Kiedy Joy i Angie spotykają się na balkonie niewielkiego pensjonatu, gdzieś na śródziemnomorskim wybrzeżu Turcji nie przypuszczają, że będzie to początek głębokiej kobiecej przyjaźni i wielkiej miłości do tego kraju.
Angie Brenner i Joy Stockie - dwie przyjaciółki i miłośniczki tureckich klimatów pokazują Turcję nieznaną. Ich wspomnienia tworzą wielobarwny i wielowymiarowy obraz współczesnej Anatolii. Tutaj Turcja pisana jest twarzami i historiami prawdziwych ludzi - tych spotykanych przypadkiem i tych znanych od lat Romans z Turcją to również spełnione i niespełnione miłości, wieczorne spotkania przy szklaneczkach raki, wizyty w zwyczajnych, pachnących baklawą i zatarem domach. To także odkrywane na nowo legendy, zapomniane tradycje i zaskakujące anegdoty.
Jak dziś wygląda turecki hammam? Dlaczego Agatha Christie popijała kawę w stambulskim hotelu Pera Palace i co z tego wynikło? Gdzie Mata Hari knuła swoje intrygi? Czy Elvis Presley był Turkiem? Jak szybko wiruje tańczący derwisz? Dlaczego w Stambule kolor butów Żydów, Greków i Ormian miał znaczenie? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań znajdziesz w Romansie z Turcją.
"Romans z Turcją. W kraju derwiszy, bogiń i świętych" - Joy E. Stocke, Angie Brenner
Tłum. Monika Wyrwas-Wiśniewska
Wydawnicto Lambook, seria: Kolory Wschodu (Turcja)
Serwis Podróże.gazeta.pl patronuje wydaniu książki "Romans z Turcją".
Rozdział piąty: Bliny w Beyoglu
Jeśli coś nie zdarzyło się w Turcji, to się nie zdarzyło. (Marion Craven, Mingei International Museum, Kalifornia)
[ ] Tuż po zachodzie słońca wyszłyśmy z hotelu i przy rzymskim hipodromie złapałyśmy taksówkę. Kierowca jechał bardzo szybko, pałac Topkapi, siedziba sułtanów, i most Galata nad Złotym Rogiem ledwie mignęły nam za oknami. Do restauracji Rejans w dzielnicy Beyoglu, położonej malowniczo na stromym wzgórzu, miałyśmy się zamiar dostać najkrótszą, bo pokonującą ledwie dwie przecznice, linią kolei podziemnej, zwanej tam po prostu Tünel.
Wmieszałyśmy się w tłum pasażerów wracających po pracy do domu i po chwili wsiadłyśmy do zatłoczonego wagonika. Niecałe pięć minut później mogłyśmy obserwować, jak ten sam tłum rozprasza się w wąskich uliczkach. Charakterystyczne dla nich są kamienice z wyblakłymi fasadami w barwach błękitu, zieleni i żółci, w wielu z nich glicynia wplata się w kute poręcze metalowych balkonów. Wyobrażałyśmy sobie, jak to jest spacerować po tych uliczkach z ukochanym w ciepły wiosenny wieczór, gdy pęki lawendowych kwiatów zwisają nad głowami jak kosztowne naszyjniki.
Uwiedzione romantyczną atmosferą dzielnicy, zatrzymałyśmy się na drinka w hotelu Pera Palace. Fama głosi, że to właśnie Agatha Christie napisała sławne Morderstwo w Orient Expressie. Akcja książki rozgrywa się w luksusowym pociągu, który niegdyś zaczynał swój bieg w Paryżu, a kończył na stacji Sirkeci w Stambule. Pera Palace słynie też z tego, że mieszkały w nim kobiety o międzynarodowej sławie. Mata Hari, Holenderka, słynna kobieta szpieg, wynajmowała tam pokój w czasie pierwszej wojny światowej i na przyjęciach sprzedawała tajemnice.
Kiedy wchodziłyśmy do ciemnego, obitego boazerią baru, klienci z zaciekawieniem zerkali w naszą stronę. Stolik w rogu zajmowała grupa biznesmenów, popijali szkocką, palili cygara i podawali sobie z rąk do rąk dokumenty wyciągane ze skórzanych aktówek. Na wysokim stołku przy barze kobieta w żakiecie obszytym futrem bawiła się kieliszkiem z martini. Zdecydowałyśmy się na stolik pod oknem i usiadłyśmy na krzesłach z wysokimi oparciami. Wzięłyśmy dwie szklaneczki raki.
Za nami weszła para Brytyjczyków z dwoma nastoletnimi synami. Usiedli przy okrągłym stole na środku sali i przeglądali przewodniki turystyczne. W ciężkich butach i skafandrach pasowali bardziej do wrzosowisk Yorkshire niż do ulic Stambułu. Chłopcy siorbali colę przez plastikowe słomki i uprzejmie udawali zainteresowanie, żeby nie sprawiać zawodu rodzicom, czytającym głośno historie szpiegowskie z pierwszej wojny światowej zamieszczone obok map.
Na małej scenie też coś się działo. Młoda kobieta w długiej czarnej sukni i chudy mężczyzna w czarnych spodniach i białej koszuli z bufiastymi rękawami rozstawiali instrumenty. Goście baru rozmawiali coraz mniej, obserwując kobietę ćwiczącą gamy na flecie. Mężczyzna dostroił w tym czasie gitarę akustyczną i po kilku próbnych akordach wreszcie zaczął grać. Skojarzyłam melodię z Chopinem i nuciłam do wtóru, wyobrażając sobie ambasadorów Rosji, Francji i Niemiec, podwójnych agentów i najemników konferujących z zuchwałą Matą Hari przy którymś z sąsiednich stolików. Pera Palace dzielił się ze mną tajemnicami z przeszłości.
- Co to za melodia? - spytała Joy, kiedy para była gotowa do wspólnego występu. Zaczęłyśmy ją rozpoznawać, zaraz też dobiegły nas słowa: You came and you gave without taking, oh, Mandy. Kiedy duet zagrał piosenkę Paula McCartneya When I'm Sixty Four, brytyjska para śpiewała z nimi. Ich synowie, zawstydzeni, zgarbili się, chowając głowy w oparciach krzeseł, i wbili wzrok w szklanki z colą.
I ja, i Joy zaczytywałyśmy się w dzieciństwie kryminałami Agathy Christie i wsłuchując się w brytyjską muzykę, szukałyśmy w barze bohaterów Morderstwa w Orient Expressie, na przykład ciemnookiej pieśniarki śpiewającej Begin the Beguine Cole'a Portera. Ale Pera Palace nie był już tym samym hotelem co wtedy. Skończyłyśmy nasze drinki i czas było ruszać w drogę. Wychodząc, minęłyśmy przy barze interesującą parę. On kładł jej właśnie dłoń wysoko na udzie, a ona upajała się zachwyconym spojrzeniem, które posyłał jej ten o połowę od niej młodszy mężczyzna.
Ulicami Beyoglu krążą duchy. W najwyższym punkcie dzielnicy znajduje się wieża obserwacyjna Galata, z której rozciąga się widok na Złoty Róg. W siedemnastym wieku niejaki Hezarfen Ahmed Celebi przypiął sobie skrzydła i skoczył z niej - był to pierwszy udany przelot nad tą zatoką.
Spacerując po tej starej dzielnicy, wspominałyśmy jej bogatą historię. Wyobrażałyśmy sobie, co tam się działo w czasach, kiedy kupcy organizowali się w handlowe skupiska, dzieląc ulice między poszczególne towary. Na ulicy Minare do dziś sprzedaje się - jak sama nazwa wskazuje - złociście błyszczące, spiralne zwieńczenia minaretów. Na Balyoz, "młocie", muskularni handlarze oferują siekiery, rury i sprzęt kuchenny. Nazwy ulic mówią również o cechach
ludzi, którzy prowadzą tu swoje interesy: Gonul to "chęć", Jurnal - "doradca", a Acar to tyle, co "mądry". Na ulicy, na której można było dostać instrumenty muzyczne, zauważyłyśmy na progu jednego sklepu sobowtóra Boba Dylana. Siedział w wytartej czarnej marynarce i brzdąkał na gitarze. Przy każdym uderzeniu w struny wymachiwał niebezpiecznie papierosem wetkniętym między palce serdeczny i środkowy.
Żeby dotrzeć do Rejansu, musiałyśmy minąć rynek Balik Pazari, pełen nagich żarówek wiszących nad skrzynkami ze srebrnymi turbotami, błyszczącymi okoniami morskimi, barwenami i tasergalami.
- Taze balik - krzyczał jakiś mężczyzna. - Świeże ryby.
Joy pierwsza dostrzegła restaurację, ukrytą na końcu ślepej uliczki w dawnej dzielnicy Rosjan, którzy wyemigrowali, uciekając przed rewolucją bolszewicką. W restauracji niewiele chyba się zmieniło od lat trzydziestych. Drewniana boazeria, wysoki sufit, antresola dla orkiestry, na ścianach świeczniki w stylu art nouveau - wszystko to razem pozwalało poczuć się jak w pierwszych dziesięcioleciach dwudziestego wieku.
Choć przyszłyśmy za wcześnie, kierownik sali potraktował nas z taką atencją, jakbyśmy były jakimiś ważnymi personami. Czułyśmy się niemal jak w alternatywnej rzeczywistości, kiedy prowadził nas do stolika na środku pomieszczenia. Zaraz też podszedł do nas kelner, ubrany w eleganckie spodnie, białą koszulę i taki sam długi fartuch, i podał nam wódkę cytrynową - specjalność restauracji - w schłodzonych cylindrycznych kieliszkach. Zaimponował nam nienagannymi manierami. Chwilę później zjawiła się kelnerka, potomkini pierwszych właścicieli, z sałatką z jasnoróżowej ikry. Jej długie siwiejące włosy, lśniące naturalnym blaskiem, były zaczesane do tyłu tak, że podkreślały wysokie kości policzkowe i szeroko rozstawione, jasnozielone oczy. Władała kilkoma językami, ale akurat nie angielskim, więc rozmawiała z nami po francusku, językiem osmańskiej dyplomacji.
- C'etait le table d'Ataturk - powiedziała, wskazując wypielęgnowaną dłonią okrągły stół w rogu, po lewej stronie od wejścia. Przypomniałyśmy sobie Kemala Ataturka, założyciela i pierwszego prezydenta republiki, jego tajemnicze oczy i przerzedzone włosy, zgarnięte do tyłu z szerokiego czoła. Wyobrażałyśmy sobie, jak pochylał się nad talerzem z kaczką w pomarańczach, z takim samym napięciem jak podczas negocjacji na konferencji w Lozannie, kiedy powoływano do życia Republikę Turcji. Z tego miejsca, które wskazała kelnerka, Ataturk mógł spokojnie przyglądać się klientom restauracji, samemu nie będąc widzianym. Joy tłumaczyła mi na angielski zachwyty kelnerki nad tureckim przywódcą. Kiedy o nim opowiadała, jej oczy zrobiły się rozmarzone.
- Taki wspaniały dżentelmen, taki kulturalny. A jak uwielbiał kobiety!
Jak wiele Turczynek w starszym wieku kelnerka wciąż miała słabość do tego legendarnego, dawno nieżyjącego bawidamka. Ataturk z pewnością nie przegapiłby wejścia Ebru. Jej uśmiech i inteligentne oczy, poświadczające greckie pochodzenie,dosłownie zelektryzowały wszystkich w sali. Ebru to kobieta spełniona, jest architektem i odnosi sukcesy w swoim zawodzie. O jej pozycji świadczyły czarny wełniany beret oraz długi kozacki płaszcz i wysokie sznurowane buty na obcasie. Przypominała nam Larę z Doktora Żywago, ale jej szara minispódniczka i czarne rajstopy pochodziły raczej z pisma "Vogue".
Oboje z Leventem oddali kelnerowi płaszcze i szli do nas pospiesznie. Levent podbiegł pierwszy i uściskał nas, nie zapomniał też o pocałunkach. Mąż Ebru był nurkiem w tureckiej armii i zajmował się rozmieszczaniem okrętów podwodnych oraz ratownictwem morskim. Był marynistyczną wersją pilota myśliwca z Top Gun. Ebru wspominała, że często wyjeżdżał w niebezpieczne i niestabilne politycznie miejsca. Tego wieczoru, w niezobowiązujących dżinsach i czarnym golfie, wyglądał jednak przede wszystkim jak zabawowy mieszczuch.
- Dlaczego tyle czasu zwlekałyście z przyjazdem? Tak za wami tęskniliśmy - zapewnił i zaproponował, żebyśmy się napili jeszcze wodki.
Kiedy przyniesiono alkohol, Levent trącił się z nami kieliszkiem i wypił swoją porcję jednym haustem. Potem dyskutował z kelnerem o recepturach poszczególnych dań, aż wreszcie zamówił przystawki: gryczane bliny z łososiem i kwaśną śmietaną oraz kaspijski kawior.
- Do tego musimy się napić pieprzówki - stwierdził, kiedy na stole znalazły się bliny.
Ebru uśmiechała się do męża, marszcząc słodko brwi.
- Jeśli spróbujemy dotrzymać kroku Leventowi, spadniemy pod stół - ostrzegła kpiąco. - Podobnie jak Ataturk, jest mężczyzną niezniszczalnym.
Potem zaczęliśmy rozmawiać o jej ostatnim projekcie - zajmowała się odnowieniem osiemnastowiecznego yali, drewnianego domu letniskowego po europejskiej stronie Bosforu. Wreszcie Ebru poruszyła ostrożnie temat Habiba.
- Przeniósł się do Ay e, do Bebek - powiedziała na początek i zrobiła pauzę, dając mi czas na oswojenie się z jej słowami.
- Nie chciałam ci tego mówić przez telefon, ale uważam, że powinnaś wiedzieć - dodała.
Ta wiadomość przyprawiła mnie o dreszcze. Od chwili, kiedy Habib przywitał się ze mną w barze Lipsos w Kalkanie, wiedziałam, że będziemy ze sobą. On z kolei wyznał mi później, że przeczuwał, że zostaniemy parą, jeszcze zanim mnie poznał, jak tylko usłyszał od Orhana, że przyjaciółka Wendy poprowadzi Słoneczny Pensjonat. Zresztą to dlatego podszedł do mnie tego wieczoru, gdy
siedziałam sama przy barze. Nie liczyłam na to, że nasz romans przemieni się w trwały związek, spodziewałam się jednak, że będziemy czymś więcej niż tylko przyjaciółmi.
- Ay e nie spuszcza Habiba z oczu - włączył się Levent i tym samym przerwał moje wspominanie. - Rzadko go teraz widujemy.
- Trochę go po prostu utemperowała. - Ebru stanęła w obronie wuja. - Ale kiedy mu powiedziałam, że obie z Joy przyjeżdżacie do Stambułu, od razu wyraził chęć spotkania się z tobą.
Levent przyznał, że umówił nas na jutro. Perspektywa ponownego spotkania z Habibem równocześnie ucieszyła mnie i zasmuciła. Dokuczało mi poczucie winy wobec Ay e, ale tłumaczyłam sobie, że jesteśmy z Habibem tylko i wyłącznie przyjaciółmi.
Po kolacji, jakby to była kolejna letnia noc w Kalkanie, za namową Leventa przerzuciliśmy się z wódki na raki, ulubiony alkohol Ataturka. Bum, bum, bum - waliliśmy kieliszkami w stół. I oczywiście wznieśliśmy toast.
- Serefe! - zawołaliśmy wszyscy razem. - Za Kalkan. [ ]