"Huk, potężny huk, wrzask ludzi, spadające drzewa, latające blachy". 8 listopada 2013 roku Filipiny nawiedza Tajfun Yolanda, wiatr wieje z prędkością 316 km na godzinę.
Dwa miesiące później uśmiechnięta studentka z Polski jedzie na jedną z filipińskich wysp, by odbudowywać zniszczone domy. W walizce, poza ubraniami, ma dwie pacynki: krokodyla i żyrafę. Dzięki tym pacynkom trzy tygodnie później 3500 dzieciaków uczy się myć ręce, podstaw dbania o środowisko i angielskich słów. Dzieci znowu się śmieją i na chwilę zapominają o tym, co przeżyły.
O tym, jak wyglądają Filipiny kilka miesięcy po katastrofie i o teatrze, który potrafi zmieniać świat, rozmawiamy z Małgorzatą Szumską, wolontariuszką, podróżniczką i aktorką.
Małgorzata Szumska: Co mnie skłoniło? To proste - Yolanda. Odkąd pamiętam, jeżeli gdzieś komuś dzieje się coś złego, ludzie cierpią, to mam ochotę rzucić wszystko i po prostu jechać pomagać. Taki mam odruch. Na ulicy nie przejdę obojętnie obok kogoś, kto prosi o jedzenie. Dotyczy to w szczególności osób starszych. Pamiętam, jak na drugim roku studiów zostało mi 25 zł do końca miesiąca i na moje "nieszczęście" spotkałam na wrocławskiej ulicy staruszkę, która sprzedawała małe bukieciki. Przystanęłam, zaczęłam z nią rozmawiać i w końcu kupiłam kwiaty za 20 zł.
Po pierwsze więc: lubię pomagać. Ale jest coś jeszcze - najlepiej czuję się, gdy dużo się dzieje, potrzebuję życia w biegu, ciągłego zajęcia. To mi daje impuls do działania.
Miałam już plan na ten rok: obrona pracy magisterskiej, ukończenie kursu coachingu, udział w kilku festiwalach podróżniczych i wreszcie - wyjazd do Ameryki Południowej. Azją czułam się już zmęczona, a o Ameryce Południowej słyszałam wiele dobrego. Miałam już opracowaną trasę i strategię. Przez miesiąc chciałam podróżować, a przez kolejny - zaczepić się gdzieś jako wolontariuszka. A tu trach, 8 listopada 2013 roku na Filipinach rozszalała się Yolanda i już o niczym innym nie mogłam myśleć.
Tacloban tuż po przejściu tajfunu Yolanda / fot. Russell Waltkins/ Flicr/ CC.2.0
M.Sz.: Kiedy przyszedł tajfun, o Filipinach nie wiedziałam nic, nawet nie za bardzo potrafiłam umiejscowić je na mapie. Pewnie w życiu bym tam nie trafiła. Więc kiedy zobaczyłam w wiadomościach, co się tam dzieje, natychmiast zaczęłam szukać informacji w sieci, dowiadywać się, jak można pomóc. Przeglądałam strony angielskie, polskie, amerykańskie, a nawet, chociaż nie znam języka - filipińskie. A tam nic. Jedyna informacja o tym, jak pomóc, którą znalazłam, mówiła, że można wpłacić pieniądze. Bez zastanowienia wpłaciłam więc 100 zł.
Na początku możliwość wyjazdu na Filipiny mieli tylko przedstawicie służb medycznych. Ogłaszano, że jest duże zagrożenie epidemią. Tak minął pierwszy miesiąc po katastrofie. Wtedy, zupełnie przypadkiem, usłyszałam gdzieś, że na Filipinach szukają wolontariuszy. Po raz kolejny usiadłam więc do komputera i znów przeszukiwałam sieć: strony polskie, angielskie, amerykańskie, filipińskie... Wreszcie trafiłam na stronę organizacji Young Pioneer Tours Disaster Response, przeczytałam zasady jakimi się kierują, co robią i jak działają - i okazało się, że to strzał w dziesiątkę. Napisałam do nich i dostałam maila zwrotnego z jeszcze większą liczbą restrykcyjnych zasad.
M.Sz: W regulaminie YPDR można przeczytać: " Żeby było jasne, nasz zespół nie jest Czerwonym Krzyżem, ONZ lub Hiltonem. Jesteśmy małą grupą zmotywowanych osób z ograniczonymi środkami i zasobami, które starają się działać. Jeśli nie lubisz pracy w upale, brudzie i przy dużej wilgotności, spania w namiocie, zimnych prysznicy i jedzenia, do którego nie jesteś przyzwyczajony, to nie jest praca dla ciebie. Rolą zespołu jest nieść pomoc, a nie ją otrzymywać. W strefie dotkniętej przez katastrofę najgorszym, co można zrobić, to okazać się nieprzygotowanym i potrzebującym pomocy. To nie jest wycieczka. Nie będziemy zwiedzać i fotografować się w pięknych miejscach. Będziemy działać w strefie katastrofy, będziemy odbudowywać szkoły. Na Bantayan będziesz pracować pod ciągłym nadzorem zespołu YPT. Każdy wolontariusz będzie przypisany do partnera i grupy roboczej. Codziennie rano grupy robocze będą oddelegowywane do codziennych zadań. Każdy, kto nie będzie stosował się do tych zasad, będzie postrzegany nie jako członek teamu, ale osoba zużywająca zasoby. Wszyscy jesteśmy wolontariuszami, każdy musi być częścią zespołu i współpracować w ramach powyższych zasad i warunków. Każdy, kto nie będzie przyczyniał się do powodzenia naszej misji, zostanie poproszony o opuszczenie obozu." Kiedy przeczytałam te warunki, przez chwilę mnie zmroziło. Zastanawiałam się, czy na pewno podołam, czy to rzeczywiście jest miejsce dla mnie, czy wiem na co się porywam
M.Sz.: Jeden z punktów mówił o tym, że samotnie nie wolno poruszać się po wyspie, zawsze musi ci towarzyszyć przypisany do ciebie partner, nawet w wolnym czasie - to było dla mnie nie do przyjęcia! Ja, samotna podróżniczka, której niestraszne zagubienie się w Chinach czy autostop na Syberii, nie będę mogła po pracy po prostu wyjść na wieś i porozmawiać z mieszkańcami, schować się na chwilę przed wolontariuszami, po prostu pobyć sama? Brzmi to śmiesznie, ale właśnie tego bałam się najbardziej.
M.Sz.: Wiadomość z zasadami dostałam na początku grudnia, kiedy wyspa była w fatalnym stanie. Rzeczywiście mogło tam być wtedy niebezpiecznie. Po prostu musieli tak napisać. Jednak w ciągu miesiąca, zanim ja tam dotarłam, YPDR zrobiło potężny krok do przodu. Kiedy przyleciałam na Bantayan, mieszkańcy znali już wolontariuszy, szanowali nas i byli bardzo przyjaźni. Okazało się, że wyspa jest zniszczona, ale bezpieczna, więc w praktyce - pomimo wcześniejszych obaw - znalazłam swoją przestrzeń i czas dla siebie. Musieliśmy się meldować rano i wieczorem na zebraniach - to był obowiązek. No i oczywiście obowiązkiem była praca - bez zwolnienia nie można jej opuścić, ale po godz. 19 wszyscy szliśmy na drinka do baru albo na porządny obiad.
M.Sz.: Ja wstawałam o 6 rano, medytowałam, o 6:30 - jeśli pogoda była dobra, organizowałam zajęcia z jogi na plaży, potem 7:15-7:45 - śniadanie i od 7:45 szybkie przydzielanie obowiązków.
O 8:00 ruszamy w trasę. Pracujemy do 17:00 z przerwą na lunch. Jeśli na niebie pojawiały się chmury, wracaliśmy do pracy już chwilę po 13, jeśli natomiast słońce bardzo dawało się we znaki - godzinę później. Po pracy - kolacja i obowiązkowe podsumowanie dnia, w czasie którego mówi się o osiągnięciach, problemach, ustala kolejne kroki, wita nowych wolontariuszy. Około 20:00 jest się już wolnym. Wtedy najczęściej wychodzi się z gitarą na plażę, na mango shake'a albo jedno piwo do karaoke baru.
Ale trwa to najwyżej tydzień, jeśli jesteś tam dłużej, to o 22:00 jesteś już w łóżku. Praca, którą wykonujemy, często jest wymagająca fizycznie. Trzeba być zdrowym, silnym i przede wszystkim - wypoczętym.
M.Sz.: Jest kilka grup stałych, a oprócz tego co chwilę pojawiają się nowe projekty. Każdy zgłasza się tam, gdzie czuje, że będzie mógł zdziałać najwięcej. Jednak w pierwszym tygodniu dobrze sprawdzić każdy projekt, a potem wybrać ulubiony. Stałe projekty to na przykład dowożenie materiałów do budowy domów do okolicznych wiosek, sprawdzanie stanu już powstałych domów, wciąganie na specjalną listę ludzi bezdomnych.
Kolejnym dużym projektem było przywracanie uczniom ich szkoły. Naprawialiśmy dachy, wyrzucaliśmy gruz (tony gruzu), udostępnialiśmy klasy. Działaliśmy w podgrupach, takich mikroprojektach - dachy to jeden, klasy - drugi, budowa klas tymczasowych to już zakończony projekt.
Tymczasowa klasa / fot. archiwum własne M. Szumskiej
Kiedy ja przyjechałam na wsypę, powstał projekt renowacji krzeseł. Ze starych drewnianych krzeseł staraliśmy się zrobić takie zdatne do użytku i wysłać je do szkoły, w której dzieci siedzą po troje na jednym krześle, ale zabrakło pieniędzy na materiały. Wyciągałam więc stare, zardzewiałe gwoździe, prostowałam, brałam stare drewno z jednego krzesła, i naprawiałam to drugie... ciężka, powolna praca, dużo pająków i kurzu.
Kolejny, tym razem wyjazdowy projekt, to współpraca z lekarzami, wyjazdy do wiosek i pomaganie służbom medycznym w badaniu mieszkańców. Pojawiają się też projektu 2-3-dniowe. Ostatnio uczono dzieci myć ręce. No i moje pacynki też stały się takim projektem.
Dom to gwarancja bezpiecznego jutra / fot. archiwum własne M. Szumskiej
M.Sz.: Kiedy wylądowałam w Cebu City i rozejrzałam się dookoła, to pierwszą myślą, jaka przeszła mi przez głowę, było: "Ależ te media kłamią, przecież wszystko tutaj jest OK!". A potem pojechałam na wyspę i zobaczyłam, jak tam wygląda rzeczywistość. Aby dostać się do bazy YPDR, musiałam przejechać trzy km "trajką" - rowerem z przyczepką. Siedziałam w przyczepce, patrzyłam i czułam się coraz bardziej przytłoczona. Po policzkach ciekły mi łzy
M.Sz.: Namioty, wioski pełne namiotów UNICEF-u i powalone domy - wszystko zalane brudna wodą. I jeszcze palmy bez liści. Może to dziwne, ale ten widok zrobił na mnie największe wrażanie. Połamane badyle na tle ciemnego nieba - to było przerażające.
Czekając, aż wszyscy wrócą z pracy, przeszłam się przez wioskę. A tam - domy, nawet te z betonu, bez dachu i ścian, a w środku widzisz łóżko, miskę stół, tak jakby w środku nic się nie zmieniło
M.Sz.: Poczucia bezpieczeństwa. Poza tym - czystej wody i opieki medycznej. Wyspa została oczyszczona, lokalna ludność mieszka albo w namiotach od różnych organizacji, albo w tym, co sami sobie sklecili z bambusa i plandeki. Brakuje jednak leków i dobrych lekarzy. Hiszpańscy wolontariusze - lekarze, z którymi współpracujemy, w ciągu dnia docierali nawet do 300 chorych. Leczyli z gorączki, opatrywali rany, diagnozowali raka, wysyłali do szpitali.
Problemem jest też nadal brak czystej wody. W naszym obozie co chwilę ktoś chorował, chociaż mieliśmy bardzo dużo czystej wody w baniakach. Wystarczyło jednak raz umyć ręce w brudnej wodzie i od razu pojawiała się gorączka, biegunka, omdlenia. A mieszkańcy wyspy nie mają takiego luksusu. Oni gotują wodę, ale ta jest naprawdę zanieczyszczona. Można też kupić baniaki wody w sklepach, ale najbiedniejszych po prostu na to nie stać.
Jednak w tym wszystkim życie toczy się w miarę normalnie: dzieci chodzą do szkoły, dorośli do pracy. Działają sklepy i bary. Im naprawdę nie trzeba wiele. Jeśli Filipińczyk ma ryż, nie boi się głodu. A mają tam nie tylko ryż, ale i kurczaki oraz świnie. Byłam w szoku, kiedy okazało się, że dwa miesiące po Yolandzie odbył się wielki festiwal. Wszyscy tańczyli, cieszyli się, zabijali i jedli świnie. To wszystko na zgliszczach.
Długotrwałe poczucie bezpieczeństwa może dać Filipińczykom bezpieczny dom. Takie domy budujemy na Filipinach razem z wolontariuszami i pracownikami PAH-u. Dom, który może przetrwać średniej siły tajfun, zrobiony z dostępnych na miejscu materiałów - głównie drzewa kokosowego - kosztuje 850 zł. Dla nas, Europejczyków to są śmieszne pieniądze, ale dla większości mieszkańców wyspy - to koszt nie do przeskoczenia.
Dom dla Filipińczyków, który przetrwa tajfun, kosztuje 850 zł
M.Sz.: Tajfunu, że wróci z taką samą lub większą siłą. Oni przeżyli potężną tragedię. Kiedy opowiadali mi o Yolandzie, w ich oczach widać było wielki strach. Kilka kobiet płakało mówiąc o tym, co przeżyły: "Huk, potężny huk, wrzaski ludzi, spadające drzewa, latające blachy". Niektórzy myśleli, że to tsunami, wdrapywali się więc na palmy i właśnie to, co miało ich uratować - zabiło. Wiatr wiał z prędkością 316 km na godzinę.
Kiedy nadeszło oko tajfunu - godzina spokoju. Wiatr ucichł, wielu ludzi myślało, że już po wszystkim. Wybiegali więc na ulice i brodząc po kolana w mętnej wodzie cieszyli się, modlili, śpiewali. Wtedy wiatr uderzył znowu, z jeszcze większą siłą.
To jest najgorsze, możemy im dać domy, szkoły, jedzenie, ale oni przeżyli traumę. Na zewnątrz śmieją się i są szczęśliwi, ale strach w nich pozostanie na długo. W tej części świata tajfuny pojawiają się z taką regularnością, jak u nas np. śnieg. Zwykle jesienią. Zazwyczaj są o wiele słabsze, czasami to tylko depresje tropikalne (niegroźne cyklony o prędkości wiatru nie przekraczającej 61 km/h - przyp. red.). Kiedy wieje 100 km na godzinę, to oni potrafią sobie z tym radzić, ale gdy fala sięga trzeciego piętra, a wiatr osiąga prędkość już 300 km na godzinę, to po prostu trzeba mieć szczęście.
M.Sz.: Kiedy tam jechałam po raz pierwszy, najbardziej bałam się tego, że nie poradzę sobie psychicznie, że kiedy będę żyła w samym środku tej tragedii - nie dam rady. Jednak ludzie, których spotykałam na co dzień, przynajmniej na zewnątrz są radośni i szczęśliwi, więc nam wolontariuszom też jest łatwiej, aczkolwiek wciąż niełatwo. Było wiele ciężkich momentów: skrajnie biedne lub bardzo schorowane dzieci, lgnące do nas od pierwszego spotkania; matka z trójką dzieci, która z uśmiechem na twarzy mówi, że nie ma domu. W tych trudnych momentach nie wolno nam płakać, trzeba się uśmiechać, tak jak oni to robią.
Praca przy odbudowie / fot. archiwum własne M. Szumskiej
M.Sz.: Śpimy w namiotach na plaży, ale kiedy nadchodzi burza lub depresja, przypływ jest tak wielki, że sięga aż do ulicy. W ciągu trzech tygodni pięć razy musieliśmy przenosić lub składać namioty.
M.Sz.: Każdy wolontariusz musi mieć własny namiot. Jest kilka zapasowych, ale są w opłakanym stanie.
M.Sz.: Jest prysznic, ale przez dwa tygodnie, kiedy tam byłam, prysznic nie miał zasłony, trudno było o podstawowy komfort.
A.W.: W miejscu katastrofy zwykle pojawiają się chmary komarów, much, pasożytów. Jak sobie z nimi radziliście? M.Sz.: Jeśli na wyspie bardzo wieje - nie ma za wiele komarów, ale gdy tylko wiatr ustanie, natychmiast pojawiają się ich całe chmary. Do tego małe muszki pchające się do oczu i uszu. Kiedy sprzątałam gruz, zapoznałam się chyba ze wszystkimi robalami Filipin. Zazwyczaj to lokalsi tłumaczyli mi: ten nie jest groźny, ten gryzie, a ten jest jadowity. Od białych larw wielkości mojego kciuka poprzez bardzo jadowite krocionogi, aż do pająków, których ugryzienie w 98% oznaczało infekcję. Prawie wszyscy mieli opuchlizny i gorączkę spowodowaną ugryzieniami. Brało się wtedy antybiotyk i wracało do pracy. Jeśli zostało się ugryzionym, albo miało małą otwartą rankę, nie wolno też było brać prysznica - tak bardzo jest tam skażona woda.
M. Sz.: Tak, już drugiego dnia ugryzł mnie pająk. Ręka spuchła dwukrotnie i pojawiła się gorączka.
Ugryzienie pająka grozi infekcją / fot. archiwum własne M. Szumskiej
M. Sz.: Mojego pierwszego dnia, w czasie wieczornej odprawy, miałam powiedzieć kilka słów o sobie - przede wszystkim jakie mam umiejętności. Chodziło stricte o umiejętności budowlane, rzemieślnicze itd. Ja zaczęłam się śmiać i powiedziałam, że uczę jogi i gram lalkami. Wszyscy oczywiście się śmiali i od razu zostałam zapamiętana jako "master of puppets". Tylko, że to nie był żart.
Wieczorem poszłam do szefa obozu i powiedziałam, że w niedzielne popołudnie możemy zrobić jakiś mały show. Zgodził się pod warunkiem, że będzie to po godzinach pracy. A potem przyszła depresja tropikalna, czyli taki mały tajfun. Zostaliśmy ewakuowani do jednego budynku z zakazem wychodzenia na zewnętrz. Okazało się, że zakaz obowiązywał w sumie przez cztery dni. Było to frustrujące, jedyna praca, jaką mogliśmy wtedy wykonywać, to była renowacja krzeseł i wielu wolontariuszy właśnie tym się zajęło. Tak naprawdę dzięki temu załamaniu pogody miałam czas, by zrobić przedstawienie dla dzieci. Zapytałam, kto się nudzi i chce pomóc, i tak się zaczęło.
W oczekiwaniu na poprawę pogody / fot. archiwum własne M. Szumskiej
M.Sz.: Na pierwszy spektakl zaprosiliśmy sąsiadów z ich dziećmi. Przyszła trójka dzieci i dwie kobiety. Jedną z etiud, jakie pokazaliśmy, była opowieść o śmieceniu. Wszyscy śmiali się do rozpuku, a następnego dnia trzyletnia Chacha powiedziała do brata, który wyrzucił papierek na ulicę: "Christian nie wolno! Bo "Trash Monster" przyjdzie".
Potem dołączył do nas lokalny aktor, Chris i to był wielki krok naprzód. Bo dzięki temu, że mówił w filipino, nawet małe dzieci mogły wszystko zrozumieć. Bardzo walczyłam o ten projekt, ale był on ciągle traktowany z przymrużeniem oka, bo czym są kukiełki w porównaniu z budowaniem domów?
Pod uśmiechem kryje się strach o przyszłość / fot. archiwum własne M. Szumskiej
M.Sz.: Któregoś dnia zaproszono nas do udziału w lokalnym święcie. Byli tam też nasi szefowie, którzy wtedy po raz pierwszy zobaczyli działanie teatru. I co widzą? 300 dzieci, które niedawno przeżyły traumę, śmieje się. A potem - każde dziecko podnosi papierek z ziemi i z radością biegnie do kosza. Plac, który jeszcze chwilę wcześniej przypominał wielki śmietnik, nagle, dzięki 7-minutowej etiudzie, był czysty.
Od tej chwili nie musiałam już tak walczyć ani o samochód, ani o możliwość przedstawiania show. Sami szefowie, Chris i Jo, śmiali się, że kto by pomyślał, ze "puppet crew" będzie wymagało dodatkowego samochodu. W sumie powstały trzy etiudy: pierwsza o śmieciach, druga - lekcja angielskiego i ostatnia, zrobiona na zamówienie - o myciu rąk. Przed i po samym przedstawieniu za pośrednictwem pacynek rozmawialiśmy z dziećmi, ucząc je słów angielskich, francuskich, polskich. Dzieciaki odwdzięczały się, ucząc nas filipino.
Żyrafa Jerry uczy dzieci angielskich słów / fot. archiwum własne M. Szumskiej
Niestety projekt rozkręcił się na dobre dopiero w ostatnim, trzecim tygodniu mojego pobytu na Filipinach, więc graliśmy od piątku do piątku. W sumie 70 spektakli, które obejrzało ponad 3500 dzieci, na przedstawienia przychodziły czasem całe szkoły.
Dzieci, które nie mieściły się wewnątrz, oglądały przedstawienie przez okno / fot. archiwum własne M. Szumskiej Szybko okazało się, że również inwestorzy chcący wspierać działania na Filipinach, dzięki temu, że nie tylko budujemy, ale zajmujemy się również edukacją przez sztukę, wybierają nasza organizację. W ostatni wieczór przed wyjazdem usłyszałam: "Zrób etiudę o myciu rąk, wtedy dostaniemy pieniądze na odbudowanie łazienek". Wyjeżdżałam z wyspy o 13:00, a od 8 rano robiłam jeszcze próby ostatniej etiudy. Wtedy już wiedziałam, że tu wrócę.
Pacynki wywołują uśmiech dzieci / fot. archiwum własne M. Szumskiej
M. Sz.: Z domu przyjechały ze mną krokodyl Dandi i Żyrafa Jerry, a resztę robiliśmy z tego, co było dostępne na miejscu, czyli głównie ze śmieci. Najbardziej dumna byłam z kurczaka: duża muszelka jako tułów i kokos zamiast głowy. Tą kokosową głową nawet dało się poruszać, a dzieciaki padały ze śmiechu, kiedy go widziały. Później powstała ryba - początkowo z liścia, była więc zupełnie płaska, ale w końcu kupiłam rękawicę kuchenną i doszyłam wielkie, wystające oczy i płetwy. Tak powstała ryba.
I oczywiście - "Trash Monster" zrobiony w całości ze śmieci. Ma ciało z plastikowej butelki, głowę z foliowego worka, a oczy z plastikowych korków. Wszystko to leżało na ulicy.
M. Sz.: Jeśli nie możemy lub nie chcemy pomóc w inny sposób, możemy zrobić jedno - jeździć na Filipiny!
Po przejściu jednego tajfunu często następuje druga katastrofa. Turyści boją się tu przyjeżdżać. Filipiny dopiero kilka lat temu wskoczyły na listę wakacyjnych "must see" i przez Yolandę znowu z niej wyleciały. Ludzie się boją, a tam jest naprawdę pięknie. Wysp jest wiele, nie każda ucierpiała przez tajfun. Działają hotele, restauracje serwują pyszne, lokalne jedzenie. Ci ludzie i ich gospodarka potrzebują nas teraz bardziej niż kiedykolwiek. Nie musisz tam jechać i pracować przy odbudowie domów, możesz pomóc po prostu kupując w ich sklepach i śpiąc w ich hotelach. Zwłaszcza, że tanie bilety lotnicze na marzec i kwiecień kosztują tylko 1500 zł! Nic tylko jechać na wakacje życia i pomagać, tak po prostu, odpoczywając.