"Amundsen" parł do przodu, jakby miał przed sobą cienki lód jednoroczny albo otwartą wodę, a nie gruby lód wieloletni. Najśmielsze prognozy tego nie przewidziały - mówił prof. David Barber, a ja czułem, jak mnie ściska w gardle. "Amundsen" to badawczy lodołamacz kanadyjskiej straży wybrzeża, a prof. David Barber jest wybitnym specjalistą zajmującym się badaniem morskiego lodu. W 2009 roku na pokładzie "Amundsena" ruszył na południową część morza Beauforta. To morze na północ od Alaski. Zwykle "Amundsen", który nie jest jakimś wyjątkowym lodołamaczem (jest przystosowany do łamania lodu mającego nieco ponad metr grubości), powoli zwalnia, aż w końcu staje w grubym, wieloletnim paku lodowym. - Ze zdjęć satelitarnych wynikało, że ten gruby, wielometrowy lód jest właśnie przed nami. Byliśmy pewni, że staniemy w nocy. Położyłem się spać z takim przekonaniem. Ale nad ranem następnego dnia "Amundsen" wciąż parł do przodu, wbijał się w lód i za nic nie chciał się zatrzymać! - opowiadał prof. Barber. - Z lodem jest źle, jest gorzej, niż myślimy.
Wiem, że teraz stukacie się w głowę. Czy warto martwić się o zwykły lód?! Ten, który u nas znika, gdy robi się ciepło, i na pewno pojawi się znowu, gdy tylko się ochłodzi? Nie myślcie tak, proszę. Ten lód to Arktyka. A dla mnie Arktyka jest tym, czym dla was Ameryka, Azja albo Afryka. Tam miałem najwspanialsze przygody.
To był kwiecień roku 1996. Siedzimy sobie i pijemy herbatę. Wojtek Moskal, Jacek Jezierski i ja. Wojtek jest znanym polarnikiem, zdobył nie tak dawno z Markiem Kamińskim biegun, Jacek to znany himalaista, a ja - początkujący polarnik. Ustawiamy się tyłem do wiatru, przodem do słońca, bo tak jest najprzyjemniej. Siedzimy na sankach, które ciągnęliśmy przez tydzień po białym pustkowiu. Wokół nas olbrzymie pola lodowe, które przyklejają się tu, gdzie siedzimy, do wschodniego wybrzeża Spitsbergenu, ciągną aż do Ziemi Franciszka Józefa na wschodzie i dalej wzdłuż wybrzeży Syberii, Alaski do Grenlandii. To kraj polarnych niedźwiedzi, ich matecznik. W tej okolicy małe polarne misie, urodzone w śnieżnych gawrach na wybrzeżu Spitsbergenu, pierwszy raz wchodzą na lód. I cel niedźwiedzich wędrówek - przychodzą na Spitsbergen ze wschodu i później wędrują na zachód wyspy. To jest ich środowisko, bo ich środowiskiem jest zalodzone morze. Dlatego chyba lepiej ich naturę i charakter oddaje nazwa łacińska - Ursus maritimus, czyli niedźwiedź morski, albo norweska: Isbjorn, czyli niedźwiedź lodowy. Odpoczywamy akurat w miejscu, w którym powinno być od groma niedźwiedzi. Nasi norwescy przyjaciele ostrzegali nas, że tu, na wschodnim wybrzeżu, nie opędzimy się od nich. Dlatego jesteśmy wyposażeni w rakietnice do odstraszania. Mamy też dwa karabiny. Na Spitsbergenie nie wolno wychodzić za rogatki Longyearbyen, czyli tutejszej stolicy liczącej wówczas około 2 tys. mieszkańców, bez broni. Zdarza się bowiem, że niedźwiedzie atakują człowieka. Rok wcześniej zabiły dwie osoby.
No więc mamy rakietnice, pudła rakiet, dwa karabiny i coś w rodzaju min miniaturek, połączonych drutem. Jak rozbijamy namiot, to otaczamy go tym drucikiem. Niedźwiedź o drucik się potyka, wyciąga zawleczki w miniładunkach i... BUM! Eksplozja niedźwiedzia nie zabije, ale na jakiś czas zatrzyma, a nas obudzi. Poza tym w namiocie zawsze leży przygotowana do strzału broń. Oczywiście, to ostateczność, mamy prawo jej użyć tylko w wypadku wyraźnego ataku.
Siedzimy sobie spokojnie, bo wiemy, że od tygodnia niedźwiedzie się w te okolice nie zapuszczały, nie było świeżych śladów. Owszem, widzieliśmy wielkie dziury w śniegu i były to niewątpliwie tropy wielkiego drapieżnika, ale sprzed wielu dni. Rakietnice i strzelby mamy więc głęboko w sankach - wiecie, jak strasznie niewygodnie iść na nartach z takim żelastwem na plecach i jeszcze ciągnąć sanki? No więc grzejemy się w słońcu. Sanki ze śpiworami, namiotem, ubraniami, żywnością i paliwem do kuchenki oraz - a jakże! - karabinami i i rakietnicami ustawiliśmy bardzo sprytnie tuż za lodową bryłą, która też osłania nas od wiatru. Siedzimy i gadamy. Jest miło, wręcz sielsko.
Wojtek zrywa się na równe nogi pierwszy. Nie dalej niż 20 metrów od nas stoi niedźwiedzica. Może jest bliżej, bo słyszę jak oddycha, jak wciąga w nozdrza powietrze, a czasami posapuje. Jest wielka! A obok niej już całkiem podrosłe, niemal takie jak ona niedźwiedzie dziecko. Patrzą na nas z ciekawością. W czerwonych anorakach po prostu musimy dziwnie i intrygująco wyglądać w lodowej bieli. Wojtek jednym ruchem błyskawicznie rozpina sanki i łapie broń. Ja wygrzebuję aparat. Niedźwiedzie patrzą na nas z wyższością, a potem spokojnie odchodzą. A raczej odpływają. Bo niedźwiedź idący po lodowych polach naprawdę sunie tak majestatycznie i z taką swobodą, że wygląda, jakby płynął. Patrzę na nie zawsze z podziwem, bo wiem, jak nam trudno idzie się po spiętrzonym lodzie. Bywało tak, że przez cały dzień pokonywaliśmy zaledwie parę kilometrów. A niedźwiedziom wystarczy parę minut, by zniknąć za horyzontem.
Niedźwiedzie widziałem pierwszy raz rok wcześniej, w lecie. Ale albo były bardzo daleko, albo patrzyłem na nie ze schodów Polskiej Stacji Polarnej w Hornsundzie. Tym razem było inaczej. Nie ma bezpiecznej kryjówki, jesteśmy na ich terenie, a one są tuż-tuż. Piękne, majestatyczne zwierzęta, które gdyby tylko chciały, mogłyby bez trudu nas upolować. Wiecie, jakie to uczucie, że można być upolowanym? Nie czuje się zwykłego strachu. To strach zmieszany z wielką dawką adrenaliny.
Dreszcze przechodzą nam po plecach, gdy sprawdzamy, skąd przyszły. Na bryle lodu, która wmarznięta stała tuż za nami, odkrywamy odciski niedźwiedzich łap. Wielkich, z olbrzymimi pazurami. One były kilka metrów od nas! Wystarczył jeden skok i byłoby przynajmniej po jednym z nas, a może po dwóch. Niedźwiedzie na szczęście tego nie zrobiły. A mogły bez najmniejszego trudu. Najciekawsze, że nic, ale to nic nie słyszeliśmy. Podeszły cichutko jak koty. Stały sobie na bryle nad nami i patrzyły. Wtedy właśnie nauczyłem się, że niedźwiedź polarny ma koci styl życia. Może się pojawić zupełnie nieoczekiwanie tuż obok. Nigdy nigdzie nie można powiedzieć, że niedźwiedzi nie ma, bo one zaraz mogą być.
To porównanie może wydawać się dziwne, bo przecież niedźwiedzie na pierwszy rzut oka w niczym kotów nie przypominają. Wydają się bardziej ślamazarne, ociężałe i niezdarne. I są dużo większe. Największym kotom, lwom i tygrysom, daleko do niedźwiedzi polarnych. Niedźwiedzie ważą zwykle kilkaset kilogramów, a niektóre mogą nawet tonę. Ale uwierzcie, mają koci krok i spryt. Lód nawet nie skrzypnął i nie trzasnął, gdy zachodziły nas z tyłu. Ktoś, kto chodzi po takim przemarzniętym śniegu i lodzie, wie, że bardzo trudno jest być cicho. A niedźwiedzie to potrafią. Pewien Norweg opowiadał nam, że za każdym razem, gdy wchodzą na nowy lód, próbują go najpierw łapą, by wiedzieć, jak mają po nim chodzić, by nikt ich nie usłyszał. Może to tylko legenda, ale świetnie oddaje naturę niedźwiedzi.
Ta kocia natura jest im potrzebna, by polować na foki obrączkowane. Takie polowanie zresztą bardzo często wygląda jak zabawa w kotka i myszkę. Foki wychuchują sobie dziury w lodzie. Przez niektóre oddychają i węszą, przez inne wychodzą na lód, by się powygrzewać w słońcu. Jeszcze inne prowadzą do śnieżnych jamek w zakamarkach spiętrzonego lodu, w których przychodzą na świat ich młode. Foki mają znakomity słuch i węch. Sądząc po tym, jak szybko czmychały do morza, gdy usiłowałem się do nich zbliżyć, wzrok też mają niezły. Wielki niedźwiedź musi się do nich podkraść na odległość skoku, góra dwóch, by polowanie było udane. W przeciwieństwie do rysia polującego w takich lasach jak Puszcza Białowieska albo tygrysa z dżungli Sumatry, czy nawet lwa na sawannie niedźwiedź polarny nie ma się gdzie zaczaić, bo zwykle foki wydmuchują swoje dziurki i wychodzą na lód tam, gdzie jest on płaski jak stół.
***