Norwegia. Stavanger i okolice - granitowy klif, szmaragdowe łąki, kolorowe domki

Norwegię napędzają siły natury, ale nie tylko. W porcie czeka już kursowy autobus do Preikestolen, czyli skalnej Ambony, jednej z najsłynniejszych atrakcji kraju. Błyskawicznie wypełnia się weekendowymi turystami (ci, którzy nie wejdą, nie muszą się martwić - firma przewozowa wkrótce przyśle następny pojazd).

Stavanger - brukowane uliczki i dżentelmen z laską

Dżentelmen z laską, w pelerynie, patrzy z cokołu na port i starówkę pełną knajpek (ogrzewane gazowymi piecykami, nawet w kiepską pogodę mają gości na zaimprowizowanych werandach). To urodzony w Stavanger pisarz Alexander Lange Kielland (jeden z tzw. wielkiej czwórki norweskiej literatury, obok Ibsena, Bjornsona i Lie), autor XIX-wiecznych powieści realistycznych. Przez dziewięć lat był tu również burmistrzem. Na jego cylindrze lubią przysiadać mewy.

Brukowane uliczki pną się po pagórkach. Przed białymi domkami, z których większość powstała w XVIII w., mikroskopijne ogródeczki, donice pełne kwiatów i ziół, a w oknach zamiast firanek kolekcje bibelotów. To największe skupisko starej drewnianej zabudowy w północnej Europie - żywe muzeum pod gołym niebem.

Nieopodal, okolona parkiem, błyszczy tafla stawu Breiavatnet; strzela zeń w górę fontanna. Na wschodnim brzegu zadbane kamieniczki: białe, szare i czerwone. Na północnym wyrasta z zielonego trawnika gotycka katedra, cała z szarego kamienia. Dziesięć grubych kolumn dzieli wnętrze na trzy nawy. Byłoby bardzo surowe, gdyby nie niebiesko-czerwony witraż z Ukrzyżowaniem w apsydzie i ambona z kolorowymi aniołkami.

Rogaland - europejska stolica kultury żyje z ryb

126-tysięczna stolica okręgu Rogaland i czwarte co do wielkości miasto Norwegii w 2008 r. było europejską stolicą kultury. Przez wieki żyło z ryb. Na początku XX w. przeżyło boom za sprawą sardynek. Ponad połowa mieszkańców pakowała je do puszek w blisko 70 fabrykach. I tak było aż do lat 60., kiedy przetrzebione ławice przeniosły się na odległe wody. Za to wkrótce na Morzu Północnym odkryto złoża ropy i gazu. Dziś Stavanger bogaci się, obsługując ich wydobycie. Powstało tu nawet Muzeum Ropy Naftowej.

Stavanger - zabawne pomniki i sardynkowy boom

W różnych zakątkach miasta zabawne pomniki z brązu - chłopiec z ptakami, dziewczynka z piłką, przechodzień z parasolem... Ale moją uwagę przykuwa grubszy jegomość w paltocie z futrzanym kołnierzem i w takiejż czapie - mijam go codziennie w drodze do portu. To Sigval Bergesen - na przełomie wieków XIX i XX właściciel największej floty w Stavanger, także promotor budowy kolei, parlamentarzysta.

Po ówczesnych "rybnych" potentatach pozostały prócz pomników wspaniałe rezydencje (niektóre można zwiedzać) i fabryki. W jednej z przetwórni sardynek urządzono arcyciekawe Muzeum Produkcji Konserw. Norsk Hermetikkmuseum przy Strandgate 88 to niski budyneczek pełen maszyn i urządzeń sprzed wieku. Wyglądają, jakby przed chwilą odeszli od nich robotnicy, a raczej robotnice - bo był to wtedy kobiecy fach. W ciągu godziny każda nadziewała na patyki tysiąc wymoczonych w słonej wodzie rybek, potem pakowano je do wędzarni, następnie do puszek.

Historię sardynkowego boomu pokazuje archiwalny film. Wszystko zaczęło się w 1873 r., kiedy to firma Stavanger Preservering jako pierwsza w mieście zaczęła produkować konserwy. - Były tak dobrej jakości, że gdy jakiś czas temu otwarto 95-letnią puszkę, dało się ją zjeść - zapewnia muzealny przewodnik.

Wtedy też rozpętało się szaleństwo iddis - etykietek. Fabryki konkurowały, wymyślając coraz to nowe wzory. Muzeum ma ich ponoć aż 30 tys., największy taki zbiór na świecie. I wiele reklamowych plakatów. Na jednym z nich dostrzegłam nawet postać słynnego polarnika Roalda Amundsena (oczywiście z sardynkami).

Stavanger - promem przez wody Stavangerfjordu do Tau. Bosko!

Nazajutrz z samego rana wsiadamy na prom. Pół godziny płyniemy przez wody Stavangerfjordu do Tau. Niebo jest dziś we wszystkich odcieniach atramentu i szarości - boskie! Z ciemnej toni wyrastają jęzory półwyspów i wysepki - granitowoszare i soczyście zielone. Na ich cypelkach stare latarnie morskie podobne do przysadzistych wiatraków. Z rzadka mignie przystań, osada czy farma - rdzawoczerwone domki z dachówkami w rybią łuskę.

Dziś po raz kolejny przekonamy się o słuszności hasła z folderów o "Norwegii napędzanej siłą natury" ("Norway. Powered by nature"). W porcie czeka już kursowy autobus do Preikestolen, czyli skalnej Ambony, jednej z najsłynniejszych atrakcji kraju. Błyskawicznie wypełnia się weekendowymi turystami (ci, którzy nie wejdą, nie muszą się martwić - firma przewozowa wkrótce przyśle następny pojazd).

Za oknami migają szmaragdowe łąki ze stadami owiec. Domki tu są białe i szare, na wysokich podmurówkach. Na dachach trawa (rośnie na torfie, stara norweska tradycja krycia w ten sposób budynków).

Autobus wspina się wciąż wyżej i wyżej drogą wyciętą w skale, aż do schroniska Preikestolhytta (ekologiczne; drewniana konstrukcja bez jednego gwoździa). Szlak zaczyna się właśnie tutaj. Ruszamy, nie mieszkając, przed nami dwie i pół godziny forsownej wspinaczki. Na szczęście mżawka ustała, a bajeczne widoki będą rekompensować wszelki trud.

Początek bardzo ostry - stromo, ścieżka prowadzi po coraz większych, śliskich głazach. Prócz naszej grupki mnóstwo wędrowców, rodziny z dziećmi, słychać języki z całego świata. Wokół coraz niższe sosenki i połacie wysokich wrzosów - w życiu nie widziałam tak wielkich! Jest schyłek lata, więc kwitną oszałamiająco.

W połowie drogi wychodzimy na rozległy kamienny płaskowyż. "Jeziorka" i kałuże rozlane na skałach wyglądają niczym połyskliwe misy, otaczają je karłowate brzózki. Niesamowity pejzaż.

Preikestolen - klif przyprawiający o zawrót główy

Wreszcie Preikestolen - wysoki na 604 m granitowy klif spada stromo w wody Lysefjordu, jakby ktoś odkroił skałę nożem. W dodatku czubek ma płaski jak stół! Na nim gromada turystów, co odważniejsi siadają na brzegu i machają nogami (choć zabezpieczeń nie ma, jak dotąd nie odnotowano żadnych wypadków). Co za widok!

Ja wolę nie ryzykować. Klif przyprawia o zawrót głowy, a wiatr wieje tak mocno, że niemal zrywa mi beret. W szczelinach skał jedynie mchy, porosty i kępy traw.

Gładka tafla fiordu ciągnie się hen, daleko, obramowana stromiznami, które budzą zachwyt i grozę. Z tej wysokości jest tak ciemna, że można by ją wziąć za asfalt, gdyby nie stateczek, który właśnie ją przecina. Do przeciwległego brzegu przytuliła się samotna farma na skrawku łąki.

Powrót ścieżką niemal nad przepaścią wcale nie jest łatwy - na szczęście są łańcuchy i kładki. Wreszcie wkraczamy na znany nam już główny szlak. Choć to pora popołudniowa, wiele osób wciąż idzie pod górę.

Po dwóch godzinach znów w schronisku. Nagrodą jest szklaneczka cydru i słynne tutejsze gofry - z gęstą śmietaną i konfiturami smakują wybornie.

Stavanger - rybna uczta dla zmęczonych

Nie możemy się już doczekać - jakże zasłużonej - kolacji w Stavanger. W restauracji rybnej Straen Fiskerestaurant (Nedre Strandgate 15) skosztujemy przegrzebków na pierścieniach z arbuza, z sosem musztardowym i estragonem. Będzie też halibut na buraczanej pierzynce z purée ze szpinaku. Przy okazji dowiem się, że moja ulubiona ryba obrosła w Norwegii legendami. Jedna z nich mówi, iż Matka Boska ujrzawszy w morzu halibuta zachwyciła się jego urodą. Ten wbił się w pychę i odtąd - za karę - ma skrzywiony pyszczek...

Promem na wyspę Kvitsoy w Boknafjordzie

Znów wstajemy wcześnie, by zdążyć na poranny prom na wyspę Kvitsoy w Boknafjordzie. Mieszka na niej zaledwie 530 osób, to najmniejsza gmina w całej Norwegii (ze Stavanger łączy ją osiem promów dziennie plus szybkie łodzie pasażerskie).

Niestety, z wyprawy na połów ryb nici - mocno wieje, za duże fale. Pozostaje więc zwiedzanie. Zaczynamy od latarni morskiej, na straży której stoi Sofus Tonnessen, lat 81, były nauczyciel, a teraz przewodnik (niezły z niego gaduła).

Jej poprzedniczka powstała w XVII w. i była jedną z pierwszych w zachodniej Norwegii. Kopię oglądamy na łące tuż obok - podobna do studziennego żurawia, z żelaznym koszem zamiast wiadra, w którym płonął węgiel, dając światło. Obecną zbudowano na początku XIX w. Na czubku "lampa" - cztery ściany soczewek wysokości człowieka, w kształcie półpierścieni, w środku zaś dwie żarówki. Gdy jest włączona, emituje cztery błyski na 40 sekund, widać je z odległości 32 km.

Choć wieje piekielnie, wychodzimy na balkonik. Widoki stąd boskie: bezkresna woda we wszystkich odcieniach i mnóstwo bezludnych wysepek. Tylko na Kvitsoyi kolorowe domki: białe, żółte i czerwone.

Wszędzie tu blisko. Także do drewnianego kościółka z końca XV w. okolonego porośniętym trawą cmentarzykiem. Już w XI w. stała tu świątynia, zachowały się z niej dwie płaskorzeźby z szarego kamienia.

W środku kolorowa ambona z 1611 r. i ołtarzowy tryptyk z tegoż roku, z Ukrzyżowaniem oraz świętymi Jakubem i Piotrem. Na szarych ścianach malowidła - kwiaty i liście w odcieniach żółci. Odkryto je dopiero w 1950 r., zdzierając cztery warstwy farb.

Msza co trzy tygodnie, gdy dojedzie ksiądz. Za to lekarz i dentysta zjawiają się na wyspie trzy razy w tygodniu, policjant - raz w miesiącu. - Żyjemy tu pokojowo - zapewnia Sofus.

Ale ryb łowi się coraz mniej, ponoć odpłynęły na Morze Północne. Pozostały farmy ze stadami krów i niezwykle kudłatych owiec (bardzo cenione są tutejsze wełna, jagnięcina i mleko).

Deszcz zacina coraz mocniej, gdy wędrujemy na drugi kraniec wyspy, by odszukać słynny kamienny krzyż. Pokonujemy pastwiska, wspinając się po drabinkach ponad drewnianymi płotkami - tak biegnie znakowany szlak.

Wreszcie jest! Wyrasta na oblanym wodami cypelku pośród traw, wysoki na 3,9 m, gruby na 11 cm, omszały od strony lądu (od morza nazbyt wieje). Liczy sobie ponad tysiąc lat. Nie upamiętnia grobu, jak mogłoby się wydawać, lecz miejsce spotkań dawnych władców, którzy podpisywali tu ważne układy; wśród nich król Olaf II zwany Świętym (993-1030).

By się rozgrzać, idziemy do portowej tawerny. Clou programu - wielkie misy z przepyszną zupą rybną, w której pływają pulpety z dorsza, krewetki i mule.

Wodną taksówką w głąb Boknafjordu do Langavika - odkrywamy tajemnice łososia

Dziś popłyniemy wodną taksówką (bardzo wygodna, niczym salonka) 50 km w głąb Boknafjordu do Langavika, gdzie cumuje Centre for Aquaculture Competence. Będziemy zgłębiać tajniki hodowli łososi.

Łódka zwinnie skacze po falach, mijając wysepki, na których szmaragdowa soczysta zieleń kontrastuje z granitem skał. Na nich z rzadka domki i białe latarnie morskie z czerwonymi daszkami. Dziś wody spokojne, a niebo znów piękne.

Budyneczki rybnej farmy (jedna z trzystu w Norwegii) zainstalowano na dawnej platformie naftowej (jest mobilna). W wodzie kilka żółtych sieci - sięgają głęboko, aż na 20 m. W każdej baraszkuje po 50 tys. łososi.

- Staramy się uprzyjemniać im życie, na ile to możliwe - zapewnia Trine Danielsen, specjalistka od hodowli. - Maleńkie rybki wrzucamy tu w maju, w grudniu mają już po dwa kilogramy, a latem następnego roku pięć. Od ikry do łososia na stole mijają więc dwa-trzy lata.

Trine uwielbia ryby i może opowiadać o nich godzinami. - Każda ma swój charakter, a łosoś to wyjątkowy indywidualista. Gdy ryby są głodne, podskakują, stukają się pyszczkami i podskubują.

Łososie są nieustająco podglądane i podsłuchiwane - w sieciach i na ekranach komputerów. Jak głosi reklamowy napis "AKVA smart - we make your fish talk".

Maltidets Hus - o rybach na serio

Rybom wiele uwagi poświęca również Maltidets Hus - Centrum Wiedzy o Żywności, a dosłownie - Dom Posiłków (jego symbolem jest staroświecki kluczyk do otwierania konserw). Nowoczesna, prosta bryła wyrosła w 2009 r. na skraju miasta. Skupia 13 firm prywatnych i rządowych. To instytucja badawcza - przemysłowcy, naukowcy i kucharze głowią się m.in. nad tym, jak ryby łowić i hodować, no i czym by tu jeszcze zaskoczyć podniebienia rodaków, bo statystyczny Norweg zjada rocznie aż 50 kg świeżych ryb (Polak jedynie 12 kg).

Maltidets Hus użycza też gościny Instytutowi Gastronomicznemu. Jego utytułowani kucharze wciąż eksperymentują i podróżują (także do Polski), stając się ambasadorami norweskich smaków.

Każdy może tu wpaść, choćby na kawę, popatrzeć, posłuchać, zdobyć receptury. Nam rąbek swoich sekretów odsłania Anders Isager. Żartuje, że pierwszym słowem, jakie wymówił, było "gotować". Dziś jego dewiza brzmi: "Być w kulinarnej czołówce".

Zatem Anders przyrządza rybę za rybą, a my - kosztujemy i notujemy...

Stavanger - w krainie bez reklam

Pora udać się na lotnisko, ok. 15 km od miasta. Po drodze mijamy zatopione w zieleni domy (dominują cegła i granit). Co za uderzająca cisza, spokój i... brak reklam! Jakie wytchnienie w porównaniu z polskim kolorystycznym i architektonicznym chaosem!

www.visitnorway.pl

Zupa z wyspy Kvitsoy

Sporządzić wywar z dwóch filetów z białej ryby, marchewki, pora i selera naciowego. Zmiksować (bez marchewki). Wrzucić krewetki, mule i plasterki selera, chwilę pogotować. Połączyć ze śmietanką 30 proc., do tego sól i pieprz.

Z 50 dkg surowego dorsza, jajka, 2 łyżek mąki ziemniaczanej, odrobiny mleka lub śmietanki zrobić pulpety, przyprawiając masę gałką muszkatołową, solą i białym pieprzem. Do środka każdego włożyć kawałek zmrożonego masła, ugotować w wywarze warzywno-rybnym, a potem dodać do zupy.

***

Tekst pochodzi z Gazeta Turystyka - sobotniego dodatku do Gazety Wyborczej

Więcej o: