Siedem dni w Tybecie. Droga do Lhasy

Ogromne przestrzenie, turkusowe jeziora, ośnieżone szczyty najwyższych gór. Buddyjskie klasztory pachnące masłem i kadzidłami. Serdeczni ludzie. Oto Tybet.

Tybet. Jeszcze dzisiaj!

5 rano. Katmandu, Nepal. Pod hotel podjeżdża dwóch chłopaków na skuterach. Zabiorą nas na miejsce zbiórki. Jestem podekscytowana. Jeszcze dziś znajdę się w Tybecie!

Nasza grupa jest wielokulturowa: Holendrzy, Włoszki, Hiszpanie, Japończycy, Amerykanin, Malezyjczyk i do tego my - Polka i Australijczyk.

Wsiadamy do małego busu, który zawiezie nas do granicy z Tybetem. Po drodze zatrzymujemy się na śniadanie. Przewodnik oznajmia, że jeśli mamy przy sobie jakiekolwiek gadżety związane z Dalajlamą i głoszeniem wolnego Tybetu, musimy się tego pozbyć teraz. W najlepszym razie nie przekroczymy granicy. A w najgorszym? Można trafić do więzienia. Wybuchamy śmiechem, ale żarty się kończą, gdy słyszymy, że raptem tydzień wcześniej przydarzyło się to parze Francuzów. Wszyscy po kolei wydzieramy z przewodników strony poświęcone najważniejszemu buddyjskiemu duchownemu. Atmosfera robi się poważna.

- Jesteś redaktorką, prawda? - przewodnik zwraca się bezpośrednio do mnie. Potakuję. - Nie wolno ci o tym mówić, - ostrzega - władze są na tym punkcie przeczulone.

Tybet. Na Drodze Przyjaźni

Podróż do granicy trwa sześć godzin. I nie jest dla ludzi o słabych nerwach. Autobus co i rusz tańczy na krawędzi przepaści. Niektórzy wstrzymują oddech. Wszyscy wiemy, że spadające z urwisk autobusy nie są w Nepalu rzadkością. Komfort jazdy znacznie się poprawia, gdy wjeżdżamy na Autostradę Przyjaźni, drogę wybudowaną dzięki pomocy Chin w latach 60. XX w.

Granicę między Nepalem a Chinami wyznacza betonowy Most Przyjaźni. Tu nasze dokumenty dokładnie sprawdza śmiertelnie poważny strażnik graniczny. Bo żeby wjechać do Tybetu, trzeba mieć odpowiednie pozwolenie. A to nie jedyny warunek. Granicę z Tybetem można przekroczyć w zorganizowanej grupie minimum czterech osób i z biurem podróży.

Dochodzimy do chińskiego biura wizowego. Tu jesteśmy dokładnie instruowani, jak mamy się zachowywać (podchodzić po kolei, nie rozmawiać, etc.). Przewodnik po raz kolejny sprawdza, czy usunęliśmy wszystko, co mogłoby się wiązać z polityką tego kraju. Usatysfakcjonowany odpowiedziami, życzy nam udanej podróży. Wreszcie oficjalnie przekraczamy granicę, wymieniamy pieniądze u grupki kobiet i przesiadamy się do nowoczesnego autobusu, którym będziemy podróżować po Tybecie.

Chwilę później docieramy do miasteczka Zhangmu, w którym znajduje się biuro paszportowe i punkt graniczny. Tashi, nasz tybetański przewodnik, daje nam godzinę na lunch. Z godziny jednak robią się trzy, bo przed nami wywróciła się ciężarówka z piaskiem. Siadamy w knajpie, która wygląda jak mieszkanie. Nikt nie mówi po angielsku, a menu jest tylko w tybetańskim i chińskim. Zamawiamy wskazując palcem na jedną z pozycji w menu. Zrobimy tak jeszcze nie raz.

Tybet. Choroba wysokościowa

Droga z Zhangmu do Nyalam (3700 m n.p.m.), gdzie mamy zatrzymać się na noc, wije się pod górę porośniętym zielenią wąwozem. Mijamy kolejne wodospady, pod jednym nawet przejeżdżamy. Zaczyna się ściemniać. Żałuję, bo widoki są niesamowite.

Do schroniska docieramy po 21. W porównaniu z Nepalem, jest tu potwornie zimno. Ubieram się we wszystko, co mam, ale i tak się trzęsę. Razem z parą Holendrów - Patrickiem i Marlene - idziemy na kolację. Boli mnie głowa. Martwię się, czy to aby nie początek choroby wysokościowej . Jej łagodne objawy to: bóle głowy, nudności, utrata apetytu, bezsenność, opuchlizna, zatrzymywanie płynów w organizmie. A lekarstwem jest pozostanie na tej samej wysokości do ustąpienia objawów - dowiaduję się od Marlene, która jest pielęgniarką. Ponieważ apetytu mi nie brakuje, co mnie uspokaja, radzi tylko żebym piła więcej wody.

Tybet. Mantry i stupy na pustkowiu

Rano wyruszamy do Lhatse (4200m), które znajduje się 255km od Nyalam. Po drodze zatrzymujemy się parokrotnie, żeby zrobić zdjęcia. Zaciekawiają nas kolorowe proporce. Tashi tłumaczy, że to mantry (buddyjskie modlitwy). W Tybecie natkniemy się na nie wielokrotnie. Podobnie jak i na kupki kamieni - stupy (nazywane również czortenami), wznoszone na cześć Buddy, ale służące także jako drogowskazy i "opiekunowie" okolicznych mieszkańców oraz podróżnych.

Zatrzymujemy się na lunch w małym miasteczku Tingri. Zaczepiają nas kobiety z małymi dziećmi żebrzące o pieniądze. - Turyści ich do tego przyzwyczaili - mruczy pod nosem Tashi. Nawet malutkie dzieci potrafią się do nas zwrócić po angielsku, ale wypowiadają tylko jedno słowo - "money" - któremu towarzyszy wyciągnięta rączka wykonująca charakterystyczny gest. Rozglądamy się po miasteczku. Nasza obecność wzbudza zainteresowanie. Ludzie niby są tutaj przyzwyczajeni do turystów, jednak większość trzyma się na dystans. Tylko paru śmiałków decyduje się na krótką pogawędkę i wspólne zdjęcie.

Kolejnym przystankiem jest przełęcz Lalung La (5050m). Powietrze jest mocno rozrzedzone, więc początkowo oddycham z trudem. Dookoła pełno kolorowych mantr i kupek kamieni.

Zaskoczona odkrywam, że na tym pustkowiu znajdują się namioty, w których mieszkają ludzie. Są uśmiechnięci, serdeczni, przyjaźnie nastawieni. Podchodzę bliżej. Z ciekawością przyglądam się niezwykłemu urządzeniu do gotowania wody: statyw z aluminiowym talerzem i czajnikiem. Działa to tak: talerz odbija ciepło promieni słonecznych i ogrzewa wodę. Chwilę potem trzymam w zmarzniętych dłoniach metalowy kubek z gorącą herbatą.

Odwdzięczam się zostawiając parę papierosów dla gospodarza i balony dla dzieci.

Wędruję dalej. Po drugiej stronie przełęczy zaczyna się Wyżyna Tybetańska - wysoko położony, dziki i suchy obszar. Nieco dalej, na przedłużeniu drogi, widzę północną ścianę Mount Everestu w towarzystwie kilku innych szczytów. To okropny banał, ale teraz naprawdę czuję się jak na dachu świata.

Tybet. Kierunek: Shigatse

Ok. 15.00 dojeżdżamy do Lhatse. Tashi daje nam wybór - zostajemy tutaj albo od razu jedziemy do Shigatse, ale musimy dopłacić po 100 yuanów za dodatkowy nocleg. Nie zastanawiamy się ani chwili, słysząc, że w hotelu jest ciepła woda.

Hotel Everest Friendship jest całkiem przyjemny. Rozbawia mnie, że jedyne miejsce, w którym nie można palić, to łóżko - przylepili nawet plakietkę na zagłówku z napisem "strefa dla niepalących". Restauracja obok hotelu jest wyludniona, ale nieco się ożywia po wejściu naszej grupy. Zamawiamy najpopularniejsze danie tybetańskie - chow mein, czyli smażony makaron z warzywami (ok. 14 yuanów) i herbatę, która okazuje się słona. Co i rusz z zaplecza dobiegają nas krzyki. Zaciekawiona odsuwam zasłonkę i widzę mężczyzn grających w karty. Jak się okaże później, to jedna z ulubionych rozrywek Tybetańczyków.

Następnego ranka udajemy się do świątyni Tashilumpo (wstęp ok. 50 yuanów), wybudowanej w 1447 r. przez Genduna Drup - pierwszego Dalajlamę. Budowla znajduje się na wzgórzu w centrum miasta. Pełna nazwa Tashilumpo brzmi "całe bogactwo i szczęście zgromadzone są tutaj". Klasztor jest siedzibą drugiego w hierarchii najważniejszego mnicha tybetańskiego buddyzmu, Panczenlamy, który zgodnie z tradycją jest odpowiedzialny za znalezienie kolejnego wcielenia Dalajlamy. Obecny XI Panczenlama został porwany i uwięziony przez chińskie władze kilkanaście lat temu. Gendun Choekyi Nyima jest uznawany za najmłodszego więźnia politycznego. Miejsce jego pobytu pozostaje nadal nieznane.

Wspinamy się pod górę. Na całej długości drogi ustawione są modlitewne walce. Tybetańczycy udając się na pielgrzymkę kręcą nimi, prosząc o pomyślność dla siebie i bliskich. Klasztor zachwyca. Zwiedzamy zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Wąskie korytarze i strome stopnie prowadzą do kolejnych kapliczek, w których medytują mnisi. Niegdyś mieszkało ich tu ponad 4 tys., teraz zostało ok. 500.

W świątyni znajdują się grobowce kolejnych Panczenlamów oraz olbrzymi (26 m wysokości) pokryty 300 kg złota posąg Buddy Maitreya (nazywanego Buddą światłości i pocieszycielem cierpiących). Gdy wychodzimy z klasztoru, Tashi pokazuje nam wielką ścianę (Thangka), która co roku w trakcie trwania festiwali religijnych jest ozdabiana wizerunkiem Buddy.

Po wizycie w świątyni udajemy się na znany bazar z setkami stoisk, na którym sprzedaje się barwne rękodzieło, antyki, porcelanę oraz lokalne towary. Dwie godziny później, zmęczeni zakupami siadamy w knajpie pełnej mnichów. Traktujemy to jako dobry omen - to oznacza, że tutejsze jedzenie będzie znakomite. I nie mylimy się. Zamawiamy zupy, smażony ryż z jajkiem, smażone krążki cebulowe, chow mein z kurczakiem, ciasto z warzywami i wegetariańskie momo (pierożki). Dzielimy się jedzeniem, bo porcje są naprawdę spore. Do tego wypijamy po dwa piwa (10 yuanów za butelkę). Jesteśmy oszołomieni rachunkiem, jaki dostajemy - 150 yuanów (ok. 75 zł) za cztery osoby! Pytamy kelnerkę, czy się nie pomyliła. Liczy raz jeszcze i przeprasza - mamy zapłacić 140 yuanów! W wesołych nastrojach wracamy do hotelu. Jutro czeka nas wycieczka do Gyantse.

Tybet. Oczy Buddy patrzą w cztery strony świata

Nie mogłam się doczekać wizyty w Gyantse, reklamowanego przez Tashiego jako jedno z najbardziej tradycyjnych miejsc w całym Tybecie. Nie rozczarowałam się. Małe uliczki wypełnione są klasycznymi jednopiętrowymi domami z pobielonymi ścianami. Niemal przy każdym kręci się krowa albo dwie, kozy i owce spokojnie spacerują środkiem ulicy. Sielsko!

Nad miastem wznosi się potężny fort Gyangtse Dzong, który strzegł przebiegającego niegdyś tędy szlaku handlowego. Budowla robi ogromne wrażenie. Ale my mamy inny cel - klasztor Phalkhor (ok. 45 yuanów). Tashi nas pospiesza, bo zwiedzanie odbywa się w ściśle określonym czasie i jest rezerwowane z wyprzedzeniem.

Wybudowany na początku XV w. klasztor Phalkhor jako jedyny reprezentuje różne odłamy buddyzmu tybetańskiego, czemu zawdzięcza wspaniałą różnorodność stylów architektonicznych. To tutaj przechowuje się tysiące starych księgozbiorów, z których po dziś dzień korzystają mieszkający w nim mnisi. Mijam kolejne wizerunki tybetańskich świętych, przed którymi płoną świeczki zanurzone w dziwnej mazi. Okazuje się, że pielgrzymi przychodząc do świątyni, zabierają ze sobą masło jaka, które dodają do kolejnych palących się kielichów. Ofiary składane są także z jęczmienia oraz niskich nominałów yuana.

Z trudem przeciskam się, żeby zobaczyć kolejną kapliczkę. W końcu jednak rezygnuję, bo nie jestem w stanie przecisnąć się przez zwarty tłum krzykliwych i nadętych chińskich turystów.

Klasztor otoczony jest wielkim murem pomalowanym na ciemnoczerwony kolor. Wąskimi uliczkami docieramy do stupy Khumbum (nazywanej także stupą Buddy Myriad). Dziewięć poziomów wznosi się na wysokości 35 metrów, a całość wieńczy złota kopuła, spod której oczy Buddy spoglądają na cztery strony świata. Budowla jest trójwymiarową mandalą, reprezentującą buddyjski wszechświat. To bardzo ważny symbol w tradycji Tybetu (mandale mają na celu pomóc człowiekowi w jego drodze do oświecenia).

Stupa składa się z ponad stu kapliczek i tysięcy wizerunków Buddy. Znajduje się w niej 3 tys. posągów legendarnych postaci, m.in. słynnych królów Songtsena Gampo i Trisonga Detsen. Wiele z tych posągów zostało uszkodzonych w czasie Rewolucji Kulturalnej, ale mnisi znaleźli na to sposób - zastąpili je odpowiednikami zrobionymi w glinie.

Tybet. Magia Jeziora Yamdrok

Wyruszamy do Lhasy (ok. 260 km od Shigatse). Po drodze zatrzymujemy się przy pięknym jeziorze Yamdrok. Zdejmij buty i zanurz stopy w wodzie - namawia mnie Tashi. Waham się. Mimo że słońce pali moją twarz, czuję jak jest zimno. Tashi jednak nie daje za wygraną. Yamdrok jest jednym z największych świętych jezior w Tybecie. - Jego woda ma niezwykłą moc - przekonuje z uśmiechem - przywraca młodość, uzdrawia, sprawia, że stajemy się mądrzejsi. Po tych słowach, kilku moich kompanów ochoczo ściąga buty, ja rozglądam się po okolicy. A jest co oglądać. Czysta i gładka tafla wody mieni się wieloma odcieniami turkusu, kontrastując z rudo-czekoladowymi wzgórzami. Wysokość, krystaliczna czystość i suchość powietrza sprawiają, że wszystkie barwy nieba, ziemi, wody są niezwykle intensywne i niespotykane w żadnym innym miejscu.

Odchodzę dalej. Wspinam się na wzgórze. Podziwiam to niezwykłe zjawisko wraz z kilkoma mnichami, którzy przybyli tutaj na pielgrzymkę. Tybetańczycy wierzą, że jeziora są miejscami świętymi, które uchronią ich przed złem. Ponoć także i Dalajlama odwiedził Yamdrok kilkakrotnie. Magia udziela się i mnie. Jestem poruszona. Chyba żadne inne miejsce, które widziałam do tej pory, nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak to jezioro położone na wysokości ponad 4 tysięcy metrów.

Tybet - jak się tam dostać?

Wycieczkę do Tybetu załatwiłam przez nepalskie biuro podróży "Alliance Treks and Expedition". Prowadzi je niesamowicie przyjacielski człowiek - Kul Gurung.

Koszt: 850 $ (stan na wrzesień 2011 r.)

Adres: Chhetrapati, Thamel, Katmandu.

Tel.: 0097714226667

Mail: info@gototrek.com

W następnym odcinku: Lhasa

Więcej o: