemarsze parad szkolnych. Również nasza szkoła językowa przygotowywała się do obchodów i gdy w końcu nadchodzi ten dzień i ta godzina, zajęcia są przerywane i wszyscy zostają zaproszeni do świetlicy na akademię. Każdy dostaje plik kartek z programem uroczystości, tekstami do śpiewania oraz przysięgą, którą zaraz mamy złożyć. Wszystko oczywiście po hiszpańsku. Średnio się odnajduję w tej sytuacji, dawno już wyrosłam z odstawiania podobnego cyrku, zwłaszcza że ta nasza szkoła to bardziej uniwersytet trzeciego wieku, z panem dyrektorem Mario, kilkoma nauczycielkami i siedmiorgiem uczniów z całego świata o średniej około trzydziestu pięciu lat. Nikt prócz mnie zdaje się nie dostrzegać niedorzeczności pomysłu i pan dyrektor, zgodnie z planem, zaczyna swoje przemówienie. Ni w ząb nic nie rozumiem. On niewzruszony zachęca studentów gestem do podejścia bliżej, niczym ksiądz zapraszający dzieci do zebrania się pod ołtarzem. Ja nerwowo obracam się za siebie, zerkając na Anę i pytając wzrokiem, czy wszystko robię dobrze i o co tutaj chodzi, bo akcja ewidentnie się rozkręca. Gdy Mario kończy przemowę, daje znak stojącemu za nim bardzo nieporadnemu chłopcu, że już czas. Ten włącza trzymany w ręku magnetofon, słychać trzaski. Dyrektor wbija lodowate spojrzenie w młodzieńca, ten coś tam rusza kablem i podnosi wyżej magnetofon. Rozbrzmiewają fanfary. Pada jakieś hasło. Po reakcji odgaduję, że to baczność, sztandar wprowadzić. Nagle otwierają się drzwi do składziku na miotły i wysypują się z niego dwie nauczycielki z rozpostartą flagą. Mnie od tłumionego śmiechu ciekną już łzy. Następnie zaczyna się przysięga. Każdy podnosi rękę i powtarza to, co było czytane. Ja milczę, bo nie rozumiem, co mówią, a w ogóle to orientuję się, że wszyscy mają podniesioną prawą rękę, a ja w prawej trzymam te wszystkie papiery. Poprawiam się. Potem przychodzi najgorsze. Chłopaczyna zapodaje nowy utwór, wszyscy stają na baczność, ręka na serce i zaczynają śpiewać hymn przy akompaniamencie muzyki z linią melodyczną. Pokazują mi, na której stronie znajdę słowa. Zamarłam - hymn Gwatemali liczy dwanaście zwrotek i jak kochają ojczyznę, tak wszystkie śpiewają. Można zgłodnieć, zanim dotrą do końca. Obracam się, Ana chichocze i pokazuje mi, że jestem dzielna. Na koniec są jeszcze jakieś czytania o symbolach narodowych Gwatemali, po czym pozwalają nam wrócić do zajęć.
Po szkole wszyscy idziemy na rynek obejrzeć paradę szkół. Ana staje na chodniku w pierwszym szeregu dla niskich Gwatemalczyków, ja z tyłu dla wysokich obcokrajowców. Dostrzegam w tłumie bardzo wysoką miejscową kobietę. A że mam taki plan, by w miarę możliwości w każdym kolejnym odwiedzanym przeze mnie kraju znaleźć i spotkać się z najwyższą jego mieszkanką, jak zahipnotyzowana ruszam w jej kierunku. Niestety, gdy tylko udaje mi się do niej przepchać, okazuje się, że ta po prostu przyszła na paradę przygotowana i przyniosła ze sobą taborecik, by wszystko widzieć. Ana sprowadza mnie na ziemię, mówiąc, że najwyższa kobieta w Gwatemali liczy może metr sześćdziesiąt pięć, ale nawet ona na pewno nie czuje się wysoka i problemy wysokich są jej obce, skoro z trudem dostaje w kuchni do szafek, skraca spodnie kupione w sklepie z używaną zachodnią odzieżą, a każdemu turyście sięga ledwie do pachy.
Gwatemalki oprócz tego, że są niskie, to - mówiąc bez ogródek - nie powalają urodą, która znacznie odstaje od europejskich kanonów piękna. Ale jak wszystkie Latynoski mają w sobie to magiczne coś, co sprawia, że trudno się za nimi nie obejrzeć na ulicy. Niezależnie od stanu faktycznego czują się piękne, są pewne swojej urody, dumne z bujnych kształtów i podkreślają to po swojemu, co rusz i na każdym kroku. Obserwuję to zjawisko na przykładzie Any. Pierwszego dnia zajęć, ilekroć ta szła do toalety albo na przerwę, wracała z inaczej upiętymi włosami. Za każdym razem myślałam, że to jakaś inna nauczycielka. Teraz, gdy zadaje mi ćwiczenia i ja tam po cichutku je odrabiam, ona albo piłuje paznokcie, albo rozpuszcza i inaczej spina włosy, albo szminkuje usta na jaskrawoczerwono, albo w lusterku sprawdza oko, albo zalotnie chichocze, esemesując, albo psika się perfumami, albo smaruje pięty kremem. Nieustanna praca nad swoim wyglądem nie pozwala im zwątpić w to, że zawsze świetnie wyglądają.
Oto, jak mniej więcej wygląda mój gwatemalski dzień. Wstaję o siódmej. Ale już wcześniej słyszę José zamiatającego chodnik przed moimi drzwiami na ganku. Budzik daje znać - za dziesięć minut śniadanie. Ubieram się i zaspana maszeruję do łazienki. Przechodząc przez przejściową kuchnio-jadalnię, zerkam kątem oka, co tam ląduje na stole. Po drodze witam się ze wszystkimi po kolei i staram się w miarę logicznie odpowiedzieć na wszelkie pytania z zaskoczenia typu: Dobrze spałaś? Wyspałaś się? Bardzo zgłodniałaś? Chcesz kawę czy herbatę? Ładna dzisiaj pogoda, prawda? Jednym słowem wszystko, co wykracza poza standardowe dzień dobry. W łazience oprócz ręcznika spotkać można robale przeróżne, okrągłe albo podłużne. Ich widok rozbudza lepiej niż zimny prysznic. Potem zaczyna się nawoływanie Carli na śniadanie. Są nas już trzy rezydentki: Amerykanka Tina, Szwajcarka Kornelia i ja. Cała rodzina Sanchezów zasiada do śniadania. Przed każdym posiłkiem wszyscy się modlą. Długo i gorliwie. W trakcie jedzenia Carla ciągnie nas za język i pilnuje, byśmy między sobą nie rozmawiały po angielsku. Tortura. Dobrze, że moje życie tutaj jest takie przewidywalne, sprowadzone do podstawowych czynności, powtarzanych codziennie w identycznej kolejności, łatwo więc mi idzie opowiadanie o planach na dzisiaj. Wymarsz do szkoły. Idę do niej minutę, ale najbardziej lubię moment wyjścia poza sterylny, spokojny dom Sanchezów. Otwieram bramę i przenoszę się do innej rzeczywistości. Zgiełk ulicy, blask słońca, tumany kurzu, jaskrawe kolory ubrań, kwiatów i budynków, ryk klaksonów, chlapnięcie z kałuży, widok na wulkany. Ta chwila jest prawdziwym otwarciem dnia i przypomina mi, gdzie się znajduję.
W szkole Ana już czeka na tarasie ze świeżą kawą. I lecą po kolei dyktowanki, odpytywanki, fiszki, czytanki, słuchanki. Z czasem do repertuaru dołącza lista "dobrych" i "złych" słówek, bo w hiszpańskim, pewnie jak w każdym języku, nie brak wyrazów podobnie brzmiących i zbudowanych, ale znaczących coś zupełnie innego. Tyle, że ja zwykle trafiam jak najgorzej, myląc na przykład pausa (przerwa) z pusa (wagina w lokalnym slangu) i dziwiąc się zażenowaniu ciała pedagogicznego, gdy pytam Anę przy wszystkich nauczycielkach, czy ma teraz długą przerwę. Przy okazji oczywiście nauczyłam ją, a ona mnie soczystych przekleństw i sprośnych powiedzonek. Od ósmej do dziesiątej równo lecimy z materiałem, po czym mamy dwadzieścia minut przerwy. Najczęściej idziemy wtedy po kawę z wystawionych termosów, następuje szybka wymiana grzeczności z pozostałymi studentami.
Mamy między sobą rozmawiać tylko po hiszpańsku, ale na tym etapie znajomości języka bardzo mnie to frustruje. Bo domyślam się, że konwersacja ze mną nie jest ani ciekawa, ani inspirująca. Co niby fajnego w słuchaniu zdań typu: "Pochodzę z Polski." "Jestem wysoka." "Idę do szkoły." "Uczę się w szkole hiszpańskiego." "Na obiad jem zupę, zupa jest z kurczaka." "Kurczak jest brązowy". Nie powalam atrakcyjnością wnętrza.
Moim ulubionym kolegą w szkole jest sześćdziesięciopięcioletni Marjan z Niemiec. Gdy go poznałam, był na etapie odmiany czasownika "być" i póki co nie posunął się z materiałem ani o rozdział. Podczas rozmowy z nim odnosi się wrażenie, że mówi wszystkimi językami świata naraz. W żadnym dobrze, w każdym trochę. Zdania buduje, z czego popadnie. Trochę hiszpańskiego, szczypta angielskiego, niemiecka gramatyka, rosyjskie makaronizmy. Moja dobra wola, jego mowa ciała oraz kartka i ołówek zawsze pozwalają nam rozszyfrować temat konwersacji. Można pomyśleć, że w jego przypadku ta szkoła stanowi tylko pretekst do samego pobytu tutaj. Popołudniami spotykam go z książką w jednej z kawiarni. Zawsze chętny do rozmowy, zamawia kawę dla dwojga i tak siedzimy, zgadując, co to drugie ma na myśli.
Z Aną kończymy zajęcia w południe. Do obiadu, który jemy dziesięć po pierwszej, mam wolną godzinę. W tym czasie mózg mi odparowuje. Cztery godziny hiszpańskiego jeden na jeden to prawdziwy wyczyn. Podczas posiłku zawsze pada pytanie o plany na popołudnie, więc najczęściej wcześniej leżę, patrzę się w sufit i układam w głowie odpowiedzi. Po obiedzie idę do kolejnej kawiarni z darmowym internetem. Kupuję pyszną gwatemalską kawę, odpalam komputer i rozkładam tomiszcza z notatkami - odrabiam lekcje. Czasami zostaję w domu, by poobserwować życie Sanchezów. Mają oczywiście sjestę. Jak rodzice śpią, dzieci chodzą na paluszkach - ma być cicho, bo jak nie, to widziałam, co się dzieje - ręka, noga, mózg na ścianie.
Ostatnio popołudniami przechodzą nad miasteczkiem potężne ulewy. Flora i fauna szaleją, wszelkie możliwe robale wychodzą ze swoich pozalewanych norek. Siedzę tak pod daszkiem w domu i odrabiam zadanie. Dzieciaki, José, Carlos i Tiffany, biegają trochę po deszczu, trochę po pokojach i tak jak dzieciaki na podwórku przy trzepaku pokazują sobie na patyku, kto znalazł najdłuższą, najgrubszą i najbardziej oślizgłą dżdżownicę, tak samo José, Carlos w komórce pokazuje mi zdjęcie pająka, którego znalazł przed chwilą u nas w łazience. Zamarłam. Normalnie pająki w ogóle mnie nie wzruszają, ale to coś było bardziej podobne do sześcionogiego czarnego kota. Bo oczywiście każdy wie, że gdzieś tam za siedmioma górami, za siedmioma rzekami żyją sobie w dzikich lasach takie wielkie pająki, ale tak naprawdę najczęściej spotyka się je w sterylnych terrariach dogrzewanych lampką, gdzie są karmione świnkami morskimi, wrzucanymi im na pożarcie. Przecież na pewno nie chodzą sobie tak luzem po łazience! A jednak.
Czasami zdarzają się również inne aktywności popołudniowe, na przykład wycieczki organizowane przez szkołę. Kosztują grosze i dlatego decyduję się w nich uczestniczyć. Wizyta na plantacji kawy lub orzechów makadamia albo w hufcu pracy (lokalne rękodzieło). Są to bardzo pouczające wypady poza miasto.
W weekendy nie idę do szkoły ani nie jadam z Sanchezami. Mamy wolne od siebie nawzajem. Carla poleciła mi knajpę z lokalnym jedzeniem, bardzo nieturystyczną. Znajduje się zaraz obok gigantycznego bazaru, który rozkwita w sobotę i klimatem przypomina knajpy typu "Kitka u Witka" otaczające nasze dworce PKS. Każdy wie, jaki sort ludzi tam się żywi - mocno lokalny albo przyjezdny z jeszcze mniejszych miasteczek w dniu targowym. I tak jest właśnie w La Comida de Antigua. Pełen folklor, a jedzenie smaczne, tanie i dużo. Przychodzę tutaj regularnie. Siadam zawsze w kącie, by widzieć całą salę. Kelner już mnie pamięta, wita uśmiechem, pomaga przebrnąć przez menu. Z wyrozumiałością patrzy, kiedy kwiczę albo gdaczę, udając odpowiednio wieprzowinę i kurczaka. Gdy przyjeżdżam tam na rowerze, parkują go na środku sali koło mojego stolika, barykadują krzesłami i pilnują przed złodziejami. Po trzech wizytach wiem już, kto z personelu z kim trzyma, kto jest królem zmywaka, kto kierownikiem, a kto naprawdę sprawuje władzę i dogląda porządku na sali.
Codziennie dziesięć po siódmej u Sanchezów zaczyna się kolacja i relacjonowanie całego dnia. Najczęściej siedzimy trochę dłużej, bo też kwitnie życie familijne: dzieciaki siadają rodzicom na kolanach, obwieszają ich, wygłupiają się, psocą, opowiadają, co im się przydarzyło. Po kolacji wędruję do swojej celi i oddaję się studiowaniu hiszpańskiego.
Pewnego dnia wieczorem schodzi się do nas cała wielka rodzina Sanchezów. Poznaję wszystkich wujków, szwagrów, ciotki. Jest okazja - kuzynka Diana obchodzi trzynaste urodziny. Razem jemy uroczystą kolację, po czym rozpoczynają się przygotowania do przyjęcia urodzinowego. Chowam się w swoim pokoju, uważając, że jest to coś bardziej prywatnego i że może chcą poświętować sami we własnym gronie. Ale po jakimś czasie wychylam nosa, zwabiona śpiewami, klaskaniem i grą na gitarze. Nie że jakoś specjalnie lubię taki oazowo-ogniskowy klimat, ale lokalny urodzinowy folklor wydaje mi się wart poznania. Siadam między nimi zachęcana serdecznymi gestami i mimo że z hiszpańskiego najlepsza jestem z warzyw i liczebników, rozumiem, że w repertuarze są pieśni kościelne. José śpiewa, gra na gitarze, improwizuje. Nie powiem - mocno zabawnie to wygląda, bo i instrument nie stroi, i głos mocno nierówny. Okazuje się, że w każdy czwartek rodzina spotyka się na studiowaniu Biblii. Dzisiaj okazja jest tym większa, że Diana obchodzi urodziny. Najmocniejszy moment wieczoru to chwila wspólnej modlitwy o błogosławieństwo dla jubilatki. To już przypomina egzorcyzmy: rodzina staje w kółku, Dianę sadzają w środku, José głośno artykułuje poszczególne frazy modlitwy, wszyscy zebrani kładą ręce na dziewczynie i zamykają oczy, w rytm modlitwy poklepując ją po plecach.
Ogarniam cały Sanchezowy świat dopiero wówczas, gdy w ich domu zjawia się leciwa Virgina z Kanady, przyjaciółka rodziny. Zna bardzo dobrze gospodarzy, posługuje się biegle hiszpańskim i angielskim, czyli ma wszystko co niezbędne, by zdrowo poplotkować. Zatrzymuje się u Sanchezów na dwa dni, a odwiedza ich podczas swojej kolejnej już podróży po Gwatemali. Myślę, że nasze drogi nigdy by się nie skrzyżowały, bo dosłownie stąpamy po dwóch różnych mentalnych planetach. Virginia ma siedemdziesiąt pięć lat i jest taką typową starszą panią, z siwą ondulacją, trochę przy kości, w drucianych okularkach, która po domu chodzi w podomce, by czuć się wygodnie, i wraz z owdowiałymi koleżankami działa w lokalnych przykościelnych kółkach, organizacjach oraz stowarzyszeniach. I Virginia regularnie przyjeżdża z Kanady pomagać w Gwatemali. Nauczyła się hiszpańskiego, by pracować jako wolontariuszka z sierotami, niepełnosprawnymi, młodymi prostytutkami itp. Wysłała do szkół i utrzymuje kilkoro zdolnych dzieci. Generalnie udziela się we wszelkich możliwych gwatemalskich organizacjach kościelnych. No i naprawdę przejmuje się całym złem i kataklizmami tego świata. Przez dwa dni jej pobytu nie muszę nawet sprawdzać wiadomości w internecie, bo już przy śniadaniu dowiaduję się o huraganie na Filipinach, powodzi w Bangladeszu czy strzelaninie w Stanach. Jest przygotowana do rozmowy o sobie, ma w albumiku zdjęcia swojej rodziny i miejsc w Kanadzie, wszystko to poprzeplatane świętymi obrazkami: oto jej synowie z psem, a zaraz obok Jezus z apostołami. Świat na pewno jest dużo lepszy dzięki takim ciociom Virginiom. Dla mnie odgrywa rolę tłumacza domowej rzeczywistości - zdradza sekrety, naprostowuje źle zrozumiane historie, jest też oczywiście kosmitką z innej planety, która na moment zaparkowała w pokoju obok i znajduje się na wyciągnięcie ręki. Dowiaduję się od niej na przykład, że Carla i José są pastorami w lokalnym kościele i że bardzo dobrze mówią po angielsku, choć od dziesięciu dni żadne słowem w tym języku nie pisnęło.
Zagadka Sanchezów zostaje przeze mnie rozszyfrowana na tyle, że wiem już, kim są, i wiem, że sporo jeszcze nie wiem, więc mogą mnie zaskoczyć babcią zakopaną w ogródku. Moje życie w Antigui popada w rutynę. Czuję, że czas się wypełnił i pora ruszyć dalej. Decyduję się przenieść na trzeci tydzień nauki hiszpańskiego do wioski w górach nad jeziorem Atitlan.
Wszystko załatwione, już się spakowałam, już jedną nogą jestem w San Pedro La Laguna. I miało mnie już nic w tej Antigui nie zaskoczyć. Ale oto właśnie dzisiaj, w dzień wyjazdu, Carla przy śniadaniu niespodziewanie informuje o przeprowadzce do nowego domu. Podobno my, rezydentki, pakujemy się i przenosimy razem z nimi. Dzisiaj, teraz, zaraz. Słysząc to, jestem z początku święcie przekonana, że źle ją zrozumiałam, że to jakaś forma czasu przyszłego albo że idą dopiero ten dom oglądać, ale zdziwiona twarz Szwajcarki Cornelii, najlepiej z naszej trójki władającej hiszpańskim, uświadamia mi, że to się dzieje naprawdę. Nie mogę odżałować tego, że nie będę uczestniczyła w tym wielkim wydarzeniu z życia rodziny Sanchezów. Co za niefart. Gdyby tylko dało się być w dwóch miejscach naraz!
Informacja o przeprowadzce mogła mi też umknąć w ogólnym szumie informacyjnym, bo od dwóch dni wszyscy naokoło mówią nie tyle o przeprowadzce Sanchezów, ile o zbliżającym się froncie znad Kostaryki. Dzisiaj jest już podobno nad Hondurasem i jutro ma dotrzeć nad Gwatemalę. Istnieje niebezpieczeństwo, że rozwinie się z tego huragan. Przez deszcze i schodzące regularnie lawiny błotne przestała jeździć na trasie Antigua-San Pedro La Laguna większość lokalnych autobusów, dlatego też tamtejsza szkoła wysłała po mnie swojego busa. Jest tak, jak mówili: błoto, strugi deszczu, zawalone osuwiskiem drogi. To wszystko jednak nie odbiera radości z podróży, bo oto w końcu ruszyłam się z Antigui dalej niż zawoziły mnie radiowozy na wycieczki pod eskortą policji.
Gdy docieramy nocą na miejsce do San Pedro La Laguna, rozgrywa się istna awantura o Basię. Ile zapytanych osób, tyle pomysłów na to, co ze mną począć. Kierowca, pasażer, pani ze spożywczaka i jej koleżanka, z którą akurat rozmawia, znajomy przechodzień - każdy zabiera głos w tej dyskusji. Jeden już maszeruje z moim plecakiem do szkoły, drugi go zawraca, bo podobno mam jechać prosto do rodziny, trzeci idzie to sprawdzić i zapytać czwartego, co zrobić.