By zrozumieć fenomen tego miejsca, potrzebna jest krótka lekcja geologii. Kilka milionów lat temu pobliski wulkan Erciyes Dagi (wsparty przez kilka pomniejszych) miał fantazję, by w spektakularny sposób wyrzucić z siebie lawę i popiół, które pokryły okolicę. Potem natura zafundowała Kapadocji zabiegi upiększające: wiatr, śnieg i deszcz pracowicie żłobiły labirynty dolin. Współczesnych turystów jej krajobraz zdumiewa nie mniej niż pierwszych odkrywców. Nazywany jest często księżycowym, a dominują w nim niezwykłe formy skalne przypominające to sterczące w niebo fallusy, to domki elfów, to znowu skalne stożki przykryte fantazyjnymi czubami. Jedne są samotnymi ostańcami pnącymi się ku górze, inne tworzą zwarte szeregi. Według jednej z legend to dawni mieszkańcy Kapadocji, którzy podczas oblężenia przez wrogów ubłagali Allaha, by zamienił ich w kamienie.
Tekst pochodzi z magazynu
Miękki tuf, z którego zbudowane są skalne twory, okazał się prawdziwym błogosławieństwem dla mieszkających tu ludzi. Drążyli oni skały, budując mieszkania, a nawet całe podziemne miasta (w czasach wojen i najazdów służyły one za podstawowe schronienie). W Kaymakli - jednym z najbardziej znanych takich miejsc - przewodnik prowadzi mnie podziemnym labiryntem. W pewnym momencie napotykamy wielkie koła młyńskie, ale stojące pionowo. - To był najskuteczniejszy sposób odcięcia drogi: gdy wróg zszedł pod ziemię, wystarczyło takim kołem zablokować przejście, by zyskać czas na ucieczkę - tłumaczy mi Orhan, który zna tu każdy kamień. - A wiesz co było najtrudniejsze? Zrobić wyprowadzenie dymu o wiele kilometrów dalej, by obcy nie znaleźli wejścia do podziemnego miasta - opowiada. Usiłuję sobie wyobrazić życie tych przymusowych jaskiniowców, żyjących pod ziemią podziurawioną przejściami niczym ser. Są tu spichlerze, kuchnie, a nawet kościółek! Tyle że my zwiedzamy to wszystko w świetle żarówek, a oni używali tylko pochodni. Musieli mieć nie lada orientację, by nie zgubić się w tym labiryncie.
Z Kaymakli jedziemy do Göreme . Zaledwie kilka kilometrów od miasteczka czeka świat zastygły w skale niczym owad w bursztynie. To dawna osada mnichów zainspirowanych naukami św. Bazylego. Dla siebie drążyli oni cele, a dla chwały bożej - kościoły. Tutejsze skalne monastery powstały w VII w. i są fenomenem na skalę światową, bo na niewielkiej powierzchni stworzono ponad 300 kościołów i kapliczek. Wchodzimy do wnętrza tzw. Ciemnego Kościoła (KaranlikKilise). Brak słonecznego światła sprawił, że freski wewnątrz przetrwały w doskonałym stanie. Niemała w tym też zasługa konserwatorów, którzy przez 14 lat czyścili ściany z ptasich odchodów (do lat 50. XX w. wewnątrz kościoła był... gołębnik). Efekt jest oszałamiający. Każdy centymetr ścian pokrywają ponadtysiącletnie malunki , dzięki którym na chwilę przenosimy się do bizantyjskiego nieba. Z kopuły spogląda na nas Chrystus Pantokrator, wokół unoszą się skrzydlate anioły, a brodaci święci zatopieni są w modlitwie.
Po Kapadocji przyjemnie się też po prostu wędruje, podziwiając fantazyjne formy skalne. W Rose Valley pomiędzy nimi odnajdujemy winnice (spadek po rzymskich legionistach), kościoły i jaskinie. W jednej z nich sprzedawca proponuje sok wyciskany z granatów (pyszny) i, naśladując Freda Flinstone'az popularnej kreskówki, pokazuje swoją restauracyjkę. Zamiast sufitu jest w niej skała wydrążona na kilka pięter. Cóż, dawni architekci nie planowali zapewne, że ich budowle przetrwają stulecia i po jakimś czasie niektóre ze skał odpadły, ukazując wzniesione w nich domostwa, albo - tak jak tutaj - wielkie puste przestrzenie. W Dolinie Miłości z kolei czeka widok tak niesamowity, że nie sposób się nie uśmiechnąć. Oto bowiem sterczą dumnie wielkie, samotne skały. W kształcie bardzo przypominają fallusy. I już wiadomo, dlaczego każda wycieczka musi tu dotrzeć i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Drugiego takiego krajobrazu nigdzie nie znajdziecie.
Ostatniego dnia naszej podróży mam cały ten fantastyczny świat u swych stóp. Lot balonem jest atrakcją, która na zawsze pozostaje w pamięci . W ciemności przedświtu dziesiątki gigantycznych lampionów powoli wznoszą się do góry. W dole mijamy skalne grzyby i baśniowy krajobraz. Balony lecą to w górę, to suną tuż obok postrzępionych skał. Mam wrażenie istnienia poza czasem, poza światem. Słońce powoli wyłania się zza horyzontu, zalewając ziemię złotym światłem, a ja zaczynam rozumieć, dlaczego uprzedzano mnie, że przyjazd tutaj to spore ryzyko. Dla Kapadocji straciłam głowę i serce, a o tej cenie nie wspominają żadne biura podróży. Ale nie żałuję.