Florencja, Ukraina, Norwegia - podróże życia

Serce zostało we... Florencji. W autokarze z Polski do Florencji obudziłem się o godz. 5 nad ranem, było jeszcze ciemno - mówi Wojciech Jaskuła, z wykształcenia administratywista, z zamiłowania turysta rowerowy

Zobaczyłem, że krążymy po ulicach ze średniowieczną zabudową. Pierwsze zetknięcie z Florencją było więc jak w filmach Hitchcocka. Zaczęło się od "trzęsienia ziemi", a później napięcie stopniowo narastało. Bo jak inaczej nazwać chwilę, kiedy patrzyłem na baptysterium z drzwiami Lorenza Ghibertiego, przez które, zdaniem wielu, "wyszedł" Renesans, czy oglądając obrazy w Galerii Uffizi? Przyglądając się Palazzo Vecchio, próbowałem zrozumieć burmistrza Florencji, który nie mógł pojąć, dlaczego Bóg "pokarał" go dwoma geniuszami naraz - Leonardem da Vinci i Michałem Aniołem - toczącymi spór o prawo do większej powierzchni na fresk przedstawiający historię Florencji. Spacerowałem ulicą uwiecznioną na jednym z moich ulubionych obrazów "Dante i Beatrycze" Henry'ego Holidaya (1839-1927) z widokiem na słynne Ponte Vecchio. A gdy wyszedłem z kościoła Santa Croce, gdzie spoczywają m.in. Dante, Rossini, Machiavelli, i usiadłem na schodach, by chwilę odpocząć, uświadomiłem sobie, że pięć wieków temu na tych samych schodach nastoletni Michał Anioł przekonywał swoich kolegów, że rzeźba jest najpiękniejszą ze sztuk i malarstwa w żaden sposób nie można z nią porównywać. Wyjechałem z Florencji z objawami tzw. syndromu Stendhala.

Niezapomniane dni przeżyłem...

na Ukrainie. Miejsca, które poznałem jako młody chłopak dzięki Sienkiewiczowi, wreszcie zobaczyłem na żywo: Chocim, Zbaraż, Kamieniec Podolski. Gdy w Kamieńcu stanąłem nad brzegiem Smotrycza i spojrzałem na przeciwległy brzeg z zamkiem wiszącym na skale, zrozumiałem, dlaczego taki lament podniósł się po jego upadku. Urzekli mnie też ludzie. Poznałem ks. Bazylego Pawełko, który restauruje kolegiatę żółkiewską i legendarnego ks. Ludwika Rutynę, który podniósł ze zgliszcz kościół Fundacji Potockich w Buczaczu.

Najlepsze wakacje spędziłem...

Na to pytanie odpowiem, jak będę na emeryturze, tej turystycznej też.

W Polsce lubię...

w zasadzie wszystko. Niepotrzebnie mamy kompleksy. Polska jest piękna za sprawą różnorodności. Zrozumiałem to na wyprawie rowerowej z Lofotów na Nordkapp. Patrząc dzień w dzień na sławetne fiordy, w końcu zatęskniliśmy za jakąś krajobrazową odmianą. Wyobraźmy sobie, że od Zakopanego po Hel mamy tylko fiordy

Podróżuję z...

ludźmi poznanymi w czasie podróży. Najciekawszych spotykam na wyprawach rowerowych. Są to osoby, których potrzeby wykraczają poza klasyczny zestaw: "telewizor, meble, mały fiat". Na takich wyprawach daje się zauważyć wspólnotę celu. Ryszard Kapuściński powiedział, że jedyna wspólnota, jaką dziś można zauważyć, to wspólnota interesów. Może i tak, ale na wyprawach rowerowych jest to wspólnota interesów w pozytywnym tego pojęcia znaczeniu.

Mój ulubiony hotel...

W pamięci zapisał mi się hotel Lido w Miskolc-Tapolca na Węgrzech, ale nie z powodu swojej wyjątkowości, lecz okoliczności, w jakich tam trafiłem. Brałem udział w pielgrzymce rowerowej do Mariji Bistricy w Chorwacji (tamtejsza Częstochowa) i tego dnia pokonaliśmy 180 km z Humenne na Słowacji. Cały dzień lało, temperatura nie przekraczała 10 stopni. Jechaliśmy objazdami, przeprawialiśmy się przez podtopione miejscowości, brodząc po kolana w wodzie z rowerem na ramieniu. Od połowy etapu myślałem tylko o ciepłym prysznicu. Modliłem się, aby w hotelu była ciepła woda - była! A gdy położyłem się w suchym łóżku, poczułem się szczęśliwy. Uświadomiłem sobie wówczas, że tak naprawdę liczą się tylko podstawowe potrzeby człowieka.

Nie zwracam większej uwagi na hotele. To tylko przystanki w podróży. A przecież w podróż nie wyrusza się po to, by zachwycać się przystankami.

Niebo w gębie poczułem...

dwa razy. Pierwszy raz na pielgrzymce rowerowej do Rzymu. Na jednym z etapów w Słowacji panował straszny upał, a postój wypadł na asfaltowym parkingu bez skrawka cienia. Czułem się jak na rozżarzonej patelni. Podszedłem do stołu, na którym kucharz przygotowywał kanapki. Wziąłem jedną i poczułem, że wędlina na niej jest niemal lodowata. Nie pamiętam, ile tych kanapek wówczas zjadłem. Drugi raz, w Norwegii, po przejechaniu 140 km "odcięło mi prąd", jak się mówi w żargonie kolarskim (człowiek nie ma siły jechać z prędkością większą niż prędkość żółwia). Żywiłem się wodą z górskich potoków. Dojechał do mnie kolega i widząc moje męki, powiedział nieśmiało, że ma jeszcze jedną kanapkę, więc gdybym chciał . Chciałem!

Na wyprawę zawsze zabieram...

aparat fotograficzny. Robię zdjęcie miejsca lub obiektu, a po powrocie do domu oglądam na ekranie komputera to, co zostało poza kadrem. Moja pamięć uzupełnia obraz o elementy, które się w nim nie zmieściły.

Nigdy więcej nie powrócę do...

Nie ma takich miejsc. Gdy byłem pierwszy raz w Paryżu, dopadł mnie tzw. syndrom paryski i postanowiłem tam nie wracać. Wróciłem jeszcze trzy razy. Za każdym razem widziałem coś innego i patrzyłem na to miasto w inny sposób. Nawet chodząc tymi samymi ścieżkami, dostrzegałem coś, czego nie widziałem poprzednio.

Wkrótce będę w drodze w...

Bieszczady. Mój ulubiony poeta Jacek Kaczmarski napisał: "Co ty tam robisz jeszcze na Zachodzie, czy cię tam forsa trzyma, czy układy. Przyjedź i mojej zawierz raz metodzie: Ja - zawsze, gdy jest jakiś ruch w narodzie - wyjeżdżam w Bieszczady". Zawierzę metodzie Kaczmarskiego i na kilka dni zaszyję się w bieszczadzkich lasach.

Wymarzony cel podróży...

Od kilku lat myślę o przejściu El Camino de Santiago. A z wysokości siodełka rowerowego chciałbym zobaczyć Islandię.

Artykuł pochodzi z Gazeta Turystyka - sobotniego dodatku do Gazety Wyborczej

Więcej o: