[TYLKO U NAS] Rozbieracze statków

Najpierw kapitan musi wykonać manewr, którego nie uczą w żadnych szkołach morskich: wbić się statkiem jak najgłębiej w ląd. Potem przychodzą ludzie z narzędziami. Witold Szabłowski, reporter "Gazety Wyborczej", pisze o życiu cutterów, którzy w Bangladeszu pilnikami do paznokci rozbierają kilkusettonowe statki.

Kontynenty / materiały prasowe

Tylko w Podróże.gazeta.pl: wybrane testy z magazynu "Kontynenty", nowego, wyjątkowego pisma o świecie i podróżowaniu.

W trzecim numerze m.in.: Max Cegielski z Małego Tybetu, Wojciech Jagielski z Konga, Andrzej Stasiuk z Chin, Mariusz Wilk z Rosji + niezwykłe fotografie Tomasza Gudzowatego, Krzysztofa Millera oraz Bronisława Malinowskiego.

Kup w specjalnej cenie na KulturalnySklep.pl

Bracie, ile w twoim kraju zarabia cutter?

Shuel ma osiemnaście lat, kraciastą, wpuszczoną w spodnie koszulę i ufny uśmiech dziecka, któremu nikt nigdy nie sprawił żadnej przykrości. Zapadamy się z Shuelem po kostki w jakiejś mazi z błota, ropy, resztek organicznych, trocin, drzazg i kawałków azbestu. Idziemy wzdłuż burty wielkiego statku, wokół którego kręci się kilkadziesiąt osób z pilnikami, młotkami, łomami i innymi prostymi urządzeniami. Za chwilę zajdzie słońce, morze jest coraz bardziej wzburzone, a Shuel koniecznie chce się dowiedzieć, jak żyje się w Polsce.

- Bracie, ile w twoim kraju zarabia cutter, który tnie statki? - pyta. Więc tłumaczę, że w Polsce nie ma stoczni rozbiórkowych. Że nie mamy nad Bałtykiem plaż, na których jeden obok drugiego stoją czterystu tonowe monstra; nie mamy dźwigów, które je ciągną, palników, które je tną, ciężarówek, które rozwożą potem złom po całym kraju.

- Aha - Shuel kiwa głową, jakby wszystko to było dla niego jasne. Ale jasne nie jest, bo po chwili pyta: - To ile w takim razie zarabia majster, który nadzoruje cutterów?

Więc znowu cierpliwie tłumaczę, że takiej pracy też u nas nie ma. Że kiedyś produkowaliśmy statki, mieliśmy sporą flotę, ale to wszystko już raczej historia. I że statki bardziej opłaca się ciąć w Indiach czy Bangladeszu. Przez grzeczność nie wspominam, że w Polsce to by się nie opłacało: zbyt dużo trzeba by zapłacić ludziom, a za pracę przy azbeście Bruksela wlepiałaby nam karę za karą.

- Aha - Shuel niezrażony drapie się po głowie. - A ile w takim razie zarabia tragarz? Ten, co niesie pocięty statek na ciężarówki?

- Shuel, w moim kraju NIE-TNIE-MY-STAT-KÓW - mówię najprostszym angielskim, na jaki mnie stać. Ale wy raz twarzy Shuela nie zmienia się nawet minimalnie. Wychował się tuż obok tej stoczni. Jego ojciec jest imamem w meczecie, do którego przychodzą cutterzy i tragarze. W jego świecie nie ma krajów, w których nie tnie się statków. Jego horyzont do takich miejsc nie dociera i kiedy bronię się przed odpowiedzią na jego pytania, Shuel myśli, że go zwodzę. Nie rozumie tego, bo przecież sam przed chwilą opowiedział mi, ile zarabiają ludzie wykonujący te zawody. Na przykład on - a pracuje jako tragarz i nosi z kolegami na plecach półtonowe płaty żelaza - dostaje miesięcznie sto dwadzieścia dolarów. Majster - ponad dwieście. - Czy to taki problem powiedzieć, ile zarabiają w Polsce? - musi myśleć Shuel.

Pracę w stoczni zaczął dwa lata temu, żeby zarobić na szkołę dla swojego brata. - Jestem najstarszy z rodzeństwa. Chciałem wyjechać do pracy do Dubaju - wujek tam pracuje w supermarkecie - ale nie mieliśmy na bilet - mówi, trochę jakby się tłumaczył.

Brat już chodzi do szkoły i Shuel ma nadzieję, że za dwa lata będzie mógł rzucić pracę w stoczni. O czym marzy? O wyjeździe za granicę - Europa, Ameryka, Zjednoczone Emiraty Arabskie - wszystko mu jedno, byle jak najdalej od Bangladeszu, gdzie jego rodzina żyje w biedzie. Dlatego tak dopytuje o Polskę i polskie zarobki. I dlatego na pewno złości się, że mu nie mówię, ile zarabiamy na cięciu statków.

Ale Shuel jest synem wioskowego imama i ojciec nauczył go grzeczności. Nie może mi zarzucić kłamstwa. Nie może dać mi poznać, że mi nie dowierza. Wpatruje się więc we mnie migdałowymi oczami i podejmuje ostatnią próbę wyciągnięcia ode mnie jakichś istotnych informacji:

- Bracie, a ile miesięcy zajmuje wam pocięcie jednego statku?

Nie wiem, co mu odpowiedzieć. Tu, w Chittagongu, wielkie jak wieżowce statki tną w trzy, góra cztery miesiące.

Całe zło zaczęło się, kiedy Hindusi zobaczyli, że to jest dobry biznes

Chittagong, drugie co do wielkości miasto Bangladeszu, to kilkumilionowy, dziejący się na żywo fresk, którego głównym tematem są riksze, zła architektura, bazary i najważniejsze w kraju meczety - obok nich pochowa ni są imamowie, którzy jako pierwsi przywieźli tu islam. Przy grobie najważniejszego z nich, Bayzazida Bostami, pielgrzymi karmią chlebem żółwie, które - jak wierzą -są złymi dżinami zamienionymi za karę w zwierzęta. Hinduizm miesza się tu z islamem w sposób zupełnie niezauważalny. Kobiety owijają się w chusty, które w obu religiach wyglądają identycznie. Świątynia Bayzazida wygląda tak, że równie dobrze może służyć i jednym, i drugim. Zaraz za nią zaczyna się zresztą hinduska dzielnica.

Ludzi, jak w całym Bangladeszu, zatrzęsienie - w kraju mniejszym o połowę od Polski mieszka ich ponad 150 milionów. Krzyczą, trąbią, dzwonią dzwonkami swoich rowerów. Sprzedają, kupują, modlą się, robią herbatę (obowiązkowo z łyżeczką kandyzowanego mleka), wcinają ryż z kurczakiem, kłócą się, godzą, szukają zajęcia - w kraju jest wielki problem ze znalezieniem pracy.

Jak ktoś wyczyta w przewodniku, że Chittagong to najnowocześniejsze miasto Bangladeszu, to zaczyna się bać tych mniej nowoczesnych. W pierwszą noc poszedłem na spacer wokół swojego czterogwiazdkowego hotelu. Nagle niespodziewanie znalazłem się w samym środku rozwrzeszczanego tłumu, który gonił jakiegoś mężczyznę, wygrażając mu pięściami. Lokalny fryzjer siłą wciągnął mnie do swojego małego zakładu. - Może być niebezpiecznie - zmarszczył czoło i zawołał rikszę, która okrężną drogą zawiozła mnie z powrotem do moich czterech gwiazdek.

Następnego dnia rano przyjeżdża po mnie Shahdat, który ma mnie zawieźć do stoczni rozbiórkowych. Pod Chittagongiem jest największy na świecie kompleks tych zakładów, które rozbierają statki z całego świata. Prawie sto kilometrów wybrzeża Zatoki Bengalskiej zajęte jest przez kolejne stocznie, w których za pomocą najprostszych narzędzi rozbiera się te kolosy do najmniejszej śrubki.

TYLKO U NAS: Niewiarygodne zdjęcia Tomasza Gudzowatego ze stoczni w Chittagongu

[KLIKNIJ W MINIATURĘ I PRZEJDŹ DO GALERII DUŻYCH ZDJĘĆ]

Rozbieracze statków w Chittagongu / fot. Tomasz Gudzowaty

Shahdat jest ode mnie niższy o głowę, łysinę zaczesuje włosami z boku głowy, a na nasze spotkanie założył szary garnitur. - Muszę uprzedzić, że łatwo nie będzie - zastrzega już na początku. - Kiedyś do stoczni wchodziło się bez problemu. Ale dziś może być veeeeery big problem - martwi się Shahdat, a jego tęsknota za starymi czasami, kiedy do stoczni można było wejść niemal na każde gwizdnięcie, wydaje się tym większa.

Nie bez powodu. Do pierwszej stoczni rzeczywiście nie chcą nas wpuścić. Podobnie z drugą. Żeby znaleźć trzecią, kierowca błądzi chwilę między drewnianymi barakami, w których mieści się stołówka, fryzjer, stragan z chemią gospodarczą i kilku sprzedawców dżakfruta - owocu w kształcie ogromnego, zielonego, kolczastego jeża, który, zdaniem Bengalczyków, jest obok tygrysa symbolem ich kraju.

Shahdatowi pocą się ręce i nerwowo tłumaczy, że on zna osobiście wielu właścicieli stoczni. Ale że dziennikarze z Zachodu źle o stoczniach piszą, a rząd bardzo dba o dobre imię Bangladeszu na świecie. Właściciele nie chcą nikogo wpuszczać, bo każde wspomnienie o złych warunkach w ich stoczniach złości panią premier Sheik Hasinę Wajed.

- Całe zło zaczęło się, kiedy Hindusi zobaczyli, że rozbieranie statków to jest dobry biznes - złości się Shahdat. - My pierwsi na to wpadliśmy. Ale teraz w Indiach też mają stocznie, w których łamią wszystkie możliwe przepisy. Ale dziennikarzy nasyłają na nasze. Wszystko po to, żeby odwrócić uwagę od siebie.

W trzeciej stoczni Shahdat znika na wyjątkowo długo. Nie wygląda to obiecująco. Ochroniarz przygląda mi się uważnie i nie pozwala nawet wychylić nosa z samochodu. Widzę tylko z daleka statek na wysokość szóstego piętra w bloku i cień człowieka, który pnie się po trapie w górę. I choć stoję pod wielką tablicą, powieszoną tu pewnie dla tych złych dziennikarzy z Zachodu i głoszącą, że wszyscy pracownicy zakładu zaopatrzeni są w kaski i obuwie ochronne, jestem niemal pewien, że cień wspinający się na statek żadnego kasku nie ma.

Bezrobocie - 40%. Kość udowa najczęściej pęka w tym miejscu

Zresztą, kiedy już Shahdat wraca do mnie z papierem ze zgodą samego właściciela stoczni, okazuje się, że w całej stoczni na kilkuset pracowników raptem trzech ma jakiekolwiek zabezpieczenia. Pytam o to menedżera zmiany - trzydziestolatka w bejsbolowej czapce, reklamującej jakiś podrzędny amerykański uniwersytet. Menedżer jest moim pytaniem zniesmaczony.

- Robimy wszystko, żeby wypadków nie było - mówi, żeby mnie zbyć.

- Ale czasem nie da się ich uniknąć. W każdym zakładzie zdarzają się wypadki.

- U nas, jak jest wypadek, kask nie pomoże - wzrusza ramionami menedżer. Patrzę na wbite w plażę fragmenty kadłuba. Każdy ma na oko po kilkanaście ton. Menedżer ma rację - kask z tej perspektywy może budzić tylko śmiech.

- A dużo macie wypadków? - próbuję dopytać. Ale na takie pytania menedżerowi odpowiadać nie wolno. Od powiada więc formułką, która znaczy mniej więcej tyle, że nic na świecie nie zależy od człowieka, bo wszystko za leży od Allaha.

Dopiero kilka dni później, gdy uda mi się wyrobić sobie opinię nieszkodliwego wariata, który lubi sobie popatrzeć na rozbiór statków, mogę spokojnie porozmawiać z pracownikami. To od nich dowiaduję się, że nie ma miesiąca, by w stoczni nic się nie wydarzyło. A to spadnie komuś na głowę kawałek blachy, a to ręka wciągnie się w bloczek, a to któryś z tragarzy złamie kość.

- Najczęściej pęka tu - Biplop, jeden z tragarzy, pokazuje ręką na ukryte pod dżinsowymi spodniami udo. - Nosimy tu bardzo ciężkie rzeczy - i pokazuje na wielki kawał oderwanej od statku stali. - Rzadko kto wytrzymuje więcej niż pięć lat - mówi smętnym głosem. Tym bardziej smętnym, że on sam pracuje tu już cztery lata i tylko czeka, aż jemu pęknie kość udowa i skutecznie go unieruchomi. Nosi te ciężary w klapkach kąpielowych; twierdzi, że tak mu jest najwygodniej. Choć jest ciut po czterdziestce, jest całkiem łysy. Niedawno zaczęły mu wypadać zęby; stracił już trzy.

Ożywia się dopiero na wspomnienie dawnego życia.

- Mia łem sklep z ciuchami. Handlowaliśmy nawet z Chińczykami. Dobre ciuchy, ze szwalni, które sprzedają do Ameryki. Niestety, mój wspólnik uciekł z pieniędzmi, a mnie zostawił z długami. Mam żonę i dwójkę dzieci; nikt mnie nie chciał zatrudnić, więc pracuję tutaj.

Praca w stoczniach rozbiórkowych jest niezwykle ciężka. Ale w Bangladeszu, gdzie bezrobocie wynosi niemal 40 proc., nikt nie wybrzydza. Zwłaszcza że stocznie płacą lepiej niż inni pracodawcy. A do tego ich właściciele zapewniają zabezpieczenia socjalne: opiekę lekarza, wypłatę pieniędzy na wypadek śmierci. Ba, dla najbardziej wytrwałych nawet pielgrzymkę do Mekki.

Ale Biplop o Mekce nawet nie myśli. Musiałby przepracować w stoczni choć dziesięć lat: - Mam tę pracę dzięki znajomościom - mój ojciec chodził do szkoły z jednym z właścicieli - wyjaśnia. - Zadzwonił do niego, jak już nie miałem innego wyjścia. Żona z dziećmi zostali w Cox Bazar, bo tam na co dzień mieszkamy, a ja jestem tu. Brakuje mi ich bardzo, ale na szczęście mogę do nich jeździć raz w miesiącu.

NIE PRZEGAP: TOMASZ GUDZOWATY O GRANICACH W FOTOGRAFII

" Dla mnie nieprzekraczalną granicą jest godność drugiego człowieka. Jest to wartość nieporównanie większa od wartości dowolnego, choćby genialnego zdjęcia"

[KLIKNIJ W MINIATURĘ I CZYTAJ ESEJ W PODPISACH]

Rozbieracze statków w bengalskim Chittagingu / fot. Tomasz Gudzowaty

Dzieci - śmieci - Armagedon

Dojazd do stoczni, choć to tylko dwadzieścia kilometrów, zajmuje ponad godzinę. Najpierw trzeba się przebić przez centrum, gdzie wszyscy trąbią, krzyczą na siebie; gdzie samochody mijają się na trzeciego, czwartego, a nawet piątego; gdzie autobusy mają boki poobcierane tak, że robią się w nich dziury. Podobno tylko co dziesiąty bengalski kierowca ma prawo jazdy. Wierzę, że tak jest, gdy widzę ich na drodze.

Potem jedzie się chwilę wylotówką na Dhakę, stolicę kraju, i mija sklepy, w których można kupić całe wyposażenie statków: trapy, koła i kamizelki ratunkowe, stery, lampy, szalupy, meble, garnki, talerze. Właściciel takiego sklepu pyta, skąd jestem, i po chwili przynosi wyprodukowany w Polsce kompas i jakieś albumy z Gdańskiem, które musiały zostać na jednym z rozbieranych statków.

Im bliżej stoczni, tym większa ciągnie się kolejka ciężarówek. By wjechać do stoczni, kierowcy stoją często cały dzień. Wymalowane w kolorowe obrazki z twarzami bóstw i islamskich, i hinduistycznych, tworzą niezwykły konglomerat kolorów. Kierowcy parzą sobie herbatę, siedząc w kucki wokół aut.

W końcu są i same stocznie. Wystarczy wjechać w boczne ulice, by zobaczyć górujące nad okolicą kadłuby, po których poruszają się maleńkie jak mrówki postaci. Wszystko to oblane jest czarnymi plamami ropy, które gdzieniegdzie ktoś podpalił.

Dzieci z przyklejonej do stoczni wioski rybackiej grają w piłkę na stercie wyciągniętych ze statku śmieci. Wyglądają, jakby kopały tę piłkę na tle jakiegoś niezapowiedzianego przez nikogo Armagedonu.

Biraj za 50 dolarów mniej stoi nad szefem z parasolką

Praca w stoczni zaczyna się trochę po ósmej rano. - Zjadamy dobre śniadanie - najczęściej ryż z kurczakiem - i można pracować - śmieje się Biraj, pomocnik cuttera. - Ale nie można zjeść za dużo, bo wtedy robisz się ociężały, a w naszej pracy trzeba mieć refleks.

Szef Biraja tnie duże kawałki statków na mniejsze; takie, żeby mieściły się na ciężarówce. Biraj w tym czasie stoi nad nim z parasolką, żeby szefa nie parzyło słońce. Ten czasem uczy go korzystać z narzędzi.

- Jeśli jemu się coś stanie, ja już będę przeszkolony - tłumaczy Biraj. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdzieś, w środku, może nawet nie zdając sobie z tego sprawy, czeka na ten moment. Trudno jednak mieć do niego pretensje. Cutter zarabia pięćdziesiąt dolarów więcej od swojego pomocnika. Pięćdziesiąt dolarów to bardzo dużo pieniędzy.

Obaj pochodzą z tej samej wioski na granicy Bangladeszu z Birmą. Obaj są z plemienia Czakma, które podobno znane jest ze swojej bitności i wytrwałości. Z Chittagongu do Bandarban, stolicy bangladeskich plemion, jedzie się tylko dwie godziny.

Ale Biraj i jego szef nie byli tam już ponad rok. - Ja nie mam żony ani dzieci - śmieje się Biraj. - Stocznia to całe moje życie. Odkładam pieniądze i może kiedyś będzie mnie stać, żeby mieć żonę. Na razie staram się o tym nie myśleć. A mój szef? On ma już piątkę dzieci. Do tego siostrę, której mąż zginął w wypadku samochodowym, i starszych rodziców. Wszystkich musi sam utrzymać. Dlatego każdy dzień pracy jest dla niego bardzo ważny i do domu jeździ bardzo, bardzo rzadko.

Manewr, którego nie uczą w żadnych szkołach

Nowy statek przypływa średnio raz w miesiącu. Szefowie jeżdżą na specjalne licytacje; najczęściej do Malezji albo Japonii. Cena zależy od tonażu i od jakości metali, z jakich statek jest wykonany.

Później kapitan takiego statku musi wykonać manewr, którego nie uczą w żadnych szkołach morskich: wpłynąć jak najgłębiej w wybrzeże. Wszyscy pracownicy stoją wtedy na plaży i patrzą. Im głębiej kapitan wpłynie, tym większe dostaje brawa - każdy kilogram z tych czterystu czy pięciuset ton pracownicy stoczni muszą nieść na własnych głowach i plecach. Im bliżej plaży uda się ustawić statek, tym będzie im łatwiej.

Niektórzy kapitanowie doskonale to rozumieją. Ale są i tacy, którzy nie umieją się przemóc i dobrze rozpędzić statku. Kolosy tkwią wtedy wbite gdzieś w mieliznę. Do najdalszych pracownicy stoczni muszą iść prawie kilometr, zapadając się do połowy łydek w piasku.

Wszystko to opowiada mi menedżer, ten w bejsbolowej czapce z nazwą amerykańskiego uniwersytetu. Po tygodniu moich wizyt jego początkowa nieufność całkiem wyparowała. Dziś jest dumny, że ma kolegę z zagranicy. Zaprasza mnie na obiad, na którym oprócz nas będzie imam stoczniowego meczetu i jeden z synów właściciela.

Siedzimy przy biurku z jakiegoś okrętu, które robi za stół. Na talerzach - rosyjskie bukwy. Nawet zegar na ścianie ściągnięty jest z jakiegoś zagranicznego statku. Imam rzadko ma styczność z ludźmi innej wiary, więc próbuje mnie wypytać, jak to możliwe, że chrześcijanie wierzą w boskość Jezusa. Chyba nie rozumie moich mętnych tłumaczeń, ale cokolwiek odpowiem, kręci swoją pobarwioną henną brodą i powtarza po cichu: Impossible... Impossible...

Tylko syn właściciela jakby tu nie pasował. To nowe pokolenie: wykształcony w Ameryce, ze świetnym angielskim, doskonale ubrany. Zaprasza mnie na papierosa i kiedy palimy, o pracownikach swojego ojca mówi z mieszaniną lekkiej pogardy i lekceważenia.

- To prości ludzie, musi pan wybaczyć te pytania o religię - mówi.

- Nie ma co wybaczać - wzruszam ramionami. - Są po prostu ciekawi.

Jednak syn właściciela stawia sprawę twardo: - Kulturalny człowiek takich pytań nie zadaje - mówi. Czuję się, jakby na chwilę przeniósł nas z bangladeskiej stoczni rozbiórkowej do angielskiego klubu dla młodych, bogatych zarozumialców.

Miał pecha

Kelner w hotelowej restauracji powiedział mi przy śniadaniu, że w jego rodzinnej wsi mieszka mężczyzna, który pracował w stoczni, ale stracił obie ręce i musiał wrócić.

- Miał pecha - mówi kelner. - Jego brat zginął i rodzina dostała od właściciela stoczni dużo pieniędzy. A on nie dostał nic. Właściciel uznał, że wypadek był z jego winy, i nie dał mu ani grosza - dodaje.

- Co się z nim dzieje? - dopytuję.

- Nie wiadomo. Pomagają im jakieś organizacje; żona szyje i pierze. W Bangladeszu to wielki wstyd dla mężczyzny, jeśli nie umiesz utrzymać swojej rodziny. Więc ten mężczyzna w ogóle nie wychodzi z domu. Nikt go nie widział już ponad dwa lata - mówi kelner, a przez jego głos przebija jakiś rodzaj satysfakcji, że taki los pisany był komuś innemu; że on, kelnerując, zarobi może i mniej, ale za to nic nie utnie mu rąk.

Więcej o: