Wokół 60 tys. ha bagien, lasów, łąk i rozlewisk. Nie widać słupów telegraficznych ani samochodów, ludzi bardzo mało. Ogromna przestrzeń, spokój i dzika przyroda , jeszcze niezniszczona przez człowieka - nic dziwnego, że kręcono tu "Opowieści z Narnii", a ornitolodzy z całego świata przyjeżdżają podglądać najcenniejszą w Europie ostoję ptaków. Leśniczówka Grzędy, pochmurny, deszczowy poranek. Wyruszamy w zwartej kolumnie jeden za drugim. Nie za blisko, żeby w razie utraty równowagi nie przewrócić się na osobę z przodu; nie za daleko, żeby utrzymać kontakt wzrokowy. Najtrudniejszy jest pierwszy krok po zejściu ze ścieżki. Twardy, dający poczucie bezpieczeństwa grunt zamienia się w grząską ziemię, bagno, kępy turzyc. Bagienna woda ma tylko kilka stopni, temperatura powietrza jest czterokrotnie wyższa. Połowa organizmu walczy z zimnem, połowa - z upałem i wysoką wilgotnością. Tak będzie przez pięć godzin. Do przejścia w linii prostej mamy 10 km. Stabilny grunt będzie dopiero po drugiej stronie otaczającego nas ścisłego rezerwatu Czerwone Bagno - 12 tys. ha nigdy nieeksplorowanego przez człowieka terenu.
Każdy krok stawiam powoli, ostrożnie - najmniejsze zwichnięcie byłoby katastrofą. Zapadam się po kolana i ciężar ciała przenoszę do tyłu, jakbym poruszał się w głębokim śniegu. Nie można chodzić po wystających kępach ani pniach - paradoksalnie najbezpieczniej jest cały czas iść samym bagnem. Trzeba tylko przemóc się psychicznie, bo wsadzenie nogi w brunatnoczerwoną maź to zawsze niewiadoma. W chińskich tenisówkach za kostkę idzie się dobrze. Do podeszwy nic się nie przykleja, nie są ciężkie, a to duży plus. Każdorazowe wyciąganie nogi i tak wystarczająco męczy. Po dwóch kwadransach napotykamy ślady łosi, które o brzasku podążały tędy do wodopoju. Dzięki szeroko rozstawionym racicom z łatwością poruszają się po mokradłach. Na bieżąco korygujemy azymut i sprawdzamy pozycję na GPS -ie. Krajobraz wszędzie niemal identyczny; bez umiejętności nawigacji nie mielibyśmy szans na wydostanie się stąd. Trzeba wiedzieć, jak przedrzeć się przez gąszcze i poprawnie wyznaczyć najlepszą drogę przejścia - nikt wcześniej nie poprowadził tędy szlaku. Możemy polegać tylko na sobie. Ze wszystkich stron dobiegają długie, powtarzające się dźwięki. Kakofonia zawsze kojarzyła mi się z czymś chaotycznym i męczącym. Ale tutaj wszystko, choć w pełni improwizowane, tworzy sensowną całość. Odpowiedzialne za ten harmider 260 gatunków ptaków współtworzy niezwykły klimat, trochę jak ze scen "Parku jurajskiego". Dolina Biebrzy okazała się dla nich ratunkiem. Urbanizacja państw Zachodu, znacznie szybsza niż w Polsce, doprowadziła do masowej migracji ptaków na wschód. Szukając bezpiecznych terenów lęgowych, trafiły właśnie w to miejsce, jedyne takie w Europie. Ale jest też dźwięk, który wyprowadza z równowagi, doprowadza do obłędu - trzepot skrzydełek setek tysięcy komarów. Za nic sobie mają najlepsze środki owadobójcze, bezwzględnie kąsają każde odsłonięte miejsce. W trakcie marszu da się wytrzymać. Najgorzej jest, kiedy trzeba się zatrzymać, zrobić zdjęcie albo napić się wody. Patrzę na zegarek i próbuję spojrzeć w niebo. Ciśnienie ciągle spada, psuje się pogoda, jest coraz zimniej. Nie ma miejsca, żeby bezpiecznie stanąć, odsapnąć. Zresztą szkoda czasu. Co chwila ktoś zostaje z tyłu, musimy czekać, wybijamy się z rytmu. Wody w tym roku jest bardzo dużo, idziemy krok za krokiem, wolno, ale do przodu. Pojawiają się pierwsze oznaki zmęczenia. Ekscytacja przyrodą słabnie z minuty na minutę. Patrzymy już właściwie tylko pod nogi, swoje lub kolegi z przodu. W końcu zauważam, że idzie się jakby lżej, swobodniej, chwilami nawet szybciej. Po kolejnym kwadransie pojawia się pierwszy suchy grunt, robi się jaśniej, momentalnie powracają siły i entuzjazm. Nareszcie jest! Wąska leśna ścieżka wyprowadza nas dokładnie tam, gdzie kończy się zaplanowana trasa - na asfaltową drogę do leśniczówki Orzechówka. Abstrakcyjny kontrast - beton u stóp pierwotnej puszczy! Ściągam buty, wykręcam wodę ze skarpetek, raz, drugi, trzeci. Wreszcie mogę ogrzać i wysuszyć sine stopy. Do naszego obozu nieopodal leśniczówki Grzędy mamy jeszcze 2 godz. drogi - ubitej i niezapadającej się pod nogami. Kajaki wodujemy we wsi Kuligi, 2 km od naszego obozu. W każdym oprócz dwóch osób muszą zmieścić się plecaki, namioty i żywność na trzy dni. Do przepłynięcia mamy 35 km: Jegrznią, Kanałem Woźnawiejskim, Ełkiem i na końcu - najdłuższy odcinek Biebrzą, rzeką bardzo dziwną i nietypową. Żeby przepłynąć na niej 300 m w linii prostej, trzeba pokonać kilometr meandra. Prąd nie jest wartki, więc trzeba będzie sporo wiosłować, a w każdej chwili może zacząć padać... Od początku jest bardzo wąsko, trudno manewrować tak, aby nie wpaść na okupujące obydwa brzegi trzciny i chaszcze - ciężko się z nich wydostać, traci się czas i sporo sił. Nie ma co liczyć na dłuższą przerwę, rozprostowanie nóg - najbliższe suche miejsce będzie dopiero za kilka godzin. Zza zakrętu wyłania się kolejny zakręt. I tak non stop: w prawo, w lewo, w prawo, w lewo... Czuję się jak w zarośniętym torze bobslejowym. Kilka metrów przed nami płyną dziki - matka z czwórką młodych. Na nasz widok chowają się w zaroślach. W końcu pojawia się idealnie długa prosta - wpływamy do otoczonego lasem Kanału Woźnawiejskiego. Sielankę bardzo szybko burzą zagradzające drogę zwalone drzewa. Pierwsze udało się sprytnie ominąć. Niestety, już po kilkudziesięciu metrach nie ma jak przepłynąć. Próbujemy wynieść kajaki na brzeg - za stromo. Balansując w wywrotnej konstrukcji, staję jedną nogą na zaporze i powoli przenoszę kłody. Pierwszy kajak przepływa, po chwili przedziera się drugi. Wpadam do wody, łapię za wiosło i nie daję się porwać nurtowi. Udaje mi się przejść na brzeg i z powrotem wejść do kajaka... Na Ełku rozpadało się na dobre. Jest czerwiec, ale tylko 15 stopni, zaczyna wiać. Mogę się rozgrzać wiosłując... Znowu meandry - i tak będzie do końca, aż do Osowca. Często nie widzimy się wzajemnie, znikamy innym za zakolami. Trzeba wtedy bardzo uważać, żeby nie pomylić drogi. Rzeka często rozchodzi się na kilka odnóg, które później nie łączą się ze sobą. Można płynąć kilkaset metrów i trafić na ślepy zaułek. Znak wodny informuje, że wpływamy na Biebrzę. Nurt od razu robi się silniejszy, rzeka jest dużo szersza, wzbudza respekt. W zaroślach, pod maskującymi pelerynami ukryli się wędkarze. Pierwsza dwójka znikła nam z oczu. Próbujemy ich nadgonić - bezskutecznie. W pewnym momencie rzeka kolejny raz rozdziela się na trzy osobne koryta. Ten z lewej to skrót, który pozwoli nam zaoszczędzić sporo czasu. Kiedy wracamy do głównego biegu, kilkadziesiąt metrów z tyłu pojawia się nasza zaginiona dwójka. Wpłynęli w niewłaściwą odnogę i nadłożyli kawał drogi. Mijamy charakterystyczne dla Goniądza kościelne wieże i po dziesięciu godzinach od startu jesteśmy w Osowcu. Oprócz siedziby parku narodowego znajduje się tu świetnie zachowana i nigdy niezdobyta twierdza. Ogromny system carskich fortyfikacji pochodzi z XIX w. i podobno właśnie w Osowcu, a nie pod Ypres, jak się powszechnie uważa, po raz pierwszy użyto gazów bojowych. Zmęczeni i przemarznięci rozbijamy się na polu namiotowym i od razu przebieramy się w suche ubrania. Wyjazd był częścią kursu bagienno-survivalowego organizowanego przez Rafała Króla. Więcej informacji: www.expeditions.pl