"Bycie żoną astronauty oznaczało podwieczorki z Jackie Kennedy, udział w wielkich galach i natychmiastowy status gwiazdy. Oznaczało perfekcyjny uśmiech na sesjach zdjęciowych dla magazynu "Life", noszenie ekstrawagancko wylakierowanej fryzury "na rakietę" i balansowanie na wysokich obcasach przez erę kosmiczną"- tak rozpoczyna się przedmowa do książki "Żony Astronautów" autorstwa Lily Koppel (Wydawnictwo Znak), która 6 marca pojawiła się w polskich księgarniach. Na jej podstawie powstaje też serial producenta popularnej "Gossip Girl".
Żony astronautów były produktem swojej epoki, szalonego końca lat 50 i późniejszych w Ameryce, czasów Zimnej Wojny z Rosją i jej zupełnie nowego oblicza - na kosmicznym, księżycowym froncie.
Gdy 9 kwietnia 1959 roku w USA oficjalnie rozpoczęła się era kosmiczna - siedmiu młodych, uśmiechniętych amerykańskich chłopaków z kwadratowymi szczękami i wojskowymi fryzurami zostało oficjalnie zaprezentowanych światu jako pierwsi w historii astronauci NASA - nikt (w NASA) nie pomyślał, że ich osobiste żony mogą jeszcze bardziej zainteresować fotoreporterów. "Co na to panów żony? Czy nie chcą powstrzymać amerykańskiego postępu? Która kobieta zgodziłaby się na takie szaleństwo? Mąż ma lecieć w Kosmos - czy tu nie zaszła jakaś pomyłka?!" - posypały się pytania, na które chyba nikt nie był przygotowany. Gdy tylko konferencja dobiegła końca, dziennikarze wybiegli przed żółty budynek stojący naprzeciwko Białego Domu i nakazali swoim redaktorom, by jak najszybciej rozesłali ludzi, którzy w całych Stanach odnajdą niczego jeszcze nieświadome astrożony. Tak się zaczęło.
"Żony astronautów (c.d. przedmowy - przyp. PD) były zwykłymi gospodyniami domowymi, w większości były to żony wojskowych, które mieszkały w skromnych kwaterach w bazach marynarki lub sił powietrznych. Kiedy ich mężowie, najlepsi piloci doświadczalni w kraju, zostali wybrani do udziału w śmiałej amerykańskiej przygodzie - mającej na celu pokonanie Rosjan w wyścigu kosmicznym - niespodziewanie znalazły się na świeczniku. Podczas gdy ich mężowie szkolili się we wszystkich możliwych aspektach lotu w kosmos, każda z tych kobiet przygotowywała się na dzień, w którym będzie musiała stanąć przed kamerami telewizyjnymi, a cały świat zacznie krytycznie oceniać jej włosy, cerę, strój, figurę, postawę, kompetencje rodzicielskie, dykcję, urok, a przede wszystkim - jej patriotyzm".
W sumie było ich 49: pierwsza siódemka żon pierwszych astronautów (1959 r., wśród nich między innymi podobna do Marilyn Monroe Rene Carpenter, JFK dal jasno do zrozumienia, że jest jego ulubienicą), nowa dziewiątka (1962 r., era promu kosmicznego Gemini, z Janet Armstrong, żoną Neila Armstronga, który stanął na Księżycu podczas misji Apollo 11 i Marilyn Lovell, żoną Jima "Houston, mamy problem" Lovella), kolejna czternastka (1963 r., Harriett Eisele była pierwszą żoną, która dokonała "kosmicznego rozwodu") i wreszcie ostatnia dzięwiętnastka (nazywająca siebie "oryginalną dziewiętnastką").
Rene Carpenter w otoczeniu czwórki dzieci - początek popularności astrożon / fot. Leonard McCombe/Life Magazine/Time & Life Pictures/Getty Images
Musiały zawsze wyglądać na spokojne i opanowane, nawet "w czasie gdy ich mężów przypinano do największej na świecie laski dynamitu na kilka sekund przed wystrzeleniem w przestrzeń kosmiczną".
"Aby uporać się z niewyobrażalną presją sławy, żony nie mogły zwrócić się o pomoc do mężów, którzy byli zbyt zajęci szkoleniami, ani do NASA, która była zbyt zajęta kombinowaniem, jak przetransportować ich mężów na Księżyc. Tak więc żony zwróciły się do siebie nawzajem.
Louise Shepard, żona pierwszego Amerykanina, który udał się w kosmos, na własnej skórze przekonała się, że trzeba uniemożliwiać nadgorliwym fotografom przyciskanie obiektywów do szyb okien i pstrykanie fotek salonu. Zaciąganie zasłon przed dziennikarzami było pierwszą z wielu wskazówek, taktyk i tajemnic, które przekazywały sobie żony astronautów, aby przetrwać tak zwane raporty ze startu, które jedna z żon przemianowała na "czekanie na śmierć".
Lata później, kiedy NASA udało się już wysłać człowieka na Księżyc, ten koszmarny konkurs piękności, w którym brały udział fotogeniczne dzieci żon, pomocni sąsiedzi i szukające rozgłosu oszołomy, ewoluował w zgromadzenie przypominające coś pomiędzy podniosłą uroczystością i stypą. W jednej dzielnicy Houston, zwanej potocznie Togethersville (zlepek dwóch słów "together" - "razem, wspólnie" i "ville" - od "village" - "miasteczko, osada" przyp. tłum.), ta różnorodna grupa kobiet przy kawie i papierosach, szampanie i koktajlach, herbacie i pojemnikach na żywność Tupperware, na uroczystych balach i domowych przyjęciach z okazji lądowania śmiała się i płakała, wiwatowała i pogrążała się w rozpaczy, w czasie gdy ich mężowie mknęli przez przestrzeń kosmiczną.
Astrożony zrozumiały, że muszą się nawzajem pocieszać podczas tych bolesnych minut, godzin i dni oczekiwania na bezpieczny powrót mężów na Ziemię. Przygotowywały galaretki, zapiekanki, lukrowane babeczki ozdobione amerykańskimi flagami, lasagne, jajka faszerowane, świnki w kocykach, ciasto truskawkowe, piankowe brownies i "księżycowe torty" - ciasta z kremem kokosowym przykryte bezą uformowaną tak, by przypominała powierzchnię Księżyca. Butelki szampana były zawsze pod ręką, czekały w gotowości na kolejne szczęśliwe wodowanie. Żony wkładały najmodniejsze kreacje - stawiały na odświętne sukienki w stylu Doris Day w czasie misji Mercury, szyk lat sześćdziesiątych w czasie Gemini i miejską psychodelię lat siedemdziesiątych podczas misji Apollo. Magazyn "Life" miał wyłączność na astronautów i zawsze przysyłał swoich najlepszych fotografów.
W domu szczęściary, której mąż "leciał w górę", każdej z żon przydzielano konkretne zadanie. Jedna dolewała kawy do dzbanka, inna opróżniała szybko zapełniające się popielniczki - palenie jednego papierosa za drugim było powszechne wśród astrożon. Solidarność była niezbędna: kto lepiej zrozumie rozterki zatroskanej małżonki, jeśli nie inna astrożona? Oczywiście wszystkie ukrywały swój smutek i stres. Jeśli zapragnęłyby dać upust emocjom, żądni jakiejkolwiek sensacyjnej wypowiedzi reporterzy czyhali tuż za drzwiami.
Stale powiększająca się grupa żon astronautow była zmuszona sama ustalić swoje miejsce w historii. Były sąsiadkami z kosmoprzedmieścia i podtrzymywały się nawzajem na duchu, gdy ich mężowie kierowali się w stronę Księżyca. - Tworzyłyśmy swoje własne, nowe tradycje - powiedziała kiedyś Marge Slayton, niezastąpiona koordynatorka wspólnoty żon, i dodała: - i były to wspaniałe tradycje. Raz w miesiącu żony astronautow spotykały się na kawę i herbatę; każda była świadoma niewypowiedzianej obietnicy: 'Potrzebujesz otuchy, wpadaj'".
Rene obserwowuje start męża w kosmos / Fot. Ralph Morse/Time & Life Pictures/Getty Images
Koppel dziwi się, że nikt przed nią nie wpadł na pomysł napisania książki o codziennym życiu astrożon. Mimo, że w ich domach bywali wielcy pisarze, jak Norman Mailer (dwukrotny zdobywca Nagrody Pulitzera) czy Tom Wolfe (jeden z twórców tzw. Nowego Dziennikarstwa, stosującego w reportażach i esejach techniki literackie). "Ukrywałyśmy się!" - odpowiada na to jedna z astrożon (wiele z nich żyje do dziś).
"Żony astronautów" przybliżają historie kobiet stojących za astronautami, od projektu Mercury z czasów Kennedy'ego (lata 1959-1963 - w kosmos wystrzelono wówczas pierwszego Amerykanina i dokonano pierwszego lotu orbitalnego), przez misje Gemini (1962-1966: dwuosobowe loty kosmiczne i pierwszy amerykański spacer w przestrzeni kosmicznej), do programu Apollo (1961-1972), kiedy w końcu udało się wysłać człowieka na Księżyc.
Okładka książki "Żony astronautów" (wydawnictwo Znak), po prawej Lily Koppel, autorka
"Większość żon wolałaby poszaleć wieczorem na mieście, niż tkwić w kuchni i kontynuować swoją walkę na domowym froncie, ale jako żony pilotów doświadczalnych nie miały zbyt wielu okazji do bywania w wystawnych restauracjach. Mężowie od czasu do czasu zabierali je na kolację, ale prościej było zostać w domu, ponieważ nie stać ich było na opłacenie opiekunki do dzieci i posiłek w knajpie. Mimo to żony poznawały, co to światowe życie, studiując kobiece magazyny o modzie i urodzie. Nie mogły się doczekać skosztowania życia, które do tej pory znały tylko z fotografii. Niektóre marzyły o kupowaniu sukienek znanych projektantów zamiast ich podrzędnych kopii. Wszystkie czuły, że należy im się jakieś zadośćuczynienie za długie, samotne miesiące drugiej wojny światowej i konfliktu w Korei. Były gotowe na królewskie traktowanie.
Ich mężowie astronauci mieli teraz przebojowego prawnika gwiazd Leo DeOrseya, który często zabierał ich wszystkich na kolację. W swoim ulubionym ekskluzywnym klubie Columbia Country w Chevy Chase Leo siadał z mężczyznami w prywatnej sali, częstował cygarami i rozmawiał o interesach. Leo zajmował się ich wartą 500 000 dolarów umową z "Life" zupełnie pro bono, traktował to zajęcie jako swoją powinność względem nowych bohaterów Ameryki. Wliczała się w to również opiewająca na 100 000 dolarów polisa ubezpieczeniowa od "Life" - Leo dobrze zdawał sobie sprawę, że żadna firma ubezpieczeniowa nie będzie skora wydać polisy astronautom. Wynegocjował też dla nich prawa do telewizyjnych i filmowych ekranizacji ich doświadczeń i załatwił rzeczy, których "nawet nie byli w stanie sobie wyobrazić".
Żony nie były zachwycone, że Leo wcale nie brał ich pod uwagę w machinacjach, ale zdążyły się już przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy. W Ameryce lat pięćdziesiątych XX wieku kobiety zazwyczaj wykluczano z biznesu i podejmowania jakichkolwiek decyzji. Ich królestwo ograniczało się do zajmowania się domem, wychowywania dzieci, gotowania i sprzątania. Wiele kobiet, w tym większość żon, dość wcześnie porzucało studia, bardziej ceniąc sobie tytuł "pani" niż dyplom szkoły wyższej (lub, jak w przypadku Betty Grissom, zdobyty ciężką pracą stopień PMS). Nawet tak silna kobieta jak Rene Carpenter przyznała: "Byłyśmy stuprocentowymi tradycjonalistkami: kapelusze, rękawiczki, maszynki do rozrywki, całkowicie skupione na karierach mężów". Tak się składa, że żartem, który zbliżył do siebie żony, było przyznanie, iż status geniuszy, jaki media nadały ich mężom, mocno je zadziwił. Zgodnie stwierdziły, że to nie do końca prawda, ale mówiły o tym tylko między sobą".
"[ ] Leo wyperswadował "Ike'owi", prezydentowi Eisenhowerowi [...] utajnienie życia rodzin. Eisenhower chciał, by rodziny astronautów zamieszkały w specjalnie utworzonej dla nich wiosce, przypominającej radzieckie Gwiezdne Miasteczko, tak tajne, że kosmonauci nie mogli nawet wyjawić swoim okutanym w chusty żonom, jak zarabiają na życie. Zamiast tego amerykańscy astronauci mieli być zupełnie transparentni, ich historię miało chłonąć całe społeczeństwo.
Nowe rodziny Mercury'ego zostały zaproszone do zamieszkania w bazie sił powietrznych Langley w stanie Wirginia. Langley oferowała typowe wojskowe kwatery, nic szczególnego, mimo to dało się wyczuć atmosferę podniecenia wynikającą z powodów ich nagłej przeprowadzki". [...]
[ ] "- Dzięki Bogu za te pieniądze w zamian za nasze historie od "Life" - powiedziała Betty. Uważała, że ona i Gus zasłużyli sobie na dodatkowe 24 000 dolarów rocznie, które mieli otrzymywać przez trzy lata trwania projektu Mercury. Wiele wycierpiała, zarabiając na studia Gusa i pozostając w ciągłym strachu podczas jego służby w Korei. Zawsze praktyczna Betty miała nadzieję, że dzięki temu nowemu astronautycznemu biznesowi Gus będzie miał stabilniejszą pracę, niczym akwizytor wyruszający ze swoją srebrną walizeczką w kosmos. Może będzie mógł spędzać trochę więcej czasu z rodziną.
Grissomowie, Schirrowie i Slaytonowie postanowili zrezygnować z oferowanych im bliźniaków w Langley i zdecydowali się zamieszkać w Stoneybrook, osiedlu położonym dwadzieścia pięć kilometrów od bazy. Rodziny wprowadziły się do niemal identycznych szeregowców różniących się od siebie jedynie kolorem elewacji. Domy były wygodne, dziewczyny uznały je za fantastyczną odmianę w porównaniu z warunkami, w jakich mieszkały wcześniej. W osiedlowym klubie był nawet prywatny basen dla rezydentów Stoneybrook. Betty, Jo i Marge, ubrane w swoje nowe urocze kostiumy kąpielowe w narodowych barwach, spędzały każdą wolną chwilę na leżeniu przy basenie, moczeniu stop w chłodnej wodzie i uważaniu na nieodstępującego ich na krok fotoreportera "Life", strzelającego im z ubocza fotki. Dzieci astronautów lubiły skakać z trampoliny "na bombę", ochlapując wszystkich dookoła".
"Jednym pierwszych wyzwań, z którymi musiały się zmierzyć żony, były potyczki z ghostwriterami z "Life". Magazyn planował opublikować pierwszy duży artykuł na temat astrożon we wrześniu 1959 roku.
Ghostwriterzy umawiający się z nimi na spotkania, wpadający na kolację lub zabierający je na obiad zachowywali się, jakby panie były ich dawno niewidzianymi przyjaciółkami. Trzej reporterzy "Life" zostali przydzieleni do mężów i żon w pełnym wymiarze godzin, w tym Loudon Wainwright, którego syn miał później dać początek muzycznej dynastii.
Zgodnie z kontraktem każda z żon miała mieć artykuł o sobie napisany przez reportera w jej imieniu i sygnowany jej nazwiskiem: "tekst Betty Grissom". Posiadanie ghostwritera było Betty bardzo na rękę, ponieważ nigdy dużo nie czytała ani nie pisała. Lubiła układać puzzle, te najbardziej skomplikowane, które zabierały najwięcej czasu. Kiedy zbliżała się do końca, jej chłopcy zwykle przybiegali z podwórka i układali ostatni kawałek lub zjawiał się Gus, wstawiał ostatni element i przypisywał sobie całą chwałę.
Betty wydawało się dziwne, że ghostwriterzy wszędzie za nią łażą, nawet gdy odprowadzała dzieci do szkoły lub sprzątała w domu. "Zachowują się, jakbym była najciekawszą rzeczą od czasu wymyślenia krojonego chleba" - dziwiła się".
"Wszystkie siedem żon zapraszało swoich ghostwriterów do domu i pozwalało im towarzyszyć w codziennych obowiązkach. Dziewczyny odkrywały własną tożsamość, ukrywając się za wyobrażeniem, jakie tworzył o nich magazyn "Life" nie tylko jako perfekcyjnych pań domu, ale także jako perfekcyjnych żon astronautów - wyobrażeniu wzorowanym na popularnej lalce Barbie, która po raz pierwszy trafiła na sklepowe półki tamtej wiosny. Żony czuły na sobie wielką presję, musiały sprostać oczekiwaniom całego kraju.
Materiał w "Life" miał być wielostronicowym tekstem prezentującym sylwetkę każdej z siedmiu żon i jej fotografię portretową, a grupowe zdjęcie kobiet miało ozdobić okładkę numeru. To Marge wpadła na pomysł, by wszystkie przeszły na dietę, aby dobrze wypaść w blasku nowo zdobytej sławy. Wszystkie czytały artykuły, o tym, że jedzenie awokado i wizyty w saunie pomagają zgubić zbędne kilogramy. Marge zaprowadziła więc dziewczyny do sauny klubu oficerskiego bazy sił powietrznych Langley. Była pewna, że przekonała wszystkie swoje towarzyszki, ale owinięta białym ręcznikiem i wytrzeszczająca wzrok na rozżarzone do czerwoności kamienie Betty krzyknęła, że jest tam tak gorąco, że można by upiec indyka! Zamknięta w tej małej cedrowej celi nie była pewna, czy może swobodnie oddychać. W końcu Betty uznała, że musi stamtąd wyjść. - Dość szybko się wykruszyła - skomentowała Marge.
Wkrótce pozostałe żony skapitulowały tak jak koleżanka - po prostu nie były stworzone do ćwiczeń fizycznych. Wystarczająco dużym wysiłkiem było uganianie się za małymi dziećmi, a poza tym nietrudno było stracić kilka kilogramów, gdy nieustannie ktoś za tobą chodził i skrzętnie zapisywał, co wkładasz do ust". [...]
[ ] "Wszystkie panie dręczyło jedno zasadnicze pytanie: co mają na siebie włożyć na sesję dla "Life"?
Redaktorzy powiedzieli im, że zdjęcie na okładkę zostanie skadrowane od klatki piersiowej w gorę. Według instrukcji magazynu, opracowanych wspólnie z NASA, do jednego ze zdjęć grupowych kobiety miały włożyć cnotliwe, nienagannie uszyte pastelowe sukienki na guziczki i z kołnierzykami. To miał być ich debiut w dużym ogólnokrajowym periodyku, a NASA chciała, by włożyły nudne szmizjerki?
Żony dyskutowały ze sobą na ten temat na okrągło przez telefon, rozpoczynając tradycję telefonicznych debat żon astronautów, która miała przetrwać cały wyścig kosmiczny. Jakim prawem rząd nakazywał im, w co mają się ubrać? Przecież teraz były żonami astronautów!
Długo zastanawiały się też nad kolorem szminki do zdjęcia na okładkę. Większość żon nie nosiła żadnego makijażu poza szminką, więc jej kolor był bardzo istotny. Wszystkie modowe magazyny i czasopisma dla gospodyń sugerowały, by "postawiły na róż". Róż był kolorem pierwszej damy Mamie Eisenhower. Żony przyswoiły sobie wszystko, co było do przeczytania na temat Mamie i jej "wartej milion dolarów krówki", którą każda zaradna gospodyni domowa mogła przygotować dla swojego męża, nie przekraczając budżetu na zakupy. Znały grafik codziennych zajęć Mamie w Białym Domu. Codziennie o jedenastej układano Mamie fryzurę z jej osławioną grzywką. Później zajmowała się korespondencją i brała udział w uroczystych lunchach z kobietami. Po południu ona i Ike zwykle siadali razem do obiadu i oglądali wiadomości o siedemnastej.
W Różowym Pałacu, jak reporterzy dowcipnie nazywali Biały Dom, wiele pokoi zostało przemalowanych na kolor "Mamie róż", odcień charakterystyczny dla Pierwszej Damy. Róż był w modzie: różowe sukienki, różowe notesiki, różowe wykładziny, różowe pralki Maytag, a nawet różowe pudle, które cieszyły się wielkim powodzeniem wśród modnych paryżanek.
A więc klamka zapadła: "odpowiedzialny róż" dla perfekcyjnej astrożony.
Konferencyjna linia telefoniczna pozwalała astrożonom utrzymywać stały kontakt i umożliwiała wspólne planowanie. [...]
Betty nie była miłośniczką grupowych rozrywek, ale cieszyła się, że dzięki linii telefonicznej ma szansę podsłuchiwać, co knują inne żony. Nie żeby Grissomowie przejmowali się, co myślą o nich inni.
[ ] "Gus, mąż Betty powiedział jej tylko jedno: - Żądam dwóch rzeczy. Nie zmieniaj fryzury. I nie życzę sobie żadnych falbanek w sypialni. - Myślę, że nie musisz się martwić ani o jedno, ani o drugie - zapewniła go Betty.
Była dumna ze swojego żółtego zestawu, który udało jej się skompletować do zdjęć - nagietkowa sukienka z szerokim dekoltem na okładkę, a do grupowej fotografii z kapsułą Mercury słonecznie żółta szmizjerka z paskiem okalającym jej wąską talię. Postarała się i znalazła w lokalnym domu handlowym żółte okulary przeciwsłoneczne i żółte kolczyki guziczki. Według niej, była najlepiej ubrana ze wszystkich żon. Podobnie jak Trudy nosiła swoją sukienkę zapiętą pod samą szyję, tak jak wymagała NASA. Gus i tak wolał nogi. Kiedy mówił jej: "Masz ładne nogi", aż promieniała ze szczęścia.
- Betty to Hoosierka - wyjaśniła któraś z kobiet podczas jednej z debat telefonicznych - jest trochę uparta i nie tak towarzyska jak pozostałe z nas.
Mimo to gdy nadszedł dzień sesji zdjęciowej, Marge i Jo wcale nie narzekały, gdy Betty podwiozła je swoim klimatyzowanym autem. Wjechała na podjazd Jo wczesnym rankiem. To, co mówiły o Jo inne żony, było prawdą. Była perfekcyjną żoną oficera marynarki z białymi rękawiczkami i perłami. Tego dnia włożyła warte siedemdziesiąt dolarów szpilki.
Marge się spóźniała, kazała Betty i Jo czekać na siebie w samochodzie, gdy sama dokonywała ostatnich poprawek, prawdopodobnie skubała pęsetą swój pieprzyk na policzku. Jo uważała, że Marge, także żona oficera marynarki, powinna stosować się do kodeksu, którego pierwszą zasadą jest punktualność. Ważne było, by mieć dobrą pamięć do rzeczy, takich jak godzina powrotu okrętu męża. Kiedy tak czekały, godzina umówionego spotkania z fotografem coraz bardziej się zbliżała.
- Niech to szlag - powiedziała Betty. To było jedno z jej ulubionych zdań. Zatrąbiła klaksonem.
Jo z trudem powstrzymała się, by nie przewrócić oczami, usłyszawszy z ust Betty słowa, które nie przystojną damie. To typowe dla sił powietrznych - pomyślała.
Marge w końcu wyłoniła się z domu, machając do nich jak szalona. Tłumaczyła się, że musiała nakarmić Aceya. Jo wybaczyła spóźnialskiej dopiero, gdy Marge zaoferowała jej papierosa.
Marge i Jo były głównymi palaczkami grupy. Betty nie była zachwycona, że wiezie te dwa kopciuchy swoim samochodem. Nienawidziła dymu. W Mitchell w Indianie co niedzielę jeździła autem z ojcem, który palił wielkie cygara i nie pozwalał otwierać okien. To zawsze przyprawiało Betty o mdłości. W końcu udało jej się przekonać matkę, by ta pozwalała jej zostawać w domu. Była gotowa zrezygnować z trzech gałek ręcznie robionych lodów, żeby tylko nie jechać samochodem w chmurze dymu.
Teraz była żoną astronauty i musiała być miła dla swoich nowych koleżanek, zacisnęła więc zęby i wcisnęła gaz do dechy". [...]
[ ] "Lot Johna ciągle był przekładany, ale w końcu zaplanowano go ostatecznie na następny miesiąc. Tuż przed startem, 20 lutego 1962 roku, zadzwonił do Annie. Ubrany w swój srebrny skafander, leżąc w maleńkim kokpicie swojej kapsuły Friendship 7 znajdującej się niebezpiecznie blisko syczącej parą, wysokiej na trzydzieści metrów rakiety Atlas wypełnionej po brzegi wybuchowym płynnym tlenem o łącznej wadze 166 000 kilogramów, powiedział jej:
- Lecę do sklepu na rogu po paczkę gumy do żucia.
- Tylko wracaj szybko - odparła jak zawsze Annie.
Wymieniali się tymi zdaniami, odkąd John został pilotem myśliwca. Po dziesiątkach misji, które razem przeżyli, słowa te stały się dla nich kojącym rytuałem.
Życie w ciągłym strachu nigdy nie było dla Annie łatwe, ale przyzwyczaiła się do tego. Dlatego John zaczął nazywać ją "Skałą". Przetrwała służbę Johna podczas drugiej wojny światowej. Zamartwiała się o męża w czasie jego pięćdziesięciu dziewięciu ryzykownych potyczek z Japończykami na południowym Pacyfiku. Później John poleciał do Korei, gdzie ściągał na siebie tyle wrogich samolotów MiG 15, że chłopaki z eskadry przezywały go "Magnetyczną Dupą". Ksywka ta przyprawiała Annie o dreszcze, ale John wyglądał bardzo przystojnie na zdjęciu w swojej brązowej skórzanej kurtce i białej jedwabnej apaszce pilota z wyhaftowanymi czerwonymi serduszkami. Udało mu się zestrzelić trzech drani ze swojego samolotu z imionami LYN ANNIE DAVE wypisanymi na kadłubie. W Korei samolot Johnny'ego oberwał od wroga ponad dwieście pięćdziesiąt razy. Jego myśliwiec F9F Panther wyglądał dosłownie jak ser szwajcarski. Obłożone boazerią ściany w domu Glennow były tak obładowane zdjęciami i certyfikatami upamiętniającymi myśliwską karierę Johna, że nazywał je cholernym muzeum.
Wciśnięty w latającą blaszaną puszkę wielkości wanny John miał oblecieć Ziemię trzy razy z prędkością 28 228 kilometrów na godzinę i powrócić do domu, przedzierając się przez atmosferę w imponującej kuli ognia. Najmniejszy błąd w kącie podejścia spali jego kapsułę w mgnieniu oka.
Annie czekała pięć koszmarnych godzin, w czasie gdy John okrążał Ziemię trzy razy i widział cztery piękne wschody i zachody słońca. I rzeczywiście dostrzegł w nich boskie dzieło. Kosmiczne wschody słońca trwały dosłownie chwilę. Zameldował podniecony: "Wschód słońca był przepiękny. Wciąż widzę niesamowitą błękitną wstęgę nad horyzontem. Niebo jest zupełnie czarne. Całkowicie czarne. Widzę nad sobą gwiazdy". Próbował wypatrzeć znajome konstelacje, które nauczył się rozpoznawać już w dzieciństwie".
"(c.d.) Doświadczył stanu nieważkości, którego Alan i Gus mieli okazję zaznać tylko przez krótką chwilę. Od razu wydało mu się to czymś zupełnie naturalnym. "Chyba w końcu znalazłem swoje miejsce" - oznajmił przez radio, kiedy wypatrzył jakieś fascynujące, błyszczące "świetliki", które w kontroli lotów wywołały falę spekulacji na temat maleńkich pozaziemskich form życia.
Pojawił się jednak problem, na tyle poważny, że centrum kontroli lotów postanowiło całkowicie zataić go przed astronautą. Metalowa płyta chroniąca kapsułę przed spaleniem przy wejściu w atmosferę wysyłała sygnał ostrzegawczy. Jeśli tarcza by się nie otworzyła, John niechybnie by spłonął.
W pewnym momencie, tuż przed lądowaniem, z jego kapsuły nie dobiegały żadne sygnały, połączenie z Ziemią zostało zerwane.
W końcu wielka kula ognia przecięła niebo, zostawiając za sobą tęczową smugę. Pasiasty, miętowo-biały spadochron Johna był najpiękniejszą rzeczą jaką, on i Annie kiedykolwiek widzieli. Aby się upewnić, że jego kapsuła nie zatonie tak jak Gusa, została bezpiecznie wyciągnięta na pokład lotniskowca Randolph, zanim jeszcze John zdążył z niej wysiąść. Gdy tylko nadarzyła się okazja, przełożył swoj ręczny klimatyzator z lewej ręki do prawej. Był to tajny sygnał, który opracował razem z Annie, na wypadek gdyby nagrywała go jakaś kamera telewizyjna. Kosmiczny odpowiednik konspiracyjnej wymiany teczek był jego sposobem na powiedzenie jej: "Kocham cię".
Kilka dni później w Nowym Jorku na oparciu tylnego siedzenia kabrioletu sunącego powoli manhattańskim "Kanionem Bohaterów" Annie siedziała tuż obok swojego męża, nowego bohatera Ameryki. Był to największy pochód z serpentynami i confetti od czasu tego na cześć Charlesa Lindbergha. Taki rozgłos się Annie podobał. Nie musiała mówić ani słowa. W inspirowanym Jackie karmazynowym kostiumie i dopasowanym do niego toczku na głowie machała i uśmiechała się do tłumów. W każdym mieście, do którego zawitali - w Nowym Jorku, Chicago, Waszyngtonie - byli witani burzą serpentyn i confetti. Pozostali astronauci i ich żony machali ze swoich samochodów, wszyscy brali udział w paradach, ponieważ John postawił ultimatum: "Jeśli oni nie pojadą, to ja też nie". [...]
[ ] "Marilyn poznała Jima na stołówce szkoły średniej Juneau w Milwaukee, gdzie zmywała talerze, a Jim podawał lunch na gorąco. Zostali parą po tym, jak sympatia Jima rzuciła go dosłownie tuż przed balem maturalnym, ponieważ Jim nie został nominowany do tytułu króla balu (Marilyn zastanawiała się, co teraz czuje ta dziewczyna). Marilyn marzyła o życiu pełnym przygód, odkąd spakowała swoją walizkę i porzuciła rodzinne Milwaukee dla Wschodniego Wybrzeża, gdzie Jim uczył się w Akademii Marynarki w Annapolis. Jim był niezwykle przystojny i równie inteligentny. Wydawał się mieć wiedzę na każdy temat. A teraz został astronautą!
Marilyn miała zamieszkać przy Lazywood Lane w Timber Cove, a było to bardzo prestiżowe miejsce, ponieważ wszyscy mężczyźni z okolicy mieli polecieć w kosmos, a później na Księżyc. Był jednak jeden haczyk.
- To ty musisz wybudować dom - oznajmił jej Jim. - Ja będę zbyt zajęty szkoleniem.
Jim poleciał na przylądek i zostawił Marilyn z planami budowy. Ten sam wykonawca budował tuż za rogiem, przy Whispering Oaks Drive, dom Jane i bardzo często mylił dwie brunetki. Wpadał z wiertarką do domu Marilyn i zaczynał montować coś, co zamówiła Jane, a potem Marilyn musiała wyjaśniać sytuację. Budowlaniec nie był jedyną osobą w okolicy, która miała kłopot z rozróżnieniem Jane i Marilyn. Ten sam kłopot miał rzeźnik, a nawet miejscowy ginekolog. Pewnego razu, gdy Jane siedziała na jego fotelu do badań, lekarz, przyglądając się jej częściom intymnym, powiedział:
- Bardzo przypomina mi pani panią Lovell.
- Z zewnątrz czy od wewnątrz? - zażartowała z refleksem Jane.
Mimo kilku trudności po drodze obie kobiety były zachwycone swoimi nowymi domami. Marilyn poleciła budowlańcowi zrobić projekt jej pokoju rodzinnego na wzór tego z magazynu i wyszedł on dokładnie tak, jak sobie go wymarzyła. Był połączony barowym kontuarem z wyłożoną cegłą kuchnią, dużymi, odsłoniętymi belkami stropowymi i ceglanym kominkiem. Pokój rodzinny był prawdziwą chlubą i dumą Marilyn. Ściany zdobiły obrazy autorstwa znajomej Marilyn, innej żony oficera marynarki, przedstawiające Schody Hiszpańskie w Rzymie i panoramę paryską w stylu Utrilla. Ale niekwestionowanym gwoździem programu był portret olejny Jima. Chociaż krytycy zawsze pozostaną krytykami (to nie był zbyt dobry obraz - zaznaczył pewien reporter), Marilyn go uwielbiała. Dla niej ten piękny rodzinny salon był ucieleśnieniem amerykańskiego snu."
"(c.d.) Życie w Timber Cove wydawało się błogo normalne, a po latach podążania za Jimem z jednej bazy marynarki do drugiej normalność była czymś, czego Marilyn pragnęła. Ale jedna rzecz nie była w porządku. Dom po ukończeniu wydawał się lekko "krzywy". Budowlaniec pomylił się w obliczeniach i musiał dorobić kilka nadprogramowych schodków i poziomów. Z salonu trzeba było się wspiąć po kilku stopniach do frontowych drzwi i zejść w dół do sypialni. Wszystkie pomieszczenia zdawały się umieszczone na rożnych poziomach. Rodzina nazwała swój dom "Lovell's Levels" (Poziomami Lovellów). Marilyn wciąż przyglądała się swojemu kominkowi w rodzinnym salonie i w końcu dostrzegła, że i on, jak cały dom, jest lekko krzywy. Później dowiedziała się, że człowiek, którego zatrudniła, był jednookim murarzem.
Jane często do niej wpadała, tak samo jak inna żona nowej dziewiątki, która także miała na imię Marilyn - Marilyn See. Susan Borman, Pat White czy Faye Stafford przyjeżdżały z El Lago do Lovell's Levels na kawę i papierosa. Marilyn zawsze była wdzięczna za towarzystwo.
Nie była w stanie uwierzyć we własne szczęście, kiedy siedząc z dziewczynami w kuchni, spoglądała nad barem na ten cudowny rodzinny salon. Wieczorami, przeczytawszy bajki na dobranoc trojce swoich małych dzieci i utuliwszy je do snu, kładła się do łóżka i otwierała własną książkę. Czytała i usiłowała zasnąć, ale jej myśli wciąż gdzieś błądziły. Mieszkała w wyjątkowo przytulnym domu, i do tego pięknie udekorowanym - zawsze miała oko do takich rzeczy, znała się na sztuce. W najbliższych tygodniach Marilyn miała zrozumieć, że nierówne poziomy to nie jedyny problem w jej domu. Zawsze brakowało w nim jednego ważnego dla rodzinnego szczęścia elementu - Jima". [...]
"(c.d.) W całej Ameryce kobiety zasypiały z Mistyką kobiecości Betty Friedan na nocnym stoliku, która opisywała ze szczegółami świat podmiejskiej apatii i wypunktowywała przyczyny znienawidzonego "bólu głowy gospodyni", którego uleczenie obiecywały reklamy aspiryny w "Life". Ale "problem bez nazwy" zdawał się wymagać czegoś więcej niż tylko pigułki. Książka oferowała kuszącą wizję życia nieograniczającego się do gotowania, sprzątania i zajmowania się domem. Ale ryku trąb wieszczących początek "wyzwolenia kobiet" nie było słychać u brzegów Taylor Lake, miejsca, które zadawało się położone gdzieś bardzo, bardzo daleko.
Kiedy nowe żony jedna po drugiej osiedlały się w Timber Cove i El Lago, poczuły się wolne, jakby ktoś spuścił je ze smyczy, lub wręcz przeciwnie: miały wrażenie, jakby ktoś uwięził je w "ogromnym akwarium", jak ujęła to Marilyn. Każda z nowych astrożon usilnie starała się sprostać wysokim oczekiwaniom opinii publicznej.
NASA nakazała swojemu rzecznikowi odpowiedzialnemu za protokół dyplomatyczny przeprowadzić z żonami nowej dziewiątki rozmowę inauguracyjną, podczas której mądrzył się on na temat znaczenia odpowiedniego śniadania dla astronautów udających się do pracy - mieli jeść jajka, bekon, cholera, może jeszcze steki i smażonego kurczaka? Karmcie ich dobrze. Chwalcie ich starania. Stwórzcie im w domach azyl. Przyzwyczajając się do normalnych warunków po tygodniu spędzonym w kosmicznej kapsule treningowej z czystym tlenem, mężowi mogą zdarzać się omdlenia, więc nie każcie im wykonywać prac fizycznych wokół domu. I, na miłość boską, chrońcie astronautów przed stresem. Mąż astronauta nigdy nie powinien się martwić hydrauliką czy rachunkami od dentysty, nigdy nie krytykujcie go za brak inicjatywy w sypialni.
Żona nowej dziewiątki Susan Borman już dobrze znała te zasady. Zaznajomiła się z nimi podczas służby męża w bazie sił powietrznych Edwards, kiedy żona oficera dowodzącego straszyła swoje młode podwładne na śmierć, mówiąc im, że mistrzowskie opanowanie przygotowywania śniadania na piątą rano jest sprawą życia i śmierci dla ich mężczyzn w przestworzach. Susan bez sprzeciwu wykonywała polecenia. Żyła, aby wspierać swojego Franka, i jak każda dobra żona oficera sił powietrznych trzymała się protokołu, odwiedzając żonę dowódcy raz w tygodniu". [...]
"(c.d.) Była gotowa do boju i zdeterminowana do posłania Franka w gwiazdy, bo przecież każdy wiedział, że im bardziej udane małżeństwo ma astronauta, tym większe są jego szanse na lot. Wystarczyło spojrzeć na Glennów. Prezentowali model rodziny, jaki NASA ceniła najbardziej, i właśnie takiej postawy agencja mogła oczekiwać od Bormanów.
Jedną z pierwszych rzeczy, jaką Susan zrobiła po wprowadzeniu się do nowego domu przy Bayou Drive w El Lago, było otwarcie szafy i ułożenie swoich ubrań niczym żołnierz spodziewający się inspekcji. Miała stroje na każdą okazję. Później odkryła jednak, że w świecie NASA nie ma żadnej oficjalnej organizacji zrzeszającej żony! Kiedy będzie miała okazję założyć te wszystkie kreacje? W każdej bazie sił powietrznych, w której do tej pory stacjonowała, funkcjonowały kluby żon oficerów.
Nic dziwnego, że pozostałe panie z El Lago czuły się tu trochę jak ryby wyjęte z wody. Brakowało im organizacji! Brakowało struktur i dyscypliny! Uważająca się za osobę ze smykałką do uszczęśliwiania innych Susan Borman, z domu Bugbee, postanowiła temu zaradzić.
W przeciwieństwie do większości żon Mercury'ego, które uważały, że Susan jest trochę zbyt entuzjastyczna, Marge doceniała jej wigor. Marge już od jakiegoś czasu uważała, że powinna zrobić coś dla żon, szczególnie z powodu nowego stanowiska Deke'a. Wykluczony z lotów z powodów szmerów w sercu Deke został mianowany koordynatorem działań astronautów przy Centrum Załogowych Statków Kosmicznych. To znaczyło, że Marge stała się nieoficjalną koordynatorką działań żon astronautów. Z tym że jeśli było jakieś słowo, które wywoływało u pań Mercury'ego prawdziwą odrazę, to było nim "organizacja". Nareszcie uciekły z obskurnych kwater baz wojskowych i obowiązkowych spotkań klubu żon oficerów i nie miały zamiaru wracać do tych okropnych wspomnień w swoich nowych, pełnych blichtru życiach.
Ale Marge postanowiła pójść z Susan na kompromis i zorganizowała spotkanie powitalne dla nowej dziewiątki w stylowym mieszkaniu Louise Shepard w nowym eleganckim wieżowcu mieszkalnym Mayfair w Houston".
(Później te spotkania stały się regułą wśród astrożon i kobiety bardzo się zaprzyjaźniły, wiele tych przyjaźni trwa do dziś).
[ ] "W Timber Cove w ponury piątkowy wieczór Betty usłyszała dzwonek do drzwi. Miała nadzieję, że to posłaniec. Zamówiła sobie spóźniony prezent gwiazdkowy, nowoczesną kanapę wyłożoną kremowym jedwabiem haftowanym w wesołe kwiaty pomarańczy. Gus od lat jej taką obiecywał i w końcu pozwolił jej złożyć zamówienie. Betty musiała się użerać z rozklekotanymi meblami, które pamiętały jeszcze ich dom w Enon w Ohio, bo Gus wolał wydawać pieniądze na szybkie łodzie i samochody. Założył nawet firmę z Gordo i Jimem Rathmannem o nazwie Performance Unlimited (Nieograniczone Osiągi) i zamierzali razem zaprojektować i wybudować auto na wyścig Indy 500.
Zaglądając przez niewielki wizjer w pomarańczowych drzwiach, zobaczyła swoją piegowatą rudowłosą sąsiadkę Adelin, której mąż Jerry pracował przy programie Apollo i był odpowiedzialny za lądowanie i przechwycenie kapsuły. [...]
Betty przygotowała dwa giny z tonikiem. Adelin była przezabawna, zawsze opowiadała śmieszne historie, na przykład o tym, jak kiedyś zachciało jej się siusiu w czteroosobowym samolocie bez toalety. "Tak, o Jezu". Tak bardzo jej się chciało, że wysikała się do torebki na wymioty i kazała wszystkim śpiewać, żeby jej nie usłyszeli. Kobiety były szczęśliwe i roześmiane, kiedy Jo Schirra przyszła z domu obok przez dziurę w płocie. Jej twarz była zarumieniona.
- Na przylądku miał miejsce wypadek - powiedziała Jo. - Chyba coś stało się Gusowi.
Wyjaśniła, że zadzwonili poinformować ją, że coś złego wydarzyło się na wyrzutni, ale dodała, że "nikt nie wie, jak poważna jest sytuacja". Powiedziała to Betty wprost, nie miała zamiaru niczego ukrywać przed przyjaciółką. Ale Betty wiedziała, że już po wszystkim. To koniec - pomyślała.
Następne minuty były najdłuższymi i najgorszymi chwilami w ich życiu. Trzy kobiety po prostu siedziały w kuchni i usiłowały rozmawiać oraz sączyć swoje drinki. Kiedy doktor Berry, lekarz astronautów, przyjechał ze swoją dużą czarną torbą, już wiedziały, że stało się najgorsze. Przekazał oficjalną wiadomość. Betty się nie załamała. Powiedziała Adelin, że i tak "już umarła sto tysięcy razy". Jeśli w ogóle można się do czegoś takiego przygotować, to Betty była gotowa.
Jej starszy syn Scotty tak jak matka zachowywał stoicki spokój. Mark, który miał trzynaście lat, zapytał lekarza:
- A mogę jeszcze przychodzić na szczepienia do pana gabinetu?
- Pewnie, nie ma problemu, synu - odparł doktor.
Potem Mark odwrócił się na pięcie i wyszedł. Ziścił się największy koszmar Betty. Gus, weteran misji Mercury i Gemini, zginął razem ze swoimi kolegami astronautami Edem White'em i Rogerem Chaffee na ziemi, podczas ćwiczeń przed startem misji Apollo 1. [...]
[ ] Całe Togethersville było gotowe dopełnić swoich społecznych powinności i zaopiekować się Betty, przynajmniej przez jedną noc.
Rozdzielili między sobą zadania, ale Betty nie chciała na nikogo zrzucać swoich obowiązków. Doktor Berry miał zadzwonić do rodziców Gusa w Mitchell. Betty nie mogła jednak pozwolić, by Dennisa i Cecile Grissomów powiadomił ktokolwiek inny niż ona. To potworne zadanie spoczywało na jej barkach.
Niektórzy mężczyźni twierdzili, że Gus zginął w ciągu kilku sekund - a to znaczyło, że nie cierpiał.
- Nic nie poczuli - oznajmiła Betty, gapiąc się w telewizor w oczekiwaniu na kolejne informacje.
Nagle, uniósłszy głowę, zobaczyła kobietę w idealnie uczesanej fryzurze.
- Żadnych reporterów! - wrzasnęła Betty.
Ta kobieta nie była jednak reporterką. Była żoną nowej dziewiątki, Pat McDivitt, właśnie wróciła od fryzjera.
Obowiązek zorganizowania pogrzebu spadł na Wally'ego, sąsiada Betty.
- Co zamówić? - zapytał ją.
- Pełny zestaw - powiedziała mu. - Wszystko, co są w stanie zaoferować. [...]
[ ] Usłyszawszy te okropne nowiny w radiu - "kapsuła spłonęła i wszyscy razem z nią" - fryzjer Betty pomyślał, że pewnie przydałaby się jej kolejna wizyta. Betty była u niego tego dnia rano, bo wcześniej umówiła się na mycie i stylizację. Przeszła długą drogę od prostej Hoosierki, która dawno, dawno temu bez makijażu pozowała z innymi żonami Mercury'ego do zdjęcia na okładkę "Life".
- Nie pozwolę, żeby poleciała pani do Waszyngtonu, wyglądając tak jak teraz - oświadczył fryzjer." [...]
[...] "- Myślę, że wyglądamy tu jak Żony ze Stepford, nie uważasz? - zapytała Jane Dreyfus, dawniej Jane Conrad, patrząc na stare zdjęcie. - Co prawda wszystkie starałyśmy się zachować spokój i zimną krew, tak naprawdę jednak wcale nie przypominałyśmy Żon ze Stepford. Żyłyśmy w niesamowitych czasach. Jak ludzie, którzy rozbili się razem na bezludnej wyspie - powiedziała Clare Whitfield, była żona Rusty'ego, astronauty "hipisa".
- Traktowali nas jak gwiazdy rocka. Aż robiło mi się niedobrze. Ale jednocześnie było to naprawdę ekscytujące.
- Ciężko było im wracać do domu - przyznała Faye Stafford. - Która z nas mogła rywalizować z Księżycem? Cieszyłam się, kiedy byłam u niego na drugim miejscu.
- Okłamywałam samą siebie - powiedziała inna astrożona. - Inni faceci się puszczali na prawo i lewo, ale na pewno nie mój mąż.
- Od rana do nocy było tam pełno ludzi. Zawsze byłam za to bardzo wdzięczna - oświadczyła Susan Borman. W końcu udało jej się wygrać z alkoholizmem.
W 1991 roku odbyło się pierwsze po latach spotkanie Klubu Żon Astronautów, teraz przechrzczonego na Klub Oryginalnych Żon (i pieszczotliwie przezywanego K-I-T, czyli Keepers-In-Touch - Utrzymujące Kontakt), w Deer Valley w Utah. Od ostatniej misji na Księżyc minęły już dwie dekady i kobiety były gotowe podzielić się ze sobą uczuciami i lękami, których nie mogły wyjawić w czasie trwania programu. Wiele z nich było rozwiedzionych, próbowały żyć na własną rękę i wspierać swoje dzieci. Jedne cierpiały z powodu problemów finansowych, inne z powodu złamanego serca.
Żony od dawna rozmyślały o spotkaniu, ale zorganizowanie go wcale nie było łatwe. [...] Śmierć Eda w pożarze Apollo 1 nadal, po tylu latach, nie dawała
spokoju Pat. Wyszła ponownie za mąż za potentata naftowego z Houston, ale cierpiała na depresję i nieraz próbowała popełnić samobójstwo. Marilyn i Susan zrobiły wszystko co w ich mocy, by ją pocieszyć, i kazały jej przysiąc, że się do
nich odezwie, jeśli znów najdą je te ponure myśli. Niedługo miała zostać babcią i myślały, że dzięki temu odkryje nową radość w życiu. I już za kilka miesięcy miały się znów zobaczyć na spotkaniu żon nowej dziewiątki.
W weekend przed ponownym spotkaniem Pat popełniła samobójstwo. Wszyscy byli zdruzgotani. Według żon była ostatnią ofiarą pożaru Apollo 1.
W końcu, jesienią 1991 roku, żony astronautów ze wszystkich grup zjechały się na pierwsze wielkie spotkanie od czasu zakończenia programu Apollo. Zjazd w Deer Valley przypominał przyjęcie ze "starych, dobrych czasów" i chociaż była to prawda, wiele żon, usłyszawszy to stwierdzenie, przewróciło oczami. W tamtych czasach każda z żon krążyła po własnej orbicie, sama musiała radzić sobie z problemami. Żadna z nich nie była w stanie podzielić się swoimi najskrytszymi uczuciami. Jak kiedyś ujęła to Marge Slayton: "Nie mówiłyśmy o naszym życiu osobistym - wszystkie byłyśmy szczęśliwie zamężne, wszystko było cudowne".
- To były nasze złote lata. Wszystkie żony były podekscytowane, dumne i szczęśliwe - powiedziała Joan Aldrin. Podczas światowej trasy bohaterów Apollo 11 "Wielki Krok", podróżując w towarzystwie pozostałych księżycowych par, Joan obserwowała, jak Buzz coraz bardziej i bardziej pogrąża się w depresji. Po powrocie na Ziemię jej mąż, który później był inspiracją dla
Buzza Lightyeara, bohatera disneyowskiego Toy Story (i pierwszego logo MTV), czuł, że w jego życiu nie ma już organizacji, nikt nie mówił, mu co ma robić, i nikt nie posyłał go na misje. W końcu spadł na dno i, jak sam to ujął, przeżył "stare, dobre amerykańskie załamanie nerwowe". (Ze wszystkich małżeństw księżycowej załogi Apollo 11 przetrwał tylko związek
Pat i Mike'a Collinsów). [...]
Annie Glenn, będąca teraz żoną senatora, nie mogła przyjechać. Ale wszystkie żony były z niej bardzo dumne. Annie pokonała swoje jąkanie. [...] Wkrótce po tym jak wróciła do domu, Annie rozejrzała się po sypialni i powiedziała:
- John, od lat chciałam cię o to prosić: pozbieraj swoje skarpetki. [...]
Jak wiele innych żon Marge nie mogła już dłużej wytrzymać kłamstw, zdrad i ciągłego poczucia, że mąż porzucił swój dom dla tej "ladacznicy", jaką był przylądek. Główny astronauta Al. i koordynator działań astronautów Deke powiedzieli A-OK na posiadanie ciasteczek na boku, dopóki mężczyźni byli w stanie trzymać to w tajemnicy i traktować przylądek i Togethersville jako dwa oddzielne światy. Gene Cernan powiedział: - Żony zostawały w Teksasie, więc Floryda była naszym placem zabaw pełnym przylądkowych ciasteczek.
Po rozwodzie przyjaciółki nie dzwoniły już tak często do Marge, szczególnie Louise, jej partnerka w KŻA. Były sobie bardzo bliskie, ale Marge wiedziała, że Lousie wciąż próbuje utrzymać swoje własne wątłe małżeństwo. Gdyby zaczęły dyskutować o rozwodzie Marge, ona w końcu musiałaby przyznać, że Alan puszczał się tak samo jak Deke. Mimo oziębłości Louise w tej sprawie Marge chętnie dzieliła się swoimi doświadczeniami z innymi żonami, które mogły się od niej wiele nauczyć. [...]
Rozglądając się po salonie, od razu było widać, kto ma za sobą trudne chwile. Harriet Eisele dawno zakończyła już okres rozpaczania. Przez lata wylała morze łez, starając się utrzymać dzieci i przetrwać jako samotna, ciężko pracująca matka, i wciąż targało nią poczucie winy, że jako pierwsza z całej społeczności
zdecydowała się na rozwód. Inne kobiety przekonały ją, że nie tylko jest twarda jak głaz, ale również, że dodała pozostałym odwagi, by mogły zrobić to, co trzeba było zrobić.
Po rozwodzie Harriet wróciła do pielęgniarstwa. Najpierw pracowała w szpitalu, a później przez osiemnaście lat jako uwielbiana szkolna pielęgniarka. Kiedy przyjmując nawet do stu dwudziestu dzieci dziennie, nabrała pewności siebie w swoim fachu, zaczęła pytać: "Czy dolega ci coś jeszcze poza bólem brzucha?".
Bardzo często problemy z żołądkiem związane były ze stresem w domu. Tak więc Harriet wróciła do nauki i rozpoczęła studia na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Houston w oddziale Clear Lake, gdzie zdobyła licencjat z nauki behawioralnej i napisała pracę magisterską o terapii małżeńskiej i rodzinnej. Kiedy wykładowca na kursie z feminizmu poprosił, żeby grupa wymyśliła tematy do badań nad ludźmi narażonymi na stres, Harriet przedstawiła swoją genialną sugestię - żony astronautów. Chciała też uwzględnić dzieci astronautów, które jej zdaniem także bardzo cierpiały. Ciężko było mieć ojca na pół etatu, którego wszyscy uważali za bohatera, a którego ciągle nie było w domu.
Żony astronautów przyznały, że ich codzienne życie nie różniło się specjalnie od codzienności innych wojskowych żon i, chociaż często bardziej ekstremalne, ich problemy były podobne do utrapień kobiet, które wyszły za gwiazdy, sportowców i polityków. I chociaż żony zmagały się z tak samo wielkim stresem jak ich wielbieni małżonkowie, to część ich sławnych mężów nie mogła sobie poradzić z utrzymaniem zapiętego rozporka.
Niektóre obwiniały NASA za to, że agencja nie liczyła się z żonami, oskarżały ją o "wykorzystywanie" żon i ignorowanie ich potrzeb. Inne wciąż szczerze i ochoczo wspierały agencję.
Po udanej rehabilitacji swojej żony Frank Borman publicznie skrytykował NASA za brak wsparcia i terapii dla żon. Szczególnie gardził doktorem Feelgoodem, którego jedynym remedium na skołatane nerwy i okazjonalne bóle głowy żon było skarmianie ich środkami uspokajającymi niczym miętówkami. Bardzo się cieszył, że Susan nigdy się u niego nie leczyła.
Jane Conrad była "wdzięczna, że NASA pozwalała rodzinom odwiedzać kontrolę lotów, zainstalowała w ich domach głośniki i zabierała na wycieczki i krótkie wypady swoim gulfstreamem. Nie mam żadnych krytycznych uwag do tego, jak nas traktowano". Dodała jeszcze: - Tak, niektóre z nas prosiły lekarzy o leki uspokajające i przyjmowałyśmy je, aby jakoś sobie radzić z nawałem reporterów i czarnymi wizjami sąsiadów przekonujących nas, że na pewno dojdzie do wypadków. To było bardzo stresujące i nie wstydzę się przyznać, że potrzebowałyśmy małej pomocy od czasu do czasu. Zwrot 'łykanie tabletek'
ma obecnie bardziej złowieszczy wydźwięk i można odnieść wrażenie, że przypominałyśmy bohaterki Doliny lalek!".
Na ponownym spotkaniu żony po raz pierwszy otworzyły się przed sobą i naprawdę zaczęły się dzielić doświadczeniami. Zrozumiały, jak bardzo dawniej same siebie oszukiwały. Clare Whitfield powiedziała: "Naprawę miałyśmy silne poczucie lojalności wobec naszych facetów. Po prostu nie widziałyśmy tego, czego nie chciałyśmy zobaczyć". Prasa wcale im nie pomagała.
- Próbowano zrobić z nich jakichś wzorowych amerykańskich chłopców. I pod wieloma względami nimi byli, ale byli też ludźmi. Takimi jak my" - powiedziała Betty. Dodała: - Czasami żona dowiaduje się ostatnia. [...]
Podczas spotkania kobiety ujawniły i uporały się z wielkimi pokładami dawnych krzywd, a przyjaźń, która je łączyła w czasach programu kosmicznego, zapłonęła na nowo, ale tym razem z większym poczuciem zażyłości i szczerości i trwa po dziś dzień. Tamtej nocy żony spotkały się w szlafrokach, piżamach i kapciach i rozmawiały do rana. Szybko zaczęły chichotać i ubawione opowiadały sobie historie, przeważnie o facetach. Śmiech zawsze pomagał im przetrwać najtrudniejsze chwile podczas misji. I jeszcze długo będzie im niósł ukojenie.
Nawet obecnie żony wciąż regularnie się spotykają, wybierają się na wspólne rejsy i wakacje, organizują kosmiczne rocznice i wydarzenia i często wyrażają nadzieję, że mężczyźni i kobiety nie zaprzestaną eksploracji kosmosu. Są zażartymi patriotkami i bardzo się o siebie nawzajem troszczą. Niektóre z nich przyjaźnią się już przeszło pięćdziesiąt lat. Chociaż dawniej rywalizowały ze sobą w dążeniu do perfekcji, to jeśli jedna z nich znalazła się w niebezpieczeństwie, tak jak wtedy gdy Donn porzucił swoją żonę, by poślubić swoje ciasteczko z przylądka, solidarnie zamykały się dla zewnętrznego świata. Niektóre noszą na nadgarstkach bransoletki ze złotym gwizdkiem przypominającym, by utrzymywać kontakt i dzwonić lub wpadać, gdy zajdzie potrzeba. Ich klubowym kwiatem jest żółta róża z Teksasu, noszą "kosmiczne błyskotki" - wysadzaną diamentami złotą biżuterię z numerami i emblematami ich misji. Ale najcenniejszą rzeczą, jaką posiadają, są wspomnienia, które noszą w sercach.
W wywiadzie do tej książki Marilyn Lovell ze łzami w oczach powiedziała coś, pod czym może się podpisać wiele innych żon: - To były najlepsze lata mojego życia.
Beth Williams, narciarka wodna, a później młoda kosmiczna wdowa, zauważyła: - To były kobiety, które nie znikały z oczu opinii publicznej, ale mimo to wciąż spychano je na dalszy plan. Wydaje mi się, że nigdy nie zdobyły uznania, na jakie zasługiwały. Cały ten kram działał gładko tylko dzięki nim. [...]
Podczas jednego z ostatnich spotkań niedaleko Houston, które wciąż jest "Kosmicznym Miastem USA", Clare Whitfield zagrała na ukulele i zaśpiewała piosenkę, którą napisała dla żon astronautów, o ich dawnych przygodach i o tym, jak dzięki sobie nawzajem przetrwały do dziś.
Zniknę stąd, by ci nie przeszkadzać,
Zniknę stąd, by ci nie przeczyć,
Zniknę stąd, by nie kraść ci chwały,
Możesz być sobie macho beze mnie!
Inne dołączyły w refrenie:
Och, możesz mieć słuszność co do wszechświata,
Możesz mieć słuszność beze mnie!
Fragmenty książki "Żony astronautów" opublikowane zostały dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak. Książka do kupienia od 6 marca.
*wszystkie śródtytuły pochodzą od redakcji