Arek Winiatorski: Zanim ruszyłem pieszo, przez półtora roku przemierzałem drogi i bezdroża Ameryki Południowej autostopem. Wyruszyłem na tę stronę Wielkiej Wody, aby poznawać ludzi, jednak w pewnym momencie poczułem, że wciąż poruszam się zbyt szybko, że twarze widziane z okien samochodów zamieniają się jedynie w rozmazane smugi. A ja chciałem spojrzeć głęboko w oczy ludzi i ze zmarszczek odczytać ich historie. Intensywniej, dogłębniej poznawać tę część świata. Chciałem też sprawdzić siebie. Czy chudy, nierzucający cienia, z minimalną tkanką mięśniową, dam radę przejść tyle kilometrów.
Ola Synowiec: Kiedy Arek przyszedł do San Cristóbal de las Casas na samym południu Meksyku, gdzie mieszkałam od siedmiu lat, też pomyślałam, że to szaleństwo! Trochę czasu zajęło mu smalenie do mnie cholewek - zamiast planowanych trzech dni w moim mieście został trzy miesiące. Ale kiedy już zdobył moje serce, to przekonanie mnie, żebym poszła z nim dalej przez Meksyk, nie zajęło mu już tyle czasu. Nie musiałam zostawić całego swojego życia, które miałam - mieszkanie wynajmowałam i mogłam się wyprowadzić w każdej chwili, rzeczy zostawiłam u przyjaciół, a pracę mam zdalną - piszę o Meksyku dla polskiej prasy, więc mogłam to robić z dowolnego miejsca. No i podczas wspólnej wędrówki mogłam jeszcze lepiej poznać mój ukochany Meksyk. Żartuję, że przez siedem miesięcy marszu przez ten kraj poznałam go lepiej niż przez siedem lat mieszkania tam.
Przeczytaj też: Polka, która mieszka w Meksyku: Powiedzenie, że jest się Polakiem, otwiera wiele meksykańskich serc
Arek: W tych najcięższych momentach sami sobie zadawaliśmy to pytanie. Bo faktycznie są wygodniejsze, szybsze i bezpieczniejsze metody podróżowania. Jednak czego uczymy się o świecie, pędząc samochodem 100 km/h? Lecąc samolotem ponad chmurami, jedyne, co możemy powiedzieć o ziemi pod nami, to to, że... tam jest. Dopiero przemierzając ją pieszo, można jako tako ją poznać. Zauważa się drobne elementy, które ten złożony świat tworzą, a które umknęłyby nam w pędzie. Podróżując w szybszy sposób, przeskakujemy z punktu A do czasami diametralnie różniącego się punktu B, nie zauważając całego spektrum zmian, wzajemnych wpływów i procesów pomiędzy. Nas interesują właśnie te małe, często pomijane elementy. To, jak się żyje w miejscowościach, do których nikt nie zajeżdża. To, co na poboczu Ameryk.
Ola: No i chodzenie jest bardzo ekologiczne! W czasach, kiedy tyle słyszy się, jak wielki ślad węglowy zostawiamy, decydując się na lot samolotem, uważamy chodzenie za świetną alternatywę. Mamy nadzieję, że nasza podróż zainspiruje innych do takiej formy turystyki. Nie mówię, żeby od razu wyruszać w dwuletnią podróż z Panamy do Kanady, ale po prostu się przejść. Zamiast odcinka, który pokonujemy codziennie samochodem czy tramwajem - wybrać spacer. Gwarantuję, że nawet w z pozoru znanych okolicach odnajdzie się coś zupełnie nowego. Bo podróżować nie trzeba na drugi koniec świata, takie mikrowyprawy też mogą być fascynujące. A chodzenie jest darmowe, ogólnodostępne i jakże zdrowe!
Ola: Nie rzuciliśmy się od razu na głęboką wodę. Zaczynaliśmy od krótszych dystansów. Na początku robiliśmy tylko około 20 kilometrów dziennie. Pamiętam, jakim wydarzeniem było dla mnie pierwsze przekroczenie trzydziestki! Jednak po kilku miesiącach przejście 30 kilometrów leżało już w kategorii łatwizny i relaksu. Ostatecznie przechodziliśmy średnio maraton dziennie, nieco ponad 40 kilometrów. Kilka razy udało nam się przekroczyć 50 kilometrów. Na początku męczyłam się z odciskami, ale stopy szybko się przyzwyczaiły, a i ja pokochałam chodzenie, które swoją drogą jest chyba jednym z najmniej konfliktowych i obciążających organizm sportów. No i schudłam 12 kilogramów w zaledwie pierwsze półtora miesiąca!
Ola: Wolność. Bycie częścią wszystkiego, co nas otacza. Nie oglądamy krajobrazów tylko z okien samochodów - stajemy się tymi krajobrazami. Czuje się też ogromną wdzięczność. Podróżowanie pieszo uczy doceniania. Przeróżnych rzeczy. Tego, czego brakuje w niskobudżetowej podróży, a co w codziennym polskim życiu jest tak oczywiste. Prądu, prysznica, bieżącej wody, ciepłego i suchego łóżka, ciepłej herbaty przed snem.
Arek: Wędrówka nauczyła nas bardziej cieszyć się tym, co widzimy. Ze względu na wolne tempo nie mamy w programie pięciu hiperatrakcji dziennie jak autokarowe objazdówki. Mamy jedną i to pomniejszą, na przykład Światową Stolicę Karczocha, czyli Castroville w Kalifornii. Autokar nigdy by się tu nie zatrzymał, a my cieszymy się tym jak dzieci. Cieszymy się też małymi rzeczami. Wschodami i zachodami słońca, kosmicznymi wnętrzami kwiatów, leciutkim wiatrem, który rozwiewa włosy.
Zobacz też: Spędzają pół roku w Polsce, a zimę tam, gdzie ciepło. "Praca od 8 do 16 to byłby wyrok"
Arek: Staraliśmy się przygotowywać plan naszej marszruty na najbliższy tydzień. Czytaliśmy o ciekawych miejscach do odwiedzenia albo organizowaliśmy noclegi w serwisach Couchsurfing i Warmshowers, gdzie społeczność podróżników zaprasza do swoich domów na darmowy nocleg (no i przede wszystkim na spotkanie i poznanie się lepiej!). Ale był to plan czysto teoretyczny. Jeśli chcieliśmy zostać gdzieś dłużej, zobaczyć miejsca, o których dopiero co usłyszeliśmy czy po prostu iść danego dnia krócej, niż plan zakładał - to tak robiliśmy. To kolejny plus pieszego wędrowania przez świat. Kompletne uniezależnienie od rozkładów jazdy, cen biletów czy woli kierowców zabierających autostopowiczów. Mogliśmy robić dokładnie to, na co mieliśmy ochotę. Czuliśmy się stuprocentowo wolni.
Arek: To rzeczywiście zwykły wózek dziecięcy, chociaż o nieco mocniejszej konstrukcji. Z takim sprzętem właśnie chodzą inni długodystansowi piechurzy. Jego znalezienie w Panamie było nie lada wyzwaniem, ale dosłownie w ostatnim momencie zaangażowana w poszukiwania koleżanka znalazła na aukcji internetowej mój wymarzony model. Kiedy sprzedawca dowiedział się o moich planach, zaśmiał mi się w twarz. "Nie dojdziesz z nim nawet do granicy z Kostaryką!" - parsknął. Wierzyłem jednak w siebie i w wózek. Teraz, po prawie 12 tysiącach kilometrów, jestem pewien, że był to jeden z najlepszych zakupów mojego życia!
Ola: Bo przyznać trzeba, że przeszedł z nami wiele. Wózek zamieniliśmy w nasz blisko 50-kilogramowy dom na kółkach. Była tam garderoba, czyli kilka sztuk najpotrzebniejszych ubrań. Śpiwory i namiot, który jednocześnie pełnił funkcję sypialni dla nas i garażu dla samego wózka. Kuchnia, czyli jedzenie, woda, przyprawy, garnek i alkohol, na którym gotowaliśmy nasze potrawy. Biuro, czyli laptop, aparat i cała reszta elektroniki. Uproszczona łazienka w formie najpotrzebniejszych kosmetyków i mały warsztat z rzeczami niezbędnymi do naprawy - zestawy do naprawiania dętek, nieśmiertelna szara taśma itp.
Ola: W związku z tym, że w Ameryce Centralnej nie tak łatwo jest kupić kartusz gazowy, zdecydowaliśmy się na kuchenkę spirytusową, którą wykonaliśmy sami z puszki po coli. Jest to lekkie, tanie, a przede wszystkim łatwo dostępne - spirytus dziewięćdziesięciokilkuprocentowy można kupić w sklepach spożywczych albo aptekach.
Wystarczy przeciąć puszkę w połowie, wypełnić ją alkoholem, podpalić, ustawić pod garnkiem postawionym na dwóch kamieniach i gotowe! Po kilku minutach mamy ugotowany posiłek.
Arek: Całe nasze wyposażenie pochodziło z najtańszej półki. Często o niebo lepszy mieli spotykani przez nas amerykańscy bezdomni. Nasz namiot skończył już jedenasty rok intensywnego życia. Kiedy jadąc do Rio de Janeiro, rozbiłem się pierwszej nocy w Zgorzelcu, w namiotowym "Szeratonie" pękł stelaż, więc do ostatnich dni nie mogliśmy go w pełni rozłożyć. Nasze śpiwory swoim ciężarem i wielkością dalekie są od superlekkich technologii rodem z NASA. Karimaty zamieniliśmy na budowlaną folię i piankę. Komputer kupiony w Paragwaju, a telefon w Chile cudem ciągną ostatkiem procesorów. Za to kuchenne łyżki, którymi ściągałem oponę, aby wymienić dętkę, trochę się wyginały, ale działały bez zarzutu.
Pokazaliśmy, że (jeśli nie zagraża to bezpieczeństwu) nie trzeba mieć superfikuśnego wyposażenia, aby podróżować. Bo to przecież nie sprzęt nas niesie, tylko pęd za marzeniami. I kiedy na rajskiej plaży rzucasz plecak ze stelażem, a piasek wsypuje się do tanich trampek, to ta chwila smakuje równie dobrze, co z goretexową kurtką i alpinistycznym namiotem. A może nawet lepiej.
Arek: Podobno taka jest właśnie piechurska norma - jedna para starcza na 1000 km marszu po twardym podłożu. I myślę, że w naszym wypadku to bardzo dobry wynik, zwłaszcza że nie byłem jak Forrest Gump, który Stany przemierzał w firmowych butach. Od samego początku szliśmy w najtańszym obuwiu. Bo nieważne, czy miało oryginalną łyżwę z trzycyfrową metką, czy przekręcone "Abidas" za kilkanaście pesos - i tak te buty przeszły tyle samo, czyli plus minus tysiąc kilometrów.
Chociaż, jak od każdej, tak też od tej obuwniczej normy były odstępstwa. Jedne już po 500 km przypominały durszlak, a drugie zakończyły swój chlubny pochód dopiero po ponad trzech tysiącach! Mimo że kosztowały trzydzieści parę złotych.
Ola: Mieliśmy gaz pieprzowy, który mógł być użyteczny zarówno w spotkaniu ze złym misiem, jak i ze złym człowiekiem. Naszą lokalizację bliscy mogli śledzić cały czas za sprawą aplikacji Endomondo. No i staraliśmy się przede wszystkim nie robić głupot. Nie pchać się tam, gdzie lepiej, by nas nie było. Spać zawsze w bezpiecznych miejscach. W miastach - zawsze na Couchsurfingu, Warmshowers, u znajomych, znajomych znajomych albo ostatecznie w hotelu. Na wsiach, gdzie jest dużo bezpieczniej, przedstawialiśmy się księdzu, policji albo władzom, a oni już sugerowali nam, gdzie najlepiej będzie nam rozbić namiot. Ani razu nie czuliśmy się zagrożeni żadną formą przemocy. Jedynym niebezpieczeństwem okazały się samochody - szczególnie w górach, na wąskich drogach, bez poboczy. W związku z tym zainwestowaliśmy w kamizelki odblaskowe i staraliśmy się iść zawsze po widocznej stronie jezdni.
Ola: Najbardziej urzekli nas oczywiście ludzie. Wbrew temu, co się słyszy obecnie w mediach, ludzkość jest z reguły naprawdę dobra i życzliwa. No i mimo tego, że różni nas miejsce zamieszkania, religia, kolor skóry - to tak naprawdę o wiele więcej nas łączy, niż dzieli. Jesteśmy wszyscy tak bardzo do siebie podobni. To właśnie spotkane na trasie osoby "robiły nam" odwiedzane miejsca - najbardziej pokochaliśmy te, gdzie spotkaliśmy najżyczliwszych ludzi. Nawet jeśli nie było tam żadnej dużej turystycznej atrakcji. Oni zresztą często opowiadali nam o niezwykłych miejscach, do których inaczej byśmy nie trafili. W meksykańskim stanie Sonora zostaliśmy zaproszeni na przykład na prywatne ranczo, na którego terenie właściciel znalazł około sześć tysięcy tysiącletnich petroglifów - to ostatnie świadectwo istnienia grupy etnicznej, która już dawno przepadła.
Arek: Jeśli zaś chodzi o największe rozczarowanie, to nie mamy wątpliwości. To Stany Zjednoczone. Mimo że wiele rzeczy nam się tam podobało: infrastruktura, przyroda i formy chronienia jej, kultura jazdy i ta osobista, to niewątpliwie nie jest to kraj dla pieszych. Ani dla takich jak my, którzy udali się w podróż, bo chcieli poznawać ludzi. Na ulicach rzadko kogo można było spotkać - wszyscy w samochodach, a jeśli już udało nam się kogoś poznać, to rozmowa kończyła się na obezwładniająco miłym i uprzejmym, ale bardzo krótkim i jałowym small talku. Doszliśmy do wniosku, że gdyby nie amerykańska Polonia oraz nasi gospodarze z serwisów Couchsurfing i Warmshowers, to nie udałoby nam się w Stanach z nikim dłużej, głębiej i szczerzej porozmawiać. Ale oczywiście jest to tylko nasze odczucie.
Może zainteresuje cię też: Cuda świata, które niedługo mogą przestać istnieć. Jeśli chcesz je zobaczyć, musisz się pospieszyć
Arek: Mamy wiele planów na najbliższy czas. Na razie uciekamy przed kanadyjską zimą do Meksyku, gdzie chcemy wygrzać kości. Zaś w przyszłym roku planujemy nową pieszą długodystansową podróż.
Ola: Może wyjawimy, jaki mamy pomysł? Do tej pory trzymaliśmy to w tajemnicy.
Arek: Dobrze, będzie zatem premiera planów na następną wyprawę. W przyszłym roku chcemy przejść Polskę dookoła. Chcemy odkryć ją na nowo. Pokazać, że nasz kraj też ma wiele do zaoferowania, przy okazji promując chodzenie i zapraszając wszystkich chętnych do marszu razem z nami. Mamy też nadzieję zbierać pieniądze na rzecz organizacji charytatywnych leczących układy ruchu. Będziemy szli dla tych, którzy chodzić nie mogą.
Całą relację z podróży Oli i Arka znajdziecie na Facebooku Stones on Travel oraz Instagramie o tej samej nazwie.
Polska potrafi być naprawdę zachwycająca. Wśród atrakcji, które wyglądają jak zagraniczne, trzeba wymienić na pewno jezioro, które wygląda jak wyspa na Pacyfiku: