Poprawiacze i inni

Wiele znanych filmów wyświetlanych w kinach i na wideo powraca na ekrany telewizorów. Bywa, że pod innymi tytułami niż te, pod którymi zyskały rozgłos. Pamiętacie słynny "Wirujący seks"?

Powyższa anegdota najlepiej chyba obrazuje, czym jest tytuł - książki, artykułu, płyty, filmu. W dzisiejszych czasach, kiedy czytelnik, słuchacz i widz cierpi na chroniczny brak czasu, tytuł decyduje o wszystkim. Ale wbrew pozorom wymyślenie dobrego tytułu nie jest łatwe. Kto pójdzie na film, który nosi tytuł "Nieciekawa historia", nawet jeśli nakręcił go sam Wojciech J. Has? Kto kupi bilet, żeby zobaczyć "Nic"? Dlatego dobry tytularz - człowiek, którego często jedynym zadaniem jest wymyślanie atrakcyjnych tytułów - jest w cenie. Wiedzą o tym wszyscy: autorzy, wydawcy, producenci... No, może nie wszyscy. Czasami można odnieść wrażenie, że osoby odpowiedzialne za nadawanie tytułów filmom wyświetlanym w telewizji są tej wiedzy pozbawieni.

Na gościńcu Felliniego

Zasada jest prosta. Film powinien być znany pod jednym tytułem - tym, który nadano mu jako pierwszy. Inaczej mówiąc - pod tytułem kinowym. Dopóki dystrybucja była scentralizowana i o tytułach decydował państwowy dystrybutor, sprawa była prosta. Szef Centrali Dystrybucji Filmów, czy jak się ta firma wcześniej nazywała, wybierał spośród kilku propozycji jedną, pamiętając, że tytuł musi być polski i raczej nie powinien zawierać obco brzmiących nazwisk. Odstępstwa można policzyć na palcach, na przykład tuż przed wejściem na ekrany przywrócono włoski tytuł "La strada" filmowi, który już zapowiedziano jako "Na gościńcu".

Wszystko zmieniło się wraz z wejściem na rynek dystrybutorów prywatnych - najpierw kaset wideo, potem filmów kinowych. Pojawili się pierwsi poprawiacze tytułów. O ile mogę zrozumieć zamianę "Wirującego seksu" na "Dirty Dancing" i "Elektronicznego mordercy" na "Terminatora" (choć to słowo ma całkiem inne znaczenie w języku polskim), trudno mi pojąć jak "Taśmy prawdy" zamieniły się w "Taśmy skoku Andersona".

Ale to był dopiero początek. Do Polski trafiały kopie eksploatacyjne wyświetlane już w innych krajach, zagraniczni dystrybutorzy gotowi byli płacić za wszystko, nawet za sznurek do pakowania przesyłek z filmami. Ale nie za polskie plakaty - zarówno te tworzone przez polskich grafików, jak i te przysposobione do polskiego rynku. Stąd tak wiele w tym pierwszym okresie prywatnej dystrybucji tytułów oryginalnych. Tytułów, które powinny - zgodnie z zasadami współczesnej filmografii, sztuki opisu i archiwizowania filmów - pozostać po wsze czasy. Powinny, ale nie zostały.

Szaleni "lingwiści"

Znany z małych ekranów "Między nami jaskiniowcami" dzięki kasetom zmienił nazwę na "The Flintstones". Pod takim właśnie tytułem weszła na ekrany jego wersja aktorska, która z kolei na ekranach telewizorów powraca czasem jako "Między nami..." a czasem jako "Flintstonowie". Spielbergowski "Jurassic Park" (polski tytuł ekranowy) na potrzeby telewizji został przemianowany na "Park jurajski", a film osnuty na rysunkowym serialu "Kacper i przyjaciele" emitowany był jako "Caspar" (tytuł ekranowy), by na ostatni Dzień Dziecka pojawić się jako "Kacper". Osobne gratulacje należą się osobie, która nad tytułem (ekranowym) "Tysiąc akrów" postawiła kropkę nad i, dodając słówko: "krzywd".

Obok poprawiaczy osobne miejsce wśród tytularzy zajmują domorośli lingwiści. To oni francuską "Klatkę dla ptaków" zamienili na "Klatkę szaleńców", to oni Spencerowi Tracy zadają pytanie "Zgadnij, kto przyjdzie na kolację?" (w tytule tradycyjnym: na obiad), oni wreszcie każą Sherlockowi Holmesowi zająć się "Sprawą wampira z białej kaplicy" (nie wiedzą bowiem, że Kuba Rozpruwacz operował w londyńskiej dzielnicy White Chapel). Są jeszcze niedosłyszący, którzy "Cyrk straceńców" przemianowali na "Cyrk szaleńców", do którego wiedzie nie "Ulica szaleństw", ale "...szaleńców", gdzie Hitchcockowskie "Okno na podwórze" wychodzi "...na podwórko", nie mówiąc o tym, że klasyk westernu "Jak zdobyto Dziki Zachód" myli im się z serialem "Jak zdobywano Dziki Zachód". Do osobnej kategorii należą tytularze, którzy pracują dla stacji nadających spoza Polski i przekładający włoskie, na przykład, tytuły amerykańskich klasyków na polski.

Rejestr tytułów albo puchar głupoty

Dlaczego o tym piszę? Wcale nie dlatego, by stwierdzić, że w tej materii panuje bałagan - to wiedzą wszyscy, którzy interesują się filmem. Do tego stopnia, że dystrybutorzy kinowi i kasetowi prowadzą swoją sprawozdawczość, korzystając z tytułów oryginalnych i trudno się czegokolwiek od nich dowiedzieć. Rozwiązaniem byłoby wprowadzenie rejestru tytułów filmów rozpowszechnianych w Polsce na wszystkich nośnikach. Wiem, że były próby powołania instytucji, która mogłaby się tym zająć. Zorganizowanie takiego rejestru i kompetentne jego poprowadzenie jest potrzebą nadzwyczaj pilną. Inaczej pozostanie ufundowanie pucharu - obawiam się, że przechodniego - dla autora najgłupszego tytułu.

W tej chwili w moim prywatnym rankingu przewodzi lingwista, który "Biznesmena i gwiazdy" zamienił na "Bohatera na peryferiach", lecz po piętach depcze mu konkurent, który nie zastanowił się nad znaczeniem przełożonego wprost tytułu "Umarli w butach" w kontekście westernu o żołnierzach tragicznego generała Custera.