"Ja się boję tych niedźwiedzi, a ona traktuje je jak koty" - powiedziała o niej Magdalena Skopek, zdobywczyni Kolosa za Podróż Roku. Kamila Kielar ma 28 lat i zaledwie 163 cm wzrostu. Nie przeszkodziło jej to jednak zwiedzić 60 krajów na 6 kontynentach, samotnie przemierzyć dzikie ostępy Kamczatki i zostać specjalistką od niedźwiedzi.
Kamila Kielar: Zaczęło się, kiedy miałam 20 lat i studiowałam dziennikarstwo. Starałam się o wyjazd na Erasmusa do Turcji, nie udało się, ale w zamian zaproponowano mi uniwersytet Fiński. Pomyślałam: czemu nie? I w ten sposób dowiedziałam się, że tereny subpolarne są jednymi z najciekawszych miejsc na świecie.
A na Erasmusie, no cóż - kto by tam poświęcał czas na naukę, gdy wokół wszystko nowe, nieznane, ciekawe. Postanowiłam wykorzystać okazję, którą zgotował mi los i pojeździć stopem po krajach nordyckich.
K.K.: Tak, podróżowałam autostopem i bez towarzystwa. Dokładnie wiedziałam, w jaki sposób chcę podróżować - autostopem, bez planu i pośpiechu, nocując u napotkanych po drodze ludzi. To, że wybrałam się w tę podróż sama, wynikało z tego, że większości osób, które studiowały ze mną, albo nie chciało się w ogóle ruszać poza miasto akademickie, albo - chciały jeździć na krótko i spać w hotelach. A ja uważałam (i do tej pory uważam), że wyciąganie kogoś na siłę na wyjazd zupełnie się mija z celem i potrafi skutecznie zniszczyć każdą wyprawę. Podróżowanie z kimś na siłę, tylko po to, by nie podróżować samemu, jest bez sensu. To jeden aspekt.
Drugi jest taki, że lubię niezależność i decyzyjność, jaką dają mi samotne podróże. Przede wszystkim lubię dać się ponieść wydarzeniom, które spotykają mnie po drodze. Przy większej grupie możliwość ta jest dużo bardziej ograniczona, a tym samym sporo tego, co najciekawsze dla mnie w podróży - spotkania z ludźmi i naturą - umyka.
Po trzecie, pomimo, że jestem bardzo towarzyska, lubię też być sama, nawet przez dłuższy czas. Sprawa mi to zwyczajnie przyjemność i pozwala poukładać kłębiące się w głowie myśli.
"A pani do kogo?" / Fot. Kamila Kielar
K.K.: Była to moja pierwsza samotna podróż.
K.K.: Nie. Może dlatego, że już wcześniej sporo jeździłam i nowością był dla mnie jedynie brak towarzystwa, a nie podróż jako taka.
K.K.: Nie było wielkich przełomów, ale utwierdziłam się w przekonaniu, że chcę podróżować i robić to dłużej, częściej i bardziej intensywnie. Odkryłam też, że tereny subpolarne, z pozoru puste, nieciekawe, odpowiadają mi najbardziej ze wszystkiego, co do tej pory widziałam. Że tam się najlepiej i najspokojniej czuję.
Najfajniejsza była konfrontacja z ludźmi - wydaje się, że w takiej poznanej, na wskroś cywilizowanej Finlandii nic człowieka w kwestii kultury i ludzi nie może zaskoczyć. A tu nagle odkrycie - w samym środku bardzo laickiego kraju trafiłam na rodzinę wyznania laestadiańskiego, bardzo konserwatywnego odłamu luteranizmu.
Wtedy odkryłam, że dla takich właśnie zdarzeń, historii, spotkań z ludźmi warto podróżować. Nie bez znaczenia było też odkrycie, że w podróży wcale nie chodzi o zaliczanie znanych miejsc. Że można całymi dniami wędrować po tajdze i że dostarcza to więcej bodźców niż niejedna wieża Eiffla.
Puste przestrzenie Alaski/ Fot. Kamila Kielar
K.K.: W czasach studenckich brałam udział w kilku wyjazdach rowerowych. Na przykład po krajach nadbałtyckich, ale jeszcze wtedy nie przywiązywałam wagi do tego, że poruszam się na dwóch kółkach, ot - środek transportu, jak każdy inny. Prawdziwy rowerowy szał zaczął się od udziału w rowerowym projekcie "Afryka Nowaka" (http://afrykanowaka.pl/en/). To wtedy, jadąc przez Tunezję, zakochałam się w dwóch kółkach. I jak widać, jest to miłość na całe życie
K.K.: Już kiedy po raz pierwszy byłam w Laponii wiedziałam, że tam wrócę i wracałam wielokrotnie - do Laponii i innych krajów nordyckich. W mojej głowie tworzyła się też lista innych "północnych kierunków", miejsc, w które chciałam pojechać. Istniał tylko jeden problem - kierunki, o których marzyłam, są niestety drogi. Musiało więc minąć kilka lat, zanim trafiłam na Alaskę i Kamczatkę.
K.K.: W Laponii pokochałam puste przestrzenie i dałam się zauroczyć dzikości przyrody, klimatowi i specyfice "twardego życia" ludzi, którzy mieszkają tam na co dzień.
K.K.: Nie dlatego. Chciałam tam wjechać dlatego, że on tam był, po prostu. A że nie pomyślałam wcześniej, że wysoko w górach jest lodowiec i część trasy musiałam pokonać "na Nowaka" (pchając rower - red.)... No cóż, na Kamczatce trzeba się szybko przystosowywać.
Lodowiec, w drodze na wulkan Awiaczyński / Fot. Kamila Kielar
K.K.: Tak, niedźwiedzie były już w Laponii, chociaż tam tylko o nich słyszałam. Ale to wystarczyło - zaczęłam interesować się bardziej tematem niedźwiedzi i północnej przyrody w ogóle. Poznawać charakterystyczne rośliny tundry, odróżniać rośliny jadalne od trujących. Uczyłam się, jak przetrwać w dziczy. W Laponii po raz pierwszy usłyszałam historie o niedźwiedziach opowiadane przez lokalsów. Zaintrygowało mnie to, że dla nich spotkania z niedźwiedziami były czymś zwyczajnym, że traktują niedźwiedzie jak element krajobrazu.
K.K.: Nigdy oko w oko, miałam przyjemność zobaczenia niedźwiedzi w Tatrach, ale tylko z dużej odległości. Nie było to prawdziwe spotkanie.
K.K.: Pierwszego niedźwiedzia spotkałam dopiero na Alasce, w parku Denali. Byłam bardzo podekscytowana - grizzly na wolności, mój pierwszy grizzly! Oczywiście było tak głównie dlatego, że on był w bezpiecznej odległości, jakieś 150 m ode mnie i wiedziałam, że nic mi nie grozi. Zrobiłam mu kilka zdjęć i na tym się skończyło. Potem były oczywiście kolejne spotkania, czasem w odległości dziesięciu metrów, czasem nawet trzech.
K.K.: Nie. Byłam dobrze przygotowana do tych spotkań. Zachowałam się tak, jak w takiej sytuacji należy - zadziałałam automatycznie. Niedźwiedź również działał automatycznie i tak, jak powinien. Szedł ścieżką nad brzegiem jeziora. Kiedy go zobaczyłam, zeszłam z drogi, w bok, do lasu. Niedźwiedzie są bardzo wygodnickimi zwierzętami, dlatego kiedy spotykamy miśka na ścieżce, nie ma co się cofać, bo on wtedy będzie szedł za nami. Tym bardziej nie ma sensu iść na niego. Należy po prostu zejść mu z drogi, zrobić miejsce.
K.K.: Nie bardzo. Już przy spotkaniu z niedźwiedziem trzeba działać spokojnie, nie dać się ponieść emocjom. Na Kamczatce usłyszałam: "Jeśli się nie boisz, jesteś martwy". Strach jest potrzebny, bo dzięki niemu unika się głupich błędów, strach każe się rozglądać, mieć w świadomości, że na takiego niedźwiedzia można trafić niespodziewanie - a wtedy faktycznie spotkanie może być niebezpieczne. To strach sprawia, że precyzyjnie wybieramy miejsce na nocleg. Jednak najważniejsze to nie dać się panice i ten strach ujarzmić, tak, żeby działał na naszą korzyść, a nie nas paraliżował. Ja byłam do spotkania z niedźwiedziami dobrze przygotowana.
K.K.: Wiem, jak zachować się w stosunku do niedźwiedzi, by były to spotkania bezpieczne zarówno dla mnie, jak i dla nich. To, czy niedźwiedź jest niebezpieczny, zależy przede wszystkim od tego, czy w danym miejscu jest dużo czy mało jedzenia. Niedźwiedź brunatny (a więc i grizzly, jego podgatunek) nie poluje na człowieka, nie ma go w jego menu. Niedźwiedzie potrafią być agresywne, jeśli są głodne, brakuje im pożywienia. Lub - co zdarza się najczęściej - jak się je zaskoczy.
Z kolei nasze niedźwiedzie tatrzańskie, w odróżnieniu od tych alaskańskich, są nauczone przez człowieka głupich zachowań (turyści którzy podchodzą, karmią je, zostawiają w pobliżu domów czy schronisk resztki jedzenia) i dlatego potem mogą zachowywać się w stosunku do człowieka inaczej, nienaturalnie.
Niedźwiedź na Alasce/ Fot. Kamila Kielar
K.K.: Najlepiej zejść mu z drogi, na bok, tak by mógł spokojnie iść dalej wybraną przez siebie ścieżką. Nie uciekać. Niedźwiedzie mają słaby wzrok, warto więc też pokazać, ze jesteśmy ludźmi - czyli czymś, czego się nie jada. Można zacząć mówić spokojnym głosem, zamachać rękami lub też podnieść plecak nad głowę, by pokazać, ze jesteśmy więksi. Niedźwiedź, który stoi na dwóch łapach, nie atakuje, ale sprawdza, z kim ma do czynienia, węszy. Należy więc odpowiednio mu się przedstawić. W razie sytuacji kryzysowych warto mieć specjalny gaz na niedźwiedzie.
K.K.: Tak, widziałam. Grizzly Man to był facet, który znał doskonale zachowania niedźwiedzi. Wiedział też, że jeden z nich zaczyna się denerwować ich obecnością, i nawet jest takie nagranie, na którym mówi, że jeśli nie odejdą, to ich ten niedźwiedź zaatakuje. Wybrał dalszą obserwację.
Mnie interesuje północna przyroda jako całość i niedźwiedzie jako jej najważniejszy punkt. Ale nie skupiam się jedynie na nich, tak jak Grizzly Man. Więc nie chcę ryzykować i gdy poczuję się zagrożona, odejdę.
K.K.: Trochę z książek, ale przede wszystkim od lokalsów i "rangersów" parkowych.
K.K.: Przetrwanie w dziczy ćwiczyłam już wcześniej, przed Alaską, podczas innych wypraw. Aby przetrwać w tundrze, przede wszystkim trzeba mieć mocną psychikę. Nie poddawać się, wierzyć we własne siły. Podobno duża część ludzi, którzy nie przeżywają różnych katastrof to ci, którzy już na początku się załamali.
Po drugie: trzeba wiedzieć, co ze znalezionych roślin można zjeść - latem w tundrze jest wiele jagód, grzybów, rzeczy, które my też znamy. Są jednak i zupełnie inne - na przykład jagody, których nie znamy. To ważne, żeby je rozróżniać. Są też części rośli, o których wiadomo, że można jeść (np. ze spodniej warstwy kory brzozy można zrobić makaron). Jest mnóstwo ryb, które można złowić nawet bez wędki, zwłaszcza w okresie, gdy łososie płyną na tarło - robi się wtedy proste pułapki (choć lokalsi łapią ryby nawet rękami).
Jeśli nie mam wody, potrafię ją uzyskać. Umiem budować różnego rodzaju schronienia, w zależności od terenu i podłoża, na którym przyjdzie mi spać (podłe jest zwłaszcza spanie na wiecznej zmarzlinie) oraz budować różne typy ognisk, w zależności od tego, co jest potrzebne - czy dużo ciepła, czy ogień tlący się całą noc, czy ciepło skierowane dokładnie w kierunku śpiącego.
Umiem rozpoznawać ślady i tropy zwierząt, co daje mi wiedzę o dalszym ich postępowaniu. Potrafię zrobić naczynia, zbudować kuchnię polową, nawigować bez kompasu. Znam też podstawy pierwszej pomocy łącznie z szyciem ran czy robieniem stelaży z gałęzi.
Susły to bardzo ciekawskie stworzenia/ Fot. Kamila Kielar
K.K.: Podstawy dało mi harcerstwo, potem - własne przygody i zgłębianie wiedzy w praktyce. Nauka przychodzi łatwiej, gdy ma się świadomość, że taka wiedza może kiedyś uratować tyłek, dlatego staram się dużo czytać, nawet jeśli coś wydaje się na pierwszy rzut oka nieprzydatne. Kilka lat działałam też jako ratownik Maltańskiej Służby Medycznej, stąd umiejętności pomocy przedmedycznej.
K.K.: W przyszłym roku chciałabym zaangażować się w prace na rzecz niedźwiedzi w jednym z parków narodowych w USA.
K.K.: Chyba się już przyzwyczaili. Zresztą - wiedzą, że dzięki temu jestem szczęśliwa, że żyję naprawdę.