Wybrzeże Kości Słoniowej - kwintesencja Afryki

Wybrzeże Kości Słoniowej kojarzyło mi się dotąd z całkiem niezłymi piłkarzami. Abidżan, gospodarcza stolica kraju, na pierwszy rzut oka przypomina europejskie miasto. Ale to kwintesencja Afryki, wprost z reportaży Ryszarda Kapuścińskiego.

W Afryce byłem prawie dwa razy. Najpierw kilkanaście lat temu jechałem autostopem przez Europę z zamiarem dotarcia do hiszpańskiej Ceuty. Nie dojechałem, utknąłem w Barcelonie. Z kolei przed kilkoma laty byłem w Egipcie na jednodniowej wycieczce samolotem z kurortu na Krecie - zwiedzanie Kairu i Gizy klimatyzowanym autobusem w towarzystwie przewodnika, posiłek w hotelu z widokiem na piramidę Cheopsa.

Afryka. Do trzech razy sztuka

Teraz moim celem jest Afryka Zachodnia, konkretnie Abidżan - czteromilionowa metropolia, gospodarcza stolica regionu Zatoki Gwinejskiej i Wybrzeża Kości Słoniowej. Niewiele wiem o tym miejscu. Ale kiedy mówię moim znajomym, że w stolicy tego kraju (Jamusukro) zbudowano replikę Bazyliki św. Piotra, otwierają usta ze zdziwienia. Są też mniej atrakcyjne informacje. Kraj jest w stanie "uśpionej" wojny domowej. Południe i wschód są pod kontrolą rządu, resztą zarządzają rebelianci. Jednak dużo do powiedzenia mają w nim Francuzi. Wizę wyrabia się za pośrednictwem francuskiej ambasady w Warszawie. I tu pierwsza niespodzianka: żeby dostać prawo wjazdu do WKS, trzeba zarezerwować hotel. Niby drobiazg, ale nie w Afryce Zachodniej. W samym Abidżanie wybór niewielki, a ceny dosyć wysokie jak dla globtroterów - 100-200 euro za pokój. Wybieram hotel jednej ze znanych francuskich sieci, rezerwacja nic nie kosztuje. Ważne, żeby wjechać do kraju, a na miejscu się zobaczy. Odrzutowiec Air France ląduje w Abidżanie zgodnie z planem. Na lotnisku na mnie i moich towarzyszy podróży ma czekać lokalny przewodnik. Znaleźliśmy go, wykorzystując kontakty jednego z nas.

Anna Maria chce do Polski?

W holu terminalu otacza nas tłum miejscowych. - Hello my friend! Can I help you? - uśmiecha się każdy z nich.

Po chwili wokół nas tłoczy się kilkunastu potencjalnych pomocników. Jest noc. Nie wiem, gdzie będę spał, nie mówię w miejscowym języku. Pękam tak jak pod piramidą Cheopsa, gdzie obiecałem sobie, że nie kupię żadnego tandetnego gadżetu od arabskich handlarzy. Kupiłem. Tu też daję jednemu z miejscowych pięć euro. Ze strachu? Dla świętego spokoju? Do dzisiaj się nad tym zastanawiam.

Po kilkunastu minutach pojawia się nasz przewodnik. Benjamin ma 50 lat, wygląda na dużo mniej. Przez cały pobyt z nami nie tknie nawet grama alkoholu. Szukamy taksówki. Benjamin przez kwadrans negocjuje cenę z kierowcą dwudziestoletniej pomarańczowej toyoty starlet. Spodziewałem się starych peugeotów, citroënów. Potem przekonam się, że ta azjatycka marka dominuje w branży miejskich taksówek. Ceny nie są wygórowane - porównywalne do cen biletów komunikacji miejskiej w Warszawie.

- Zawiozę was do bardzo dobrego hotelu - w drodze stara się poprawić nastrój. Taksówka wjeżdża przez bramę na posesję otoczoną dwumetrowym murem. Wita nas ochroniarz. Noc w dwuosobowym pokoju kosztuje około 120 zł.

- Tu będziecie bezpieczni, ale nie wychodźcie poza hotel.

To przemysłowa, portowa dzielnica Vridi, niezbyt bezpieczna. Zaciekawieni idziemy jednak na miasto. Siadamy w pobliskim barze. Plastikowe krzesła, sklecone z desek stoliki. Pod nogami piasek pobliskiej plaży. W powietrzu unosi się zapach pieczonej ryby. Barmanka uśmiecha się do nas, kiedy zamawiamy colę. Starzy podróżnicy twierdzą, że ten napój doskonale reguluje żołądek w krajach z obcą Europejczykowi florą bakteryjną. Po chwili dziewczyna przysiada się do stolika. Rozmowa się nie klei. Ona nie zna angielskiego, ja francuskiego.

- Imię? Ja Sławek - zagajam.

Dziewczyna znika na zapleczu baru. Wraca po chwili i, ciągle się uśmiechając, wręcza mi małą karteczkę z rzędem cyfr.

- Anne Marie.

- To numer telefonu - wyjaśnia Benjamin. - Dziewczyny są tu bardzo otwarte. Ale uważaj. Ona za chwilę zapyta cię, czy nie zabrałbyś jej do Polski. Biały to tu ciągle wielka atrakcja. Ale ta to raczej kobieta lekkich obyczajów.

- Dlaczego tak myślisz?

- Bo w Afryce papierosy palą tylko białe kobiety i prostytutki.

Zobacz także: Namibia - Afryka w kalejdoskopie

Mobilne budki

Szeroka plaża, kilka metrów za płotem hotelu, ma malowniczy widok na redę i wejście do abidżańskiego portu. Statek wiozący kontenery sunie wśród kilkudziesięciu drewnianych rybackich łodzi z pobliskiej osady. Ich konstrukcja nie zmieniła się chyba od setek lat. Podstawą kadłuba jest wielki, ociosany kilkunastometrowy pień drzewa, któremu nadano w miarę opływowe kształty. Kolorowe żagle, burty z desek i ciekawe napisy na nich: "Respect", "Who is free?".

Dzieci z pobliskiej osady bez oporów pozują do zdjęć, stroją zabawne miny, robią akrobacje na piasku. Starsi chłopcy grają w piłkę. Ich idolem jest na pewno pochodzący z Abidżanu Didier Drogba. Chyba będzie miał godnych następców. Chłopcy stojąc po kostki w mokrym piachu, przez kilkanaście minut odbijają w powietrzu futbolówkę. Są boso. Jest co podziwiać.

Po południu jedziemy do miasta. Patrząc przez okna taksówki, przekonuję się, że najprostszy sposób na zarobienie pieniędzy to sprzedaż wody w foliowych półlitrowych woreczkach. Na każdym rogu stoi kilku nastoletnich sprzedawców. W ponadtrzydziestostopniowym upale i przy słońcu świecącym niemal pionowo interes ma duże szanse powodzenia. Kolejną możliwość daje telekomunikacja.

Sieci GSM dotarły również i tutaj. Komórki widać na ulicach, choć nie każdego na nie stać. Miejscowi radzą sobie z tym na swój sposób - wszędzie widać nastolatków trzymających w rękach telefony i krzyczących "appelle".

- O co im chodzi? - pytam Benjamina.

- "Appelle" znaczy zadzwoń. Chcesz zadzwonić, wzywasz chłopaka. Bierzesz od niego aparat, dzwonisz, oddajesz i płacisz.

Libańczycy z chińszczyzną

W handlowej dzielnicy Treichville, położonej po drugiej stronie kanału portowego, rozglądam się za kantorem wymiany walut. Można, oczywiście, szukać bankomatu, ale te nie zawsze są dostępne, a kursy mogą być niekorzystne. Wchodzę do najbliższego baru i pytam.

- Nie mam w tej chwili pieniędzy, ale powiem ci, kto ma - mówi Hamid, który przedstawia się jako właściciel. Jest Marokańczykiem. Bawi się latarką bez baterii, a świecącą dzięki dynamu napędzanemu dłonią. Skąd ja znam ten przedmiot...?

Hamid zgadza się zaprowadzić nas do kantoru. Idziemy za nim labiryntem wąskich uliczek. Na chodnikach kwitnie drobny handel. Obecność białych na ulicy Abidżanu to rzadkość. Co chwilę ktoś zwraca na nas uwagę i próbuje zagaić rozmowę. Przewodnik nie pozwala nam się zatrzymać.

Treichville to dzielnica imigrantów, przybyszy z afrykańskich krajów: Mali, Nigru, Burkina Faso, Ghany, ale też interioru WKS. Pełno tu małych tanich barów, fryzjerów, ale też przybytków pod czerwoną latarnią, nierzadko sąsiadujących z katolickim kościołem czy meczetem. Nazwa dzielnicy pochodzi od XIX-wiecznego francuskiego osadnika Marcela Treich-Laplene'a, uznawanego za założyciela Wybrzeża Kości Słoniowej.

Przyglądam się sklepowym wystawom - torby, walizki, ubrania, sprzęt AGD, przeważnie mało znanych azjatyckich marek. Przy głównym placu dzielnicy dwupiętrowy China Market. Olśnienie. Przecież mam taką samą latarkę jak Hamid. Kupiłem ją na bazarze na gdańskim Przymorzu, kiedy szukałem gadżetów, które mogłyby się przydać w dzikiej Afryce... Zapłaciłem 10 zł, tu kosztuje 2 zł. Made in China.

- Dużo tutaj Chińczyków? - pytam Hamida.

- Eee, ich samych nie za dużo, ale jest coraz więcej ich towarów. Handlują nimi Libańczycy. Jest ich tu może nawet 100 tysięcy, są bardzo bogaci. Kontrolują gospodarkę. Zastąpili Francuzów. My mamy sklepiki i bary, oni markety i klimatyzowane restauracje.

- Skąd się tu wzięli?

- Ponoć zatrzymali się tu w drodze do Ameryki i zabrakło im pieniędzy na bilet.

"Kantor" należy do rodaka Hamida i właściwie nie jest kantorem, tylko miejscem, gdzie śpi handlarz. Jego przestrzeń życiowa to dwa metry kwadratowe w komórce pod schodami jednej z kamienic. Kursy są jednak bardziej korzystne niż w bankach.

Nietoperz strzeże, ksiądz eksportuje

Abidżan to nie tylko miasto imigrantów. Po północnej stronie laguny, na wzgórzach rozlokowało się city - dzielnica Plateau. Docieramy do niej przez most im. Charles'a de Gaulle'a. Można na chwilę zapomnieć, że jest się w jednym z najbiedniejszych krajów na świecie. Wielopasmowe arterie, autobusy, dobre restauracje, śmieciarki, nocne kluby, wieżowce.

To również dzielnica rządowa. Potężnych gmachów strzegą nie tylko uzbrojeni w kałasznikowy żołnierze, ale i... nietoperze spędzające dzień na otaczających je ogromnych drzewach.

- Poczekajmy do godziny 18 - zachęca Benjamin, gdy spacerujemy wzdłuż rządowych gmachów.

- Dlaczego?

- Zobaczycie.

Punktualnie o godz. 18 tysiące nietoperzy odrywają się od gałęzi i ruszają na żer.

Po tej samej stronie laguny, kilka kilometrów od city, znajduje się rybny targ. Następnego ranka płyniemy tam małym statkiem pełniącym tu rolę promu.

Targ to właściwie tylko miejsce, w którym umawiają się rybacy i klienci. Przy brzegu stoi kilkanaście łodzi. Wśród klientów przeważają kobiety, niektóre z dziećmi na plecach. Kupują ryby prosto z łodzi, brodząc po uda w wodzie. Gwar, szum i zapach dymu z pobliskich wędzarni wypełniają okolicę.

- Po co im te ryby? Kupują dla siebie? - pytam Benjamina.

- Nie tylko. Większość wędzi je potem i sprzedaje na ulicach. Ryba to tu dla wielu ludzi podstawa diety.

Oprócz rybnej drobnicy można kupić też coś większego i bardziej wykwintnego - tuńczyki lub rekiny. Ryby oprawiane są na miejscu. Jeden z miejscowych tnie maczetą na pniaku dwudziestokilogramowego tuńczyka. Jego mina daje do zrozumienia, że nie przepada za obcymi. Obok na piasku leżą rekiny pozbawione płetw. Trafią do europejskich restauracji. Wystarczy je tylko zamrozić i wsadzić do samolotu.

Ryby to obok kakao jeden z najważniejszych towarów eksportowych WKS. W sobotę po południu przekonujemy się, że można stąd eksportować również inne rzeczy.

Odwiedzamy kościół katolicki pod wezwaniem św. Jana Vianneya w dzielnicy Vridi. Budynek świątyni jest wielkości kilkupiętrowego bloku. Wejścia bronią ustawione pionowo gigantyczne łuki - przypominające ciosy słoni. Proboszczem jest tu polski ksiądz Roman Woźnica. Koszula w afrykańskie wzory, sportowa sylwetka mimo pięćdziesiątki na karku.

Hol plebanii zastawiony jest kartonami. Proboszcz zauważa moje zaciekawienie. Wyciąga z jednego nich rzeźbę Madonny.

- Z hebanu. Mamy tu zespół Claret Gospel, który właśnie przygotowuje się do wyjazdu do Polski. Każdy z jego członków weźmie ze dwie takie paczki, sprzedamy to w Polsce i wyjazd się zwróci. Inaczej nie byłoby nas na to stać. Pieniądze idą też na pomoc miejscowym rodzinom - opowiada proboszcz.

W tak biednym kraju jak WKS ksiądz może liczyć tylko na swoją zaradność. Widać ją też w samym kościele. Ściany świątyni przyozdobione są kolorowymi mozaikami. U stóp ołtarza makieta Ziemi Świętej, rzeka Jordan i Morze Martwe wypełnione wodą. Proboszcz zauważa moje zdziwienie. Bierze do ręki różaniec.

- Kładę go na Betlejem, poświęcam i w ten sposób mam różaniec z Betlejem. Małe oszustwo, ale w słusznej sprawie - śmieje się.

Abidżan

Abidżan to współczesność WKS. O czasach kolonialnych przypomina z kolei Grand Bassam. To stolica kraju z końca XIX w., kiedy Wybrzeżem Kości Słoniowej władali Francuzi. Ponoć została opuszczona po epidemii żółtej febry. Jedziemy tam w drodze do Ghany, autostopem. Na przedmieściach Abidżanu łapiemy peugeota kombi. Samochód ma chyba 20 lat. Po chwili w jego wnętrzu jest ośmiu pasażerów.

Do kolonialnej stolicy docieramy po dwóch godzinach. Miasto robi wrażenie, zwłaszcza jego stara część, położona na mierzei oddzielonej od stałego lądu niezbyt szeroką zatoką. Styl architektury przypomina charakterystyczne, pokryte biała farbą kamienice Nowego Orleanu z gankami i werandami. Z tą tylko różnicą, że większość to ruina - pozostałości sądów, urzędów, rezydencji, pozarastane przez tropikalną roślinność.

Miasto jednak żyje. Teraz pełni (na tyle, na ile to możliwe w takich warunkach) rolę kurortu dla mieszkańców Abidżanu. Artyści sprzedają tu swoje prace - obrazy, ręcznie tkane chusty, ceramikę. Jest kilka raczej drogich pensjonatów, a nawet czterogwiazdkowy hotel nad samym brzegiem oceanu. Przed wejściem do kilkupiętrowego budynku stoi samochód z oznaczeniami ONZ.

Wieczór i noc spędzamy w gościnie u wuja Benjamina Koffiego Involeia. Jest biskupem kościoła, do którego należy też Benjamin. Budynek jest jednym na najsolidniejszych w mieście. Otoczony dwumetrowym murem, zapewnia spokój. Wuj handluje nieruchomościami.

Koffi przygotowuje na grillu pieczoną rybę. Gawędzimy. Zapach ryby przyciąga jednego z miejscowych. Podchodzi i prosi o papierosa. Koffi przygląda mu się z czujnie i nie pozwala zostać na dłużej.

- Dlaczego to zrobiłeś?

- On jest szalony. Jego ojciec oddał dziecko na medicine.

- Na leki?

- Jeszcze nie tak dawno wielu ludzi wierzyło, że można wykonywać leki z dzieci.

Afrykańscy surferzy

Do granicy z Ghaną wybieramy skrót, ale to oznacza, że ominiemy Aboisso, najbliższe granicy większe miasteczko, i pojedziemy bocznymi, gorszymi drogami. Trudy blisko 80-kilometrowej podróży rekompensują nam krajobrazy. Przemieszczamy się porośniętą tropikalnym lasem mierzeją, mijamy malownicze wioski rybackie. Okolica nazywa się Assinie Mafia.

To miejsce znane z niezłych warunków do surfowania w wzdłuż piaszczystych, ciągnących się przez kilkadziesiąt kilometrów plaż. Jest tu kilka wiosek, do których przyjeżdżają amatorzy tego sportu. Ponoć zawsze można tu liczyć na niezłe fale i smaczne świeże krewetki. Surfują jednak głównie miejscowi. Pewnie mieszkańcy Abidżanu, którzy urywają się na popołudnia z biur w dzielnicy Plateau. Patrząc na ich kolorowe deski, przez chwilę możesz zapomnieć, że jesteś w Afryce Zachodniej. Kalifornia? Hawaje? Polinezja?

Ponoć po pierwszej wizycie w Afryce każdy chce napisać książkę. Następne wyprawy przynoszą jednak tyle nowych zdumień, że coraz trudniej je opisać. Sam też mam ochotę tam wrócić. Po te zdumienia.

***

Tekst i zdjęcia: Sławomir Sowula

Czytaj więcej podobnych tekstów w serwisie Logo24 >>

Więcej o: