Kto się nami zajmuje na wakacjach? Jak wygląda biznes turystyczny od kuchni? Przez całe wakacje będziemy rozmawiać z tymi, którzy siedzą w nim nie od dziś. Na początek Monika, 26-letnia absolwentka pedagogiki, która od kilku lat pracuje jako opiekunka na obozach i koloniach.
Monika: "Oficjalnie jest... poprawnie. Praca jak każda inna. Może tylko trzeba bardziej niż "normalnie" lubić dzieciaki i nie bać się sporej odpowiedzialności. W rozmowach ze znajomymi opiekunami roi się od wzruszających historii o podtrzymywaniu kontaktów z wychowankami. Nie przeczę, też takie mam. Ale rodzice chyba myślą, że pakując się na obóz, zabieram głównie pluszaki dla tęskniących za domem i śpiewnik. Może kiedyś tak było. Może dziś dzieciaki są inne? Bo niektóre historie bywają grube. I nie, nie mam tu na myśli tego, że coraz grubsze są polskie dzieci".
"Do dziś z rozżaleniem wspominam zeszłoroczne wakacje w jednej z nadmorskich miejscowości. Miało być ciekawie, aktywnie, więc dzieciaki nie tylko dreptały co rano na plażę, ale też uczyły się wiązać węzły żeglarskie, miały zajęcia językowe, słowem - dużo rozrywek. Niestety, nie wszystkim wychowankom się to podobało. Od początku czułam, że te dwie dziewczynki, siostry, będą twardym orzechem do zgryzienia. Na miejsce zbiórki podwiózł je tata terenowym samochodem. Obie miały duże, kolorowe i drogie walizki, a w nich całą kolekcję ubrań. W pociągu jeszcze jakoś to było, ale potem... A to pokój nie taki, a to łóżko wgniecione, a to jedzenie wstrętne. Wyśmiewały resztę dzieci. A ponieważ były we dwie, to jedna drugą zachęcała do dalszych zaczepek. Raz i drugi próbowałam z nimi porozmawiać, ale o ile młodsza wyglądała, jakby chciała posłuchać moich próśb, to starsza mnie wyśmiała i głośno powiedziała, że jej tato za to zapłacił, więc ja nie mam nic do gadania. Nie wiem, co z tych dzieciaków wyrośnie, z takim podejściem."
fot. US CPSC /CC/Flickr.com
"Niewychowane, rozpieszczone dzieciaki to tylko jedna z możliwości. Mogą być też dzieci chowane dotąd pod kloszem, kompletnie niesamodzielne. Na zimowisku spotkałam jedne i drugie. To miały być ferie z nauką jazdy na nartach. Ja jeżdżę, odkąd pamiętam, ale wiem, że nie wszystkie dzieciaki tak samo do tego podchodzą i dlatego byłam przygotowana na pomaganie w zapięciu wiązań, trzymaniu kijków, korzystaniu z orczyka. Ale nie sądziłam, że mogą być dzieci siedmio- czy ośmioletnie, które nie umieją jeść widelcem czy zasznurować butów! Zaczęłam podejrzewać, że mały Adrianek jest po prostu złośliwym diabełkiem, ale po trzecim dniu zadzwoniłam do jego mamy. Okazało się, że w domu je tylko łyżką, bo tak mu wygodniej, a buty zawsze wkłada i zapina mu ktoś z dorosłych. Ze zdejmowaniem tak samo. No cóż, z ferii wrócił z tymi zdolnościami - mama była zachwycona jego samodzielnością, którą zresztą zademonstrował jej już na peronie!"
fot. Franklin Park Library/CC/Flickr.com
"Tutaj wszystko miało radosny finał. Gorzej, jeśli rodzice zbyt mocno obawiają się skutków oddania dziecka w inne niż własne ręce. Kolonie w Borach Tucholskich, w ładnym ośrodku, zapowiadały się wspaniale - nieduża grupa dziewczynek z jakiejś prywatnej szkoły, bez nieznajomych, więc bez stresu. Do czasu. Mama dziewięcioletniej Weroniki po raz pierwszy zadzwoniła do mnie w godzinę po odjeździe autokaru - z pytaniem, czy Wera wypiła swoją wodę. Powiedziałam, że sprawdzę i rozłączyłam się. Potem dzwoniła z pytaniem, co z tą wodą, wieczorem sprawdzała, co było na kolację, bo Wera nie jada jakiegoś rodzaju wędliny - nie z przyczyn zdrowotnych, tylko nie lubi i już. Cały czas byłam uprzejma, bo w końcu to pierwsze kolonie małej, więc mama może czuć się lekko zaniepokojona i zadawać różne pytania. Ale kiedy następnego dnia rano mama Weroniki zadzwoniła pytając, czy mała była zrobić kupę, stwierdziłam, że to już pewna przesada. Poprosiłam mamę Weroniki, żeby nie dzwoniła tak często, bo nie mogę zajmować się dziećmi. Przez kilka dni był spokój. Aż zadzwoniła do mnie szefowa i powiedziała, że wpłynęła na mnie skarga. Tak, mama Weroniki drugiego dnia złożyła skargę, z której wynikało, że narażam życie i zdrowie jej dziecka. A wszystko dlatego, że kazałam jej przestać dzwonić. Na szczęście nie miałam z tego powodu nieprzyjemności, ale zrobiło mi się bardzo przykro."
fot. Dunc(an't stand this new... /CC/Flickr.com
Nadopiekuńczy rodzice to zmora, ale są jeszcze zbyt wyluzowani. Wyjazd w góry. Zaraz po przyjeździe sprawdzam, czy wszyscy się rozlokowali. Pytam też, czy nikt nie ma jakichś potrzeb dotyczących diety albo leków. Na to wstał taki mały, najniższy chyba w grupie, Piotruś. I podaje mi jakąś ogromną torbę z lekami, wziewnymi, tabletkami, no wszystko, co się da, mówiąc, że to są jego leki. OK, otwieram torbę, szukam rozpiski. Nie ma. Szukam w moich dokumentach od rodziców, bo prosiłam jeszcze przed wyjazdem o podanie wszystkich ważnych informacji o dzieciach - choroby, alergie, nawet preferencje żywieniowe. Nie ma. No to łapię za słuchawkę, dzwonię do jego rodziców. Zajęte. Próbowałam pół dnia - nikt nie odbierał domowego. Skontaktowałam się z moją przełożoną, ona miała do nich komórki. Okazało się, że pojechali na wakacje - gdzieś za granicę, więc bardzo im było nie na rękę, że dzwoniłam. Co do leków - przeczytali, że trzeba dziecku dać leki, to dali mu wszystko, co było w domu. A te wziewne? A, lekarz przepisał, ale mały tego nie lubi, poza tym prawie go nie zatyka, tylko zimą. Nigdy jeszcze nie byłam tak wściekła - przecież Piotruś mógł te leki sam zjeść, zatruć się tym, a ja poniosłabym konsekwencje!".
fot. e-MagineArt.com /CC/Flickr.com
"To wszystko to nic w porównaniu z podopiecznymi, którzy powoli wchodzą w wiek nastoletni. Na obóz żeglarski pojechałam jako jedna z trojga opiekunów - pozostałych dwoje było małżeństwem z dużym doświadczeniem żeglarskim. Niestety, grupa składała się z nastolatków obu płci - i ci, choć najbardziej samodzielni, okazali się najtrudniejsi do okiełznania.
Chłopcy, jak to chłopcy - trochę niesforni, trochę za głośni, ale byłam pewna, że z dziewczynami ja i Agata, druga opiekunka, szybko znajdziemy wspólny język. Niestety, nic z tego nie wyszło - małolaty zapomniały chyba, że to obóz żeglarski, a nie rewia mody. Codziennie pełen makijaż, klapki zakładane na łódkę, obcisłe szorty. Ale nic nie mówiłyśmy, w końcu nie jesteśmy od wychowywania, tylko od pilnowania, czy nie dzieje im się krzywda. Niestety, kiedy się rozpadało i po zajęciach teoretycznych był czas wolny pod naszą opieką, w dzieciaki coś wstąpiło i postanowiły zrobić sobie imprezę w jednym z pokoi. Nie oponowałam, kiedy głośno puszczali muzykę, ale kiedy poczuliśmy dym papierosowy, trzeba było interweniować. Wysłałyśmy Jacka, męża Agaty. W pokoju zastał alkohol - do dziś nie wiem, skąd oni go wzięli, papierosy, ale co najgorsze, towarzystwo było w niekompletnych strojach. Nie umiem sobie tego wyobrazić, ale wygląda na to, że obecność innych im nie przeszkadzała - parki zajmowały się sobą nawzajem. Jacek zaczął ich stanowczo rozstawiać po kątach, kazał wylać alkohol i wyrzucić papierosy, zagroził powiadomieniem rodziców. Na to jedna z dziewczyn podeszła do niego i bezczelnie powiedziała, żeby nie podskakiwał, bo ona może na przykład podrzeć sobie koszulkę i zadzwonić po policję mówiąc, że to on ją upił i chciał zgwałcić. Jak na zawołanie, zaczęła szlochać - Jacek mówił potem, że wyglądało to na tyle przekonująco, że nie chciałby sprawdzać, komu uwierzą policjanci z pobliskiego posterunku. Zawołał nas i we troje jakoś skłoniliśmy towarzystwo do rozejścia się do swoich pokoi.
fot. MarkScottAustinTX /CC/Flickr.com
Wstyd przyznać, ale pilnowaliśmy na zmianę korytarza przez całą noc i wszystkie kolejne, co odbiło się na naszym samopoczuciu. Na szczęście mieliśmy dodatkowych instruktorów ze stanicy, którzy na naszą prośbę wzięli dzieciaki w trochę większe obroty. Nie chcieliśmy się mścić, po prostu liczyliśmy, że będą tak zmęczeni po całym dniu harówki na łódce, że odechce się im wariować wieczorami. Więcej wyskoków już nie było, ale cały wyjazd mieliśmy zmarnowany. Długo się zastanawiałam, czy z tym nie skończyć, ale chcę wierzyć, że nie wszystkie dzieci są takie."
"Chociaż wyjazd nad morze, nad jeziora czy w góry z grupą dzieci może wyglądać jak wakacje, za które w dodatku otrzymuje się wynagrodzenie, nie można tak o tym myśleć. Nawet jeśli dzieci to aniołki, to trzeba ich pilnować na każdym kroku. W dodatku rzadko trafia się na grupę samych aniołków. To nie wakacje, ale ciężka praca - tym cięższa, że odpowiada się za grupę osób, które często mają własne pomysły na to, co to znaczy bezpieczeństwo. Może nikt nie będzie próbował polizać metalowego pręta w zimie (widziałam!), ale wyobraźnia dzieci nie zna granic i większość wychowawców przyznaje, że o niczym tak nie marzy, jak o oczach dookoła głowy. Paradoksalnie, taki wyjazd to dobra metoda sprawdzenia, czy na pewno chce się całe życie związać z taką czy inną formą opieki nad dziećmi. Tę próbę przejdą tylko najsilniejsi - i najsprytniejsi".