Marcin Dobas: Fotografowałem foki. Można powiedzieć, że była to jednoosobowa wyprawa fotograficzna - wyjazd w celu zrealizowania konkretnego tematu. Odwiedziłem dość liczną kolonię fok szarych na Morzu Północnym. Jest to miejsce, gdzie właśnie w tym okresie foki są bardzo przyjacielskie, ciekawskie i łatwo nawiązują kontakt z ludźmi. Daje to niesamowitą możliwość obcowania z nimi, do czego fok - tak na marginesie - zazwyczaj nie trzeba długo namawiać. Podpływają do nurków, przystawiają nos do maski, podgryzają płetwy, ciągną za paski.
MD: Na pewno, a najciekawsze jest to, że takie zachowanie to wyłącznie kwestia ich decyzji i chęci. W wodzie, w naturalnym środowisku, foki nie można do niczego zmusić. Jeśli foka chce się pobawić, sprawdzić, co to za dziwny zwierz w wodzie, to podpłynie. I tak się zazwyczaj dzieje.
MD: Rzeczywiście, interesuje mnie szeroko pojęta fotografia podróżnicza, głównie krajobraz i zwierzęta. Z tym że nie wszystkie. Nie sprawia mi przyjemności siedzenie kilka czy kilkanaście godzin w czatowni, wolę takie sytuacje, kiedy można do zwierzaka podejść, kiedy jest z nim bliski kontakt.
Fot. Marcin Dobas
MD: Wyprawy fotograficzne oczywiście są bardzo różne. Mogą to być wyjazdy dla osób, które są nastawione na konkretny temat: chcą sfotografować narodziny foki szarej czy niedźwiedzie w tajdze. Aby zrealizować ten cel, mogą czekać wiele godzin i znieść ogromne wyrzeczenia tylko po to, by przywieźć dobre zdjęcie. Są to osoby, którym doskonale znane są kwestie sprzętowe i które nie potrzebują pomocy w tym zakresie.
Z drugiej strony, są wyjazdy z osobami, którym zależy na tym, by się czegoś nauczyć. Począwszy od tych, którzy w swoim aparacie znają tylko podstawowe funkcje i chcieliby w praktyce, w terenie, dowiedzieć się, co więcej można z nim robić, a skończywszy na doświadczonych amatorach, którzy chcą się rozwijać i robić coraz lepsze zdjęcia.
MD: Większość ludzi fotografuje podczas podróży. To całkowicie naturalna czynność. Podstawowym problemem zwykłych wyjazdów turystycznych jest jednak to, że nacisk kładzie się w nich na zwiedzanie. Przyjeżdżamy np. w jakieś fajne miejsce, ale jesteśmy tam o złej porze, kiedy światło jest słabe. Albo chcielibyśmy zostać dłużej w miejscu, które zauroczyło nas pod kątem fotografii, a nie ma na to czasu, bo musimy podporządkować się grupie, czeka na nas obiad, kolejny zabytek albo atrakcja. Program takiej wycieczki nie pozwala po prostu zrealizować się fotograficznie. Robienie zdjęć jest tylko dodatkiem.
Natomiast założenie wyjazdów, o których mówimy, jest takie, że po prostu mamy czas na robienie zdjęć. Program nie jest tak napięty, a przede wszystkim - dostosowany do potrzeb fotografa. Olbrzymim plusem jest też to, że cała grupa ma taki sam cel. W takiej sytuacji nie usłyszymy nigdy: "O, a pan Wojtek znowu opóźnia, bo został w tyle i robi zdjęcia".
Fot. Marcin Dobas
MD: To zależy od tego, dokąd się jedzie i co się chce robić. Inny będzie koszt wyjazdu do Nowej Zelandii czy Nepalu, kiedy sama podróż jest bardzo droga, a inny do jakiegoś bliższego miejsca. Zazwyczaj zamyka się to w granicach od 1000-1500 zł do kilku tysięcy złotych.
MD: Tu też nie ma jednej odpowiedzi. Taki wyjazd fotograficzny jest zwykłą usługą turystyczną. To, co się w niej znajdzie, zależy od tego, jak jest skonstruowana oferta i jakie są oczekiwania zamawiających. Zawsze jednak jest pilot wycieczki, który - w przeciwieństwie do zwykłego wyjazdu turystycznego - jest profesjonalnym fotografem. Dzięki temu, jeśli wyjazd jest dla mniej zaawansowanych uczestników, mamy możliwość, by wieczorem usiąść sobie przy laptopie, porozmawiać o zrobionych zdjęciach, zastanowić się, co wyszło, a nad czym trzeba jeszcze popracować. I na bieżąco korygować pewne rzeczy, by z dnia na dzień robić coraz lepsze zdjęcia.
Jeśli chodzi o charakter wyjazdu, osobiście jestem zwolennikiem podróżowania trampingowego. Nie śpimy w 5-gwiazdkowych hotelach otoczonych murem, a raczej w popularnym hostelu. Jemy miejscowe dania, dostępne w lokalach i ulicznych barach, a nie te hotelowe. Taki wyjazd jest wtedy otwarty dla szerszego grona osób. Szybciej się na niego zdecydujemy, jeśli wiemy, że dzięki takiemu podejściu można trochę oszczędzić.
MD: Tak, przed każdym wyjazdem uczestnicy dostają listę zalecanego ekwipunku. Jego wybór uzależniony jest oczywiście od tego, co zamierzamy fotografować. To jednak są tylko pewne sugestie, co może być przydatne, bo często jest tak, że ktoś lubi pracować na konkretnym sprzęcie i trudno go zmuszać do czegoś innego. Poza tym dobór sprzętu jest sprawą indywidualną. Zawsze lubię powtarzać, że nie ma np. czegoś takiego jak najlepszy aparat.
Po pierwsze: istotne jest to, do czego ma on służyć. Innego aparatu potrzebuje ktoś, kto wozi go samochodem i wyciąga tylko na chwilę, żeby zrobić zdjęcie krajobrazu, a innego ktoś, kto cały czas nosi go w plecaku.
Po drugie: musimy sobie odpowiedzieć, co później chcemy robić ze zdjęciami. Jeżeli wszystkie lądują tylko w naszym komputerze albo na Facebooku, to nie ma sensu inwestować w profesjonalny sprzęt.
MD: Bardzo często jest taka możliwość. Na przykład na najbliższą wyprawę do Nepalu firma Olympus wypożyczy wszystkim uczestnikom aparaty i obiektywy. Jeśli jednak chodzi o obiektywy, to największym problemem jest to, że mocowanie danej firmy pasuje tylko do jej aparatów. Jeżeli na wyjeździe jeden uczestnik ma Nikona, a ktoś inny Olympusa albo Canona, to nie ma jednego wspólnego mocowania obiektywów. To często sprawia problem.
MD: Przerw czy "dni bez aparatu" nie ma, ale na pewno pojawia się pozytywne zmęczenie. Przed wyjazdem do Szkocji byłem 16 dni na Islandii. I muszę przyznać, że gdy wróciłem, to miałem dość aparatu. Na wyjeździe jest presja tego, że siedzimy w fajnym miejscu, gdzie przyjechaliśmy specjalnie po to, by robić zdjęcia. I szkoda zostawiać aparat w hotelu, bo omijają nas dziesiątki różnych sytuacji i miejsc, które chciałoby się sfotografować. A jeśli akurat zdarzy się świetne słońce, doskonałe światło, fajni ludzie, to takiego zostawionego aparatu można by bardzo długo żałować.
Ja podchodzę do tego trochę tak jak pracują profesjonaliści. Jedziemy na taki wyjazd - nawet w przypadku amatorów - w konkretnym celu. Mamy zadanie do wykonania. I nie możemy sobie pozwolić na stwierdzenie: "Ja dziś odpuszczam, nie pracuję". Czasem wygląda to wręcz absurdalnie: jest pobudka o wschodzie słońca, potem jedzie się w jedno, drugie miejsce, coś fotografuje, potem jest zachód słońca, a na koniec siadamy i analizujemy to, co zrobiliśmy. Kolejnego dnia to samo, i to samo...
MD: To zależy od ludzi, od tego, na ile fotografia jest dla nich pasją i najważniejszą rzeczą. Na ogół na takie wyjazdy fotograficzne jadą ludzie, którzy wiedzą, czego chcą. I im zależy, by mieć możliwość nieograniczonego fotografowania.
MD: Jeśli ktoś chce osiągnąć postępy w jakiejkolwiek dziedzinie, to musi trenować. Jeśli chce się doskonalić, musi poświęcić temu czas i energię. Na takim wyjeździe jest to o tyle łatwe, że aparatu cały czas używamy. Jeśli nasz sprzęt leży długie miesiące w szafie i jest wyciągany sporadycznie, to pewne rzeczy dotyczące jego obsługi czy wykorzystania różnych funkcji po prostu nam umykają. Jeśli używamy aparatu przez dwa tygodnie non stop, to jego obsługa - nawet jeśli byśmy się przed tym bronili - stanie się dla nas łatwiejsza. To tak jak z samochodem. Gdy wsiada się pierwszy raz do auta, to człowiek zastanawia się, do czego służą te wszystkie pokrętła i przełączniki. Po kilku jazdach ich obsługa staje się intuicyjna. Podobnie jest z aparatem.
Zatem samo to, że przez tyle dni aparat nam towarzyszy, sprawia, że czegoś się uczymy, nawet mimowolnie. Wiadomo, że jeśli ktoś jedzie z większym doświadczeniem, to ten zasób wiedzy i umiejętności, który przyswoi, będzie mniejszy. Często jednak na takie wyjazdy jadą ludzie, którzy mają aparat, wiedzą, że ten aparat dużo może, ale te możliwości wykorzystują w minimalnym stopniu: naciskam spust, a aparat wszystko robi za mnie. I to są ludzie, którzy chcą poznać to narzędzie.
Fot. Marcin Dobas
MD: Oczywiście. Dlaczego czym innym są warsztaty fotograficzne, nawet te wyjazdowe, a czym innym wyprawa fotograficzna. W tym pierwszym przypadku jest więcej teorii, wykładów, analizowania zdjęć. Niektóre osoby mają takie podejście, że chcą najpierw nauczyć się podstaw, a dopiero potem jechać, sprawdzić nabytą wiedzę w praktyce. I to jest bardzo rozsądne. Dobrze jest poznać najpierw warsztat.
Ważne jednak, żeby pamiętać o podstawowej rzeczy: że czym innym jest uczenie się na sucho, a czym innym wdrażanie tego w praktyce. Niewiele mi da, jak nasłucham się o tym, jak robić zdjęcia zachodów słońca albo jak fotografować dzikie zwierzęta, siedząc w czterech ścianach na kursie. Dlatego nawet w przypadku warsztatów fajne są bliskie wyjazdy, w Bieszczady czy Karkonosze. Nie jest to duży wydatek, a dzięki temu można połączyć teorię z praktyką.
MD: Na to zawsze kładziemy olbrzymi nacisk. Staram się przekazać uczestnikom wyjazdu, że niezależnie od tego, czy fotografujemy ludzi o odmiennej kulturze, czy zwierzęta w ich naturalnym środowisku, wszędzie jesteśmy gośćmi i jak goście mamy się zachowywać. Musimy przestrzegać pewnych norm i zdawać sobie sprawę, że zdjęcie nie jest najważniejsze. Ważne, by nie robić bałaganu, a po sobie zostawić tylko dobre wrażenie.
MD: Wciąż i to, i to. Mam szczęście, że robię to, co lubię i lubię to, co robię, czyli podróżuję z aparatem i robię zdjęcia. Zaczyna mi jedynie doskwierać brak czasu na pracę nad nimi: segregację, obróbkę, opisywanie, wywoływanie. Ostatnio mam tak, że głównie robię zdjęcia w terenie, wracam, robię kopię zapasową i szykuję się do kolejnego wyjazdu. Nie bardzo jest czas, żeby na spokojnie zająć się zdjęciami, wysłać je na jakiś konkurs czy przesłać do publikacji.
MD: Aktualnie doszlifowujemy program letniej fotowyprawy na Islandię, a za kilka dni ruszam na Lofoty "polować na zorzę polarną".
Tytuł i lead pochodzą od redakcji Podróże.gazeta.pl