Wydaje się, że 11 marca 2011 roku na zawsze zmienił bieg japońskiej historii. Potężne trzęsienie ziemi, piąte co do wielkości w historii sejsmologii korzystającej z bardziej czułych urządzeń, pochłonęło ogrom lądu i mnóstwo istnień ludzkich oraz przyczyniło się do uszkodzenia elektrowni atomowej w Fukushimie. Gdyby nie to ostatnie, katastrofa, oprócz siły, nie różniłaby się od innych niszczycielskich zdarzeń wynikających z położenia Japonii. Archipelag wysp leży na tak zwanym pacyficznym pierścieniu ognia, styku kilku płyt tektonicznych, które znajdują się w ciągłym ruchu i wywołują wstrząsy. Powierzchnia Japonii drży kilkaset razy dziennie, a co kilkanaście lat zdarzają się drgania, które niszczą jakieś miasto. [...]
Zacznijmy jednak od początku. 11 marca 2011, godzina 14.46 czasu japońskiego (6.46 rano w Polsce). Niedaleko wschodniego wybrzeża wyspy Honshu na wysokości półwyspu Oshika w rejonie Tohoku zaczynają się wstrząsy. Ruszają transmisje telewizyjne, helikoptery na żywo przekazują widoki nadciągającej fali. [...]
Wystarczy przejrzeć nagłówki prasowe dotyczące katastrofy z 11 marca 2011 roku, by uzmysłowić sobie różnice w podejściu do tematu polskich i japońskich mediów. Kiedy nasze gazety alarmowały: Groźba eksplozji w Fukushimie - trwa paniczna akcja, japońska agencja Kyodo pisała: Azot bez problemu wprowadzony do reaktora nr 1; gdy u nas czytaliśmy: Nagrania z trzęsienia ziemi. "Tajemnicze niebieskie światło", tamtejsza stacja NHK rzeczowo tłumaczyła źródło niebieskiego błysku (wyładowania na uszkodzonych podczas wstrząsu transformatorach). Swoje dokładały "Fakt" i "Super Express", przygotowujące Polaków na nadejście atomowej chmury.
Internauci, zniechęceni tym wiecznym szukaniem sensacji, nie przebierali w słowach na forach. Jeden z komentarzy doskonale ilustruje ciągłą skłonność polskich mediów do przesady. Cytuję: "nagłówek: Zagrożenie wybuchem | w tekście: niewielkie; nagłówek: Mamy wielką obniżkę cen | w tekście: w USA; nagłówek: Zbliża się katastrofa | w tekście: za 100 milionów lat; nagłówek: Wszyscy do schronów | w tekście: krzyczeli w czasie II wojny światowej; nagłówek: Napromieniowana cała ziemia | w tekście: ale nieszkodliwie".
Kiedyś dostałem propozycję pracy od jednego z głównych portali na stanowisko redaktora serwisu wiadomości. Nikt nie zamierzał sprawdzać jakości mojego pisania, miałem jedynie przygotować pięć nagłówków, takich, które by przykuwały uwagę i zachęcały do kliknięcia. Bo liczy się tylko to - kliknięcie.
Obraz po katastrofie, Japonia 2011. Japońskie media relacjonowały wydarzenia ze spokojem, unikając pokazywania ludzkiego cierpienia / Fot. CC BY-SA 2.0 Climate and Ecosystems Change Adaptation Research University Network /Flickr.com
Wystarczy na chwilę włączyć kanał NHK w internecie, by znaleźć się w telewizyjnym świecie zupełnie odmiennym od naszego. Podczas wydarzeń w marcu 2011 roku w telewizyjnym studiu specjaliści tłumaczyli rozwój sytuacji w Fukushimie - wszystko na makietach jak z wystawy restauracji sushi. Dokładnie odwzorowano zniszczenia każdego z reaktorów na dioramie. Nie ma tu zwyczaju pokazywania ogromnych infografik czy korzystania z techniki blue box, jaką znamy z TVN24. Wszystko demonstrowane jest na tabliczkach, a prowadzący ma specjalny wskaźnik-strzałkę, niczym Adam Słodowy w swoich programach.
Telewizyjny materiał pokazuje, że jeden z reaktorów jest polewany wodą z czerwonego wozu strażackiego? Na makiecie mamy przedstawiony identyczny model sikawki i proces gaszenia pożaru w reaktorze nr 4. Kolejna plansza - przekrój poprzeczny reaktora, który kojarzy się z widokiem katedry Notre Dame czy Bazyliki św. Piotra z przewodników Wiedzy i Życia - i oto ekspert tłumaczy nam, że pojemnik z przegrzewającymi się prętami został odsłonięty i można go gasić z powietrza. Inna relacja, tym razem o poziomach promieniowania. Tajemniczo brzmiące siwerty i bekerele (kolejny ekspert mówi, że ich przeliczanie jest niezwykle trudne), a na planszy cząstki radioaktywne wnikające w ciało jak jakieś pasożyty. Przenosimy się na konferencję, podczas której japońskie ministerstwo podnosi limity dawki promieniowania ze 100 do 250 milisiwertów dla pracowników ratujących Fukushimę. Pada pytanie, czy nie będzie to kosztem ich zdrowia? Odpowiedź jest zwięzła: "Nie, wierzymy, że takie dawki nie zaszkodzą ekipom ratunkowym". W telewizyjnym studiu pojawia się natomiast specjalna plansza z dawkami promieniowania przyczepionymi do tekturki niczym magnesy do lodówki. Gdy TEPCO pompowało szkło wodne w jeden z przeciekających kanałów pod reaktorem nr 2, stacja NHK pokazywała, jak ta tajemnicza substancja się zachowuje. Wszystko na spokojnie, bez patosu i łapania się za głowę w stylu "olaboga", tak typowego dla naszej telewizji.
Wiadomo, że trzęsienia ziemi nie można przewidzieć. Ale wiadomo również, że taki kataklizm któregoś dnia nawiedzi Japonię. Trzeba więc być zawsze przygotowanym. Stąd 14 helikopterów, 67 wozów transmisyjnych i 460 kamer rozmieszczonych w różnych miejscach kraju. Do tego słynne japońskie systemy ostrzegania sprzężone z meldunkami agencji prasowych. Wiadomość o zagrożeniu generowana jest automatycznie - dane ze stacji sejsmograficznych zostają błyskawicznie przekazane do systemu informacyjnego, a komunikacja odbywa się tak sprawnie, że przeciętnie po kilku sekundach od zarejestrowania pierwszych wstrząsów prowadzący na antenie podaje o nich komunikat.
W 2011 roku też tak było. Zadziałał system ostrzegania przed trzęsieniem - 3 sekundy po pierwszych wstrząsach na ekranach telewizorów i komórek pokazały się komunikaty, nadano je także w radiu. Sprawdził się również wykrywacz tsunami - czujniki umieszczone na dnie oceanu są w stanie zarejestrować falę o wysokości centymetra, a co dopiero 10 metrów! Dzięki temu mieszkańcy zagrożonych terenów mieli 15 minut na ewakuację, ostrzeżenie dostali już 9 minut po wstrząsach.
W Japonii wszyscy wiedzą, jak się w takich wypadkach zachować. Od dziecka są uczeni, że na każdy wstrząs składają się fale pierwotne i wtórne. Dzieciom tłumaczy się to na przykładzie dwóch postaci z kreskówki - małego zielonego P (od angielskiego primary, "pierwszy") i dużego różowego S (od secondary, "wtórny"). Niszczycielski S przemieszcza się z prędkością 4 kilometrów na sekundę i przychodzi z pewnym opóźnieniem po w miarę delikatnym P. Każdy potrafi wyliczyć, ile czasu zostało do uderzenia, w zależności od tego, jak daleko jest się od epicentrum. W 2011 roku do Sendai (130 km) fale dotarły po 32 sekundach, Tokio natomiast (370 km od źródła) odczuło wstrząsy po około 90 sekundach.
Nic nie działa tak skutecznie jak zachowania odruchowe. Ale żeby można było w sytuacji krytycznej zachować się jak automat, trzeba najpierw wszystko przećwiczyć dziesiątki razy. Właśnie dlatego w tokijskiej centrali NHK próbne alarmy przeprowadza się codziennie po emisji ostatniego programu. A ponieważ przezorny zawsze ubezpieczony, dla pewności ćwiczy się to samo w biurze telewizji w Osace (na wypadek, gdyby oddział w stolicy został pozbawiony łączności). Szybka reakcja może uratować komuś życie. Pamiętacie przerażający obraz nadciągającego tsunami? Cały świat zobaczył potężną falę "na żywo" dzięki helikopterowi stacji NHK. Dyżurujący kamerzysta, zawsze na posterunku, wystartował śmigłowcem kilka minut po pierwszych wstrząsach. Wszystko działo się tak szybko i tak automatycznie, że ekipa - owszem - wystartowała, nie miała już jednak gdzie lądować. Tsunami zamieniło w tym czasie lotnisko w Sendai w gruzowisko.
Chłopiec na gruzach po trzęsieniu ziemi. Japonia 2011 Fot. CC BY-SA 2.0 Swiss Red Cross/Flickr.com
Spokój japońskich mediów fascynuje wszystkich. Amerykański "Washington Post" przyjrzał się nawet działaniom NHK dokładniej. Wypytano zagranicznych korespondentów o ich odczucia odnośnie japońskiego dziennikarstwa. Steve Herman, reporter "Voice of America", który doniesienia o katastrofie oglądał w Seulu, opowiadał, że widział już niejedną relację z trzęsienia ziemi w Japonii, nigdy jednak nie słyszał łamiącego się głosu spikera NHK. Aż do 2011 roku. To właśnie po tym zorientował się, że Japonię dotknął prawdziwy kataklizm.
Rzeczywiście, prowadzący japońskiej telewizji relacjonują wszystko beznamiętnym tonem, rzeczowo, stosując odpowiednie słowa. Podczas relacji z katastrof nie używa się określeń "ogromny" czy "poważny", unikając pochopnego oceniania sytuacji. Nawet kiedy kamera pokazywała słup dymu wydobywający się znad potrzaskanego budynku jednego z reaktorów w Fukushimie, ze studia płynął spokojny głos informujący, że "słyszano odgłosy eksplozji". Japońskie media są jak naukowcy, którzy bazują wyłącznie na tym, co można zmierzyć i ocenić. Nie ma w nich miejsca na spekulacje. Szef stacji NHK Tamaki Imai jest świadom odpowiedzialności, jaka spoczywa na informacyjnym medium. Doskonale wie, jak wiele może zależeć od rzetelnie przeprowadzonej relacji.
Kiedy po widokach sunącego tsunami i drgających wieżowców przyszedł czas na relacje ze zniszczonych terenów, japońskie kamery pokazywały jedynie sterty gruzów i potrzaskane domy. Żadnych rozpaczających ludzi. Kilka dni po wstrząsach chińskie gazety pytały wprost: "Gdzie są ciała?", nie mogąc zrozumieć, dlaczego tragedia przedstawiana jest w taki sposób. Japońska telewizja nie pokazywała cierpienia, gdyż zmarłym należy się szacunek. Nie szukała też taniej sensacji. Zamiast tego można było zobaczyć młodych ludzi, którzy w hali gimnastycznej przerobionej na tymczasowe schronienie przygotowywali ogromny napis: "Nie poddamy się, liczy się życie!". Albo poznać historię dzielnego japońskiego psa, który doprowadził ratowników do swojego mniejszego kolegi. To ostatnie dla Japończyków miało wręcz symboliczne znaczenie, przywodziło na myśl pieska Hachiko, który czekał na swojego pana prawie dziesięć lat w tym samym miejscu. W centrum dzielnicy Shibuya wierny zwierzak ma nawet swój pomnik. To popularne miejsce spotkań.
Japońskie media pozwalają sobie na emocje tylko w jednej sytuacji - gdy nadciąga zagrożenie i na monitorach ukazuje się informacja o głównych wstrząsach mających nadejść dosłownie za kilka sekund. Wówczas prezenter podnosi głos. To czas szybkich, urywanych komentarzy, gardłowych dźwięków, mocniejszej artykulacji. Komunikat musi być usłyszany, musi wybić się ponad pozostałe informacje podane z kojącą intonacją. Chodzi przecież o ludzkie życie. Tu nie ma miejsca na żarty.
Japończycy potrafią szybko podnieść się po tragedii. Już wiele razy udowodnili, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. Kiedy dług publiczny sięgnął 10 bilionów dolarów (dwukrotność PKB, inaczej 80 tys. dolarów na obywatela), a kraj trawiła największa stagnacja od dziesięcioleci, tak że pracodawcy odchodzili od uświęconych tradycją umów o pracę, wydawało się, że gorzej być nie może. A jednak mogło.
Sektor ubezpieczeń musiał się zmierzyć z koniecznością wypłaty 35 mld dolarów odszkodowań. Fabryki Hondy, Toyoty i Sony wstrzymały produkcję. Japonia rozważała dostawy prądu z Rosji. Do ogromnego długu państwa trzeba było doliczyć kolejne miliardy dolarów na odbudowę zniszczeń (wstrząsy w Kobe z 1995 roku poza 7 tys. istnień ludzkich kosztowały kraj 100 mld dolarów). Czy trzęsienie ziemi z 11 marca oznaczało początek końca Japonii? Nic podobnego.
Dla mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni była to kolejna zaprawa w boju z naturą. Przygotowują się do tego całe życie. Muszą, jeśli chcą przetrwać - Japonia leży na styku trzech płyt tektonicznych, a miejsce najbardziej narażone na wstrząsy znajduje się blisko Tokio. Dlatego już dzieci w przedszkolach uczestniczą w specjalnych ćwiczeniach. Są za małe, by pojąć, co to jest trzęsienie ziemi, zamiast więc słuchać wykładów, biorą udział w zabawach - ratują żabki i celują z sikawek do kręcących się bączków. Mają też do dyspozycji specjalne symulatory trzęsień. Podobne urządzenie znajduje się w warszawskim Centrum Nauki Kopernik i też cieszy się wzięciem wśród dzieciaków. Tyle że u nas służy zabawie, a Japończykom wpaja umiejętność zachowania spokoju podczas kataklizmu, co może im uratować życie.
W Japonii znaki z instrukcją zachowania w sytuacji trzęsienia ziemi nikogo nie dziwią Fot. Shutterstock
Kiedy ziemia zaczyna drgać, Japończycy spokojnie obserwują otoczenie i chowają się pod biurka. Ich zachowanie wydaje się nam, ludziom z zewnątrz, flegmatyczne, graniczące wręcz z oszołomieniem. Ale oni dobrze wiedzą, co czynią. Chroni ich technika. Japońskie domy są wznoszone na specjalnych pneumatyczno-sprężynowych fundamentach (podobnych do resorów w aucie), a wzmacniane ściany tak giętkie, że budynek kołysze się, ale nie kruszy. Jeżeli już pojawią się ogromne naprężenia, spadające odłamki szkła nie ranią, bo specjalna folia trzyma je w całości (kolejna motoryzacyjna analogia: w Japonii używa się w budynkach podobnych szyb jak w samochodach). Kraj cały czas wyciąga wnioski z przeżytych tragedii.
Gdy w 1923 roku zatrzęsła się ziemia pod Tokio, ludzie nie zginęli bezpośrednio od wstrząsów, ale spłonęli w drewnianych domkach. Pożary uśmierciły ponad 140 tys. osób, bo gigantyczne trzęsienie zaskoczyło ich w porze obiadowej. Od tej pory nieustannie przypomina się Japończykom, by wyłączali gaz i nie stawiali szafek obok kuchenek. 1 września, w rocznicę tragedii, w całym kraju odbywają się ćwiczenia przypominające obywatelom wszystko, co o trzęsącej się ziemi należy wiedzieć. W 2011 roku w obchodach Disaster Prevention Day wzięło udział ponad milion osób, w 2012 roku nawet amerykańskie wojsko stacjonujące na wyspach.
Bezpieczeństwo instalacji gazowych to oczywiście nie wszystko. W 1995 roku w Kobe setki ludzi udusiło się pod zwałami betonowego gruzu ze zniszczonych starych budynków, które były nieprzystosowane do znoszenia trzęsień ziemi. Ponieważ inżynieria antywstrząsowa wciąż się rozwija, rząd oferuje dotacje na dostosowywanie budynków użyteczności publicznej do nowych norm. Od 1981 roku obowiązuje nowe prawo budowlane. Stąd fundamenty-resory i ogromne wahadła, które chronią drapacze chmur przed zawaleniem, absorbując energię wyzwalaną podczas ruchów skorupy ziemskiej.
Ale najważniejsze jest zdyscyplinowanie Japończyków. Odpowiada za nie naukowa teoria. Według szacunków wielkie trzęsienia ziemi zdarzają się w tym rejonie co 100-150 lat. Przewidzieć je jest równie trudno jak zawał serca, pozostaje jedynie wzmożona i ciągła czujność. Japończycy są w permanentnej gotowości od 1976 roku (wtedy powstała owa teoria). Żyją od czterdziestu lat w przeświadczeniu, że mogą nie wrócić z pracy albo że wagon metra zostanie nagle pogrzebany w tunelu. Poczucie zagrożenia towarzyszy im nawet w pociągach, które uchodzą za bezwypadkowe i są perfekcyjnie strzeżone przez systemy ostrzegania przed nadchodzącym kataklizmem. Wypadki z 2011 roku pokazały, że to wciąż za mało - cztery pociągi zostały dosłownie zmyte z torów i porwane przez fale tsunami. Trudno sobie wyobrazić, co czuje człowiek, któremu przez całe życie towarzyszy myśl, że śmierć może nadejść lada chwila.
Japończycy szybko podnoszą się po tragedii. Już wiele razu udowodnili, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych i nie boją się ciężkiej pracy. Z kataklizmu 2011 roku wyciągną kolejne nauki, wymyślą kosmiczną technologię, która pozwoli im jeszcze lepiej zabezpieczyć się przed wstrząsami. Zagłada Japonii pozostaje więc tylko futurystyczną wizją ze wspomnianej już książki Zatonięcie Japonii Sakyo Komatsu. [...]
* wszystkie śródtytuły oznaczone gwiazdką pochodzą od redakcji