W Polsce o Mołdawii nie wiemy zbyt wiele. Ale wystarczająco dużo, by się tam nie wybierać: najbiedniejszy kraj w Europie, wysokie spożycie alkoholu, homo sovieticus, zerowa liczba zabytków. Co bardziej zorientowani kojarzą jeszcze nierozstrzygnięty konflikt z Rosją o Naddniestrze.
Przekonaliśmy się już do Rumunii, ale nawet jadąc tam na urlop, rzadko zahaczamy o jej północno-wschodniego sąsiada (choć Mołdawia leży bardzo blisko atrakcyjnej Delty Dunaju). We wciśniętej między Rumunię i Ukrainę Mołdawii potencjału nie widzą też polskie biura podróży - ofert wycieczek praktycznie nie ma. Mołdawia nie ma dostępu do morza, nie ma gór, nie ma nawet lasów, a krajobraz to praktycznie same pagórki i bezkresne pola (głównie czarnoziemy). Wiemy, że jest tam wino, ale zdaje się, że tylko czerwone półsłodkie.
Łatwo wyrobić sobie opinię na temat kraju na podstawie danych takich, jak powyższe. Ale równie łatwo np. polecieć samolotem do Kiszyniowa (lot z Warszawy trwa 1,5 godziny) i jednak dojść do własnych wniosków. Moje są takie: Mołdawia za kilka-kilkanaście lat może stać się turystycznym odkryciem jak Gruzja (do której część z nas dziś przyjeżdża z powodu gościnności mieszkańców, pysznego wina i jedzenia). Nie tylko dlatego, że dziś rocznie odwiedza ją kilkaset tysięcy turystów (dla porównania: do Krakowa w ciągu roku przyjeżdża ok. 10 mln odwiedzających) i kiedyś to się musi zmienić, bo turystyka karmi się nowymi odkryciami. Powodów jest więcej.
Po pierwsze: Mołdawianie to najmilsi ludzie na świecie. Pracowici, odcinający się od radzieckiej przeszłości i z mozołem budujący własną tożsamość. Ten kraj warto oglądać w ich towarzystwie.
fot. materiały prasowe
Po drugie: wino. Prawdziwy skarb Mołdawii. Faktycznie pije się tam dużo i to praktycznie od małego. Ale nie wódkę jak Rosjanie, tylko dobrej jakości wina, które są elementem posiłku. Mołdawskich win i szampanów nie powstydziłyby się najlepsze winnice Francji, ale tutaj kosztują ułamek francuskich cen (choć są produkowane dokładnie tymi samymi metodami i zgarniają pierwsze nagrody w światowych konkursach). Warto przyjechać choćby po to, by zapełnić sobie piwniczkę.
fot. Paulina Dudek
Po trzecie: o pomysłowości Mołdawian i ich chęci wybicia się z szarzyzny niech zaświadczy choćby liczba i poziom tutejszych festiwali. Bo czy gdzieś jeszcze ustanowiono dla wina święto narodowe i słucha się wybitnych oper w polu, na snopkach słomy?
fot. Igor Rotari/materiały prasowe
Po czwarte: tu zjecie prawdziwe, naturalne zdrowe i pyszne jedzenie. Trochę swojskie, a trochę egzotyczne. Mołdawianie lubią i umieją ucztować.
fot. materiały prasowe
Dajcie się zaprosić do prawdziwej, a nie stereotypowej Mołdawii.
P.S. Pomnik Lenina w całej Mołdawii został jeden i wcale nie stoi w Kiszyniowie.
Mołdawia nie ukrywa, że tym, czym chce ściągnąć do siebie turystów, jest wino, produkowane na tych ziemiach już 3 tysiące lat przez Chrystusem! Po całym kraju rozsiane są mniejsze i większe winnice, w których dziś stawia się przede wszystkim na jakość. Owe świetne wina oferowane są w cenach dla zachodniego turysty śmiesznych - po 2-4 euro. Za najlepsze szampany i kilkunastoletnie roczniki wina płaci się równowartość 30-40 zł. Butelka słodkiego wina lodowego może kosztować ok. 20 euro, ale wtedy dostaje się napój nagrodzony złotym medalem na świecie, najlepszy z najlepszych.
Wycieczkę winnym szlakiem można zorganizować sobie samodzielnie lub za pośrednictwem organizacji turystycznych, pomagają też pracownicy hoteli (wystarczy poprosić w recepcji). Można też po prostu wsiąść w samochód i z nawigacją jechać od jednej winnicy do drugiej - jak w Bordeaux czy Toskanii. Do największych winnic, takich jak Cricova, nie da się wejść z marszu, trzeba zadzwonić przynajmniej z jednodniowym wyprzedzeniem i zarezerwować wizytę. W mniejszych winnicach nie jest to konieczne.
Nieodłącznym punktem każdej wizyty w winnicy jest degustacja. W profesjonalnej degustacji nie można przełknąć ani jednej kropli wina (wszystko się wypluwa), ale w Mołdawii wyplucie wina oznacza, że uczestnik degustacji jest chory.
Wrócił z kosmosu, a u nas się zgubił - do dziś w Cricovej zabawia się turystów tą anegdotą o Juriju Gagarinie. Można się pośmiać, a chwilę później słynnego kosmonautę zrozumieć, bo Cricova to największe piwnice winne w Europie, istny labirynt. 120 km tuneli łączy się w podziemne miasto win i szampanów, najbardziej prestiżowy winny adres Mołdawii, od którego zaczynają się wszystkie oficjalne wizyty notabli (w Cricovej swoje 50. urodziny świętował Władimir Putin, ale podobno nie było hucznej imprezy).
Odległości są spore, a stracić orientację można w pięć minut, dlatego Cricovą (a raczej jej mały wycinek) zwiedza się nie pieszo, a elektryczną kolejką z przewodnikiem. W podziemiach panuje stała temperatura 12-14 stopni C. Do tego wilgotność powietrza dochodząca miejscami do 98 proc. Dla wina (do leżakowania, ale i degustacji) idealnie.
Decyzję o tym, by w dawnych kopalniach 60 km od Kiszyniowa otworzyć jedną z największych na świecie podziemnych piwnic z winem, podjął Józef Stalin, ale otwarcia nie doczekał. W Cricovej warunki do przechowywania są tak dobre, że spotyka się tu cały świat polityki, bez względu na podziały. Swoje półeczki na wino mają pod ziemią Władimir Putin, Angela Merkel, Aleksander Łukaszenka i Donald Tusk.
fot. materiały prasowe
Najcenniejsze butelki wina tworzą narodową winotekę Mołdawii i mają ogromną wartość historyczną (jest wśród nich m.in. ostatnia istniejąca butelka koszernego wina Zachodnia Jerozolima, zrobionego na święto Paschy w 1902 roku). Chyba najwięcej emocji wśród odwiedzających wzbudza kolekcja Hermana Goringa, współtwórcy potęgi Hitlera i nazistowskiej III Rzeszy. Na 20 tys. butelek najlepszych win świata natknęli się radzieccy żołnierze i część z nich wypili. Czasem któraś butelka z kolekcji trafi na rynek, osiągając zawrotne ceny (większość tych win nie nadaje się już do picia, ale to nie ma znaczenia dla kolekcjonerów). Co ciekawe, w Cricovej swoje wina może trzymać każdy - roczny koszt wynosi 1,5 euro za butelkę.
Przechowanie to jedno, w Cricovej równie ważna jest produkcja. W latach 80-tych przedsiębiorstwo wytwarzało 40 mln litrów wina rocznie. Obecnie o połowę mniej - w państwowej, najbardziej prestiżowej winnicy Mołdawii (która jest zarazem najcenniejszym mołdawskim brandem), stawia się dziś nie na ilość, lecz jakość.
Tę jakość widać nie tylko w winach (czerwonych, białych, różowych i musujących, wytwarzanych z czterech szczepów lokalnych, mołdawskich winogron: Feteasca Alba, Feteasca Neagra, Rara Neagra i Viorica), ale także (a może przede wszystkim) w szampanach. Ruskie szampany produkowano już za cara. W Cricovej wytwarza się je według tej samej metody, co w Szampanii, jednak ze względu na obostrzenia związane z nazwą, oficjalnie używa się określenia "wino musujące".
Warto przypatrzeć się precyzyjnemu, wieloetapowemu procesowi produkcji mołdawskich szampanów. Zwłaszcza remiarkom - paniom, które w szóstkę codziennie przekręcają (dokładnie o 45 stopni) 45 tys. (!) butelek przyszłych szampanów (takie przekręcanie robi w środku butelki małe tornado, osad spływa do szyjki, a płyn nabiera klarowności). Wizytę trzeba zakończyć w sklepiku. Najlepsze szampany to brut i extra brut.
Na Cricovej fascynujący świat mołdawskich winnic nie kończy się, lecz zaczyna. By zyskać nieco pełniejszy obraz, najlepiej zajrzeć jeszcze do kilku. My odwiedziliśmy winnice Chateau Varterly, Et Cetera, Purcari i Castel Mimi. W każdej dostaniecie świetne wina, a także różne atrakcje dodatkowe.
Chateau Vartely - słodycz jak w Bordeaux
fot. Paulina Dudek
Produkują rocznie 3,5 mln butelek, choć mogliby 5 mln, ale stawiają przede wszystkim na jakość. W skład kompleksu wchodzi winnica, fabryka wina, restauracje i trzy wille z noclegami (każda w innym mołdawskim stylu). Słowo klucz dla tutejszych win: naturalne. Do tego piękne etykiety.
Warto zaopatrzyć się w wina Taraboste (bardzo arystokratyczne, dostępne w Polsce w cenie ok. 70 zł), Individo (wino z charakterem, o nieprzewidywalnym smaku), 16-procentowe Muscaty (zaskakująco lekkie) i wyjątkowe deserowe wina spod znaku "noble rot" (miodowe w smaku, o kwaśnym finiszu, powstają z winogron, które pod wpływem grzyba kurczą się jak rodzynki, w Bordeaux nazywa się je mianem sauternes).
Tę niedużą winnicę założyli dwaj bracia, Igor i Alex Luchianov. Przez 13 lat pływali na statkach rejsowych, a winiarstwa nauczyli się z książek. W USA podjęli decyzję, że spróbują. Jak na samouków, osiągają spektakularne efekty. Rocznie korkują 150 tys. butelek win wyłącznie z własnych winogron. Mogliby rozszerzać działalność, ale - znów - wybierają jakość. Zależy im na tym, żeby Mołdawia się rozwijała, więc swoich gości odsyłają do zobaczenia też innych winnic, a sąsiadom użyczają linii produkcyjnej.
fot. Andrei Paul-Fotograf,Brasov/materiały prasowe
W Et Ceterze można zatrzymać się na dłużej w jednym z ośmiu pokoi (zawsze jest pełno, więc trzeba rezerwować z wyprzedzeniem), a właścicieli poprosić o rower i ruszyć na wycieczkę między rzędy winogron i brzoskwiniowych drzewek. Trzeba spróbować tutejszych win spumante (bardziej znanych jako prosecco) i tzw. placinty panny młodej (kiedyś mołdawska tradycja nakazywała, by panna młoda przed ślubem zrobiła placintę - mołdawski placek z pszennej mąki z nadzieniem).
materiały prasowe
W Et Ceterze sky is the limit - mają nawet własne lądowisko. Trzyosobowy samolot można wynająć w Kiszyniowie, lot trwa 45 minut, koszt - 100 euro w dwie strony. Zatem jeśli chcecie przylecieć do Et Cetery na kieliszek prosecco, nic nie stoi na przeszkodzie.
To najstarsza winnica Mołdawii, założona w 1827 roku. Ich znakiem rozpoznawczym są róże. Róże dla winogron są niczym papierek lakmusowy - gdyby w winnicy pojawiła się choroba, najpierw zainfekuje róże. 2016 rok zakończyli jako najbardziej nagradzana winnica Europy (ich Ice Wine rocznik 2016 zdobyło tytuł najlepszego lodowego wina świata w każdej kategorii). Wina są tu tak dobre, że podobno dwaj goście z San Francisco, nim tu przyjechali, sprawdzali, w której części Francji leży ta Mołdawia.
55 km od Morza Czarnego panuje wyjątkowy mikroklimat - porastające zbocza winorośle mają 300 słonecznych dni w roku. Winogrona z 255 ha zbiera się tylko ręcznie. Jak ciężka to praca, można się przekonać podczas specjalnie skomponowanej w Purcari wycieczki. W innych winnicach goście tylko zwiedzają i degustują. Tu przed degustacją odwiedzających czeka podróż na pace ciężarówki po pagórkowatej winnicy, ścinanie winogron, deptanie ich bosymi stopami w wielkiej misce i naklejanie etykiet na butelki. Wszystko na czas. Koszt wycieczki z degustacją: 35 euro.
fot. materiały prasowe
W Purcari można zatrzymać się na nocleg w hotelu lub w bungalowie w kształcie beczki i pomieszkać niczym Diogenes.
Ciekawostka: podczas Wystawy Światowej w Paryżu w 1878 roku wino Negru de Purcari zdobyło Złoty Medal, stając się pierwszym mołdawskim winem nagrodzonym w międzynarodowym konkursie.
Jeszcze siedem lat temu o istnieniu zamku Mimi wiedziała zaledwie garstka osób - datowany na 1893 rok pałac Constantina Mimiego, besarabskiego polityka, winiarza i filantropa, był zalanym cementem pustostanem. Znając historię miejsca, aż trudno uwierzyć, jak wielka zaszła tu przemiana: w ciągu kilku lat jedyny winny zamek Mołdawii nie tylko odzyskał swoją świetność (mołdawskie dziedzictwo przetłumaczył na sztukę współczesną znany włoski designer, Arnaldo Tranti), ale wzbogacił się o restaurację, wielofunkcyjną szklaną salę, hotel i jedyne na świecie winne spa. Na wiecznie zielonym dziedzińcu z ogrodami odbywają się imprezy plenerowe, wesela i koncerty. Jest tu basen, letnie tarasy i dużo miejsca na piknik.
Właściciele wciąż inwestują, bo - choć Castel Mimi mógłby być luksusową winiarską rezydencją w dowolnym miejscu zachodniego świata (Castel Mimi uznawany jest za jedno z 15 arcydzieł architektonicznych świata wina) - właśnie tutaj czują się jak w domu, rozumieją mołdawskiego ducha. No i starają się przekonać świat (w tym Polaków), że Mołdawia to nie tylko tanie czerwone wina półsłodkie. Trwająca 70 minut wycieczka (zwiedzanie + degustacja trzech win) kosztuje 300 lei (ok. 70 zł).
Jeśli zawitacie do Castel Mimi, w tutejszej restauracji zamówcie koniecznie deser o nazwie "Baba Negra", czyli "Czarna Baba" - ciasto ze specjalnej patelni (przygotowuje się je przez ok. 6 godzin), z waniliową śmietanką i śliwkowym sosem. Babę Negra jada się w Mołdawii tylko przy specjalnych okazjach, np. na Boże Narodzenie. To jedyne miejsce w całym krajy, gdzie można go spróbować codziennie.
Jest taki dzień w roku (a w zasadzie dwa dni), kiedy wszystkie najlepsze winnice Mołdawii są w jednym miejscu, dosłownie w zasięgu kieliszka. Narodowe Święto Wina w Mołdawii. Podczas wielkiego winnego festynu w pierwszej połowie października na największym placu Kiszyniowa staje ogromna scena, a wokół niej blisko pięćdziesięciu producentów mołdawskiego wina rozstawia swoje stoiska.
Na Święcie Wina najważniejszy jest zestaw startowy: bilet (czyli książeczka z kuponami) upoważniająca do degustacji 21 trunków z wybranych winiarni i jednej wybranej dolewki oraz plastikowy kieliszek z "trzymadełkiem" na szyję. Do tego zniżka 20 proc. na winne zakupy i dwa przejazdy trolejbusem. Cena? Symboliczna - 200 lei za dwa dni (ok. 45 zł). Tak zaopatrzeni możecie ruszać między kramy.
fot. Paulina Dudek
Zabawa jest wspaniała. Przygrywa muzyka (od ludowej po rocka), na scenie tańczą zespoły, łatwo zawiązują się nowe przyjaźnie. Właściwie wszyscy czują się jak jedna wielka rodzina (uwaga - tutaj upijają się tylko zagraniczni turyści). Do tego dookoła rozkłada się wielki targ z lokalnymi wyrobami - od miodów po wełniane skarpetki z wilkiem i zającem, można się nieźle obkupić. I dziesiątki grilli, na których pachną mołdawskie przysmaki.
Przyjazd na Święto Wina trzeba zaplanować wcześniej - na kilka tygodni przed nim nie ma już bezpośrednich biletów lotniczych ani miejsc noclegowych. Warto!
Wina w Mołdawii jest w bród, za to zabytków do zwiedzania praktycznie nie ma. Można za to cieszyć się łagodnym, nieprzekształconym przez człowieka krajobrazem (i całkiem dobrymi drogami).
Jeśli już gdzieś kierują przewodniki, to do Starego Orgiejowa (Orcheiul Vechi), kompleksu męskich monastyrów wykutych w skale. Orchei oznacza twierdzę albo miejsce chronione. Nazwa jest uzasadniona - malowniczą dolinę (w której za czasów ZSRR kręcono sporo westernów ze Słoweńcami - bo najbardziej podobni do Amerykanów) z trzech stron otaczają białe skały, a z czwartej zamyka rzeka Reut, granica parku narodowego. Wokół stepy i nic więcej, aż po horyzont nic nie zatrzymuje wzroku. To kojące.
fot. Paulina Dudek
Mnisi - wyłącznie mężczyźni - żyli i umierali w bestari, skalnych pieczarach, między XIII a XIX wiekiem. W latach 80. XX wieku zaczęli wracać, jako pierwszy przybył fizyk jądrowy. Dziś na miejscu jest siedmiu mnichów, a zobaczyć można zwykle jednego, który gromi spojrzeniem turystów niezachowujących ciszy. Kompleks to, oprócz cel mnichów wydrążonych w ścianie nad skalną przepaścią, też cerkiew prawosławna i klasztor.
Do Orgiejowa przyklejona jest wieś Butuceny (Butuceni). Pewnie łatwo byłoby ją przegapić, gdyby we wsi nie powstał Eco Resort Butuceni, agroturystyka z pomysłem i na wysokim poziomie. Wszystko wymyślił rzutki Mołdawianin, Anatolie Botnaru, który na swojej wizytówce ma dopisane: kurator. Słusznie, bowiem wizyta w Eco Resorcie to nie tyle nocleg i posiłek, co raczej zastrzyk mołdawskiej kultury, tradycji i gościnności.
fot. materiały prasowe
Zamiast stawiać zupełnie niepasujące do okolicy architektoniczne koszmarki, Botnaru postawił na prostotę, lokalność i swojskość. Eco Resort jest żywym mołdawskim skansenem, pełnym pras do wyciskania winogron, wiejskich ozdób, drewnianych kół, kilimów i drzew owocowych. Niewiele różni się od okolicznych domostw ze zdobionymi ogrodzeniami, bije stąd ciepło i gościnność, a czas biegnie inaczej.
fot. Andrei Paul/materiały prasowe
"Malarstwo, kuchnia, opera" - podsumowuje obszary swojego zainteresowania Botnaru. Organizowane są tu malarskie plenery, na których maluje się farbami albo. winem. Miejsce jest bardzo przyjazne rodzinom z dziećmi. Półki spiżarki uginają się pod ciężarem słoików z marynowanymi owocami i warzywami (w Mołdawii marynuje się chyba wszystko, co rodzi ziemia, może poza winogronami), pod nogami plączą się kurki, koty i psy, a starsza pani robi przetwory na oczach turystów, krygując się niczym młoda panienka, że pozowanie do zdjęć to już nie dla niej.
W menu nie ma pizzy ani kurczaka w panierce dla dzieci, na stole lądują za to gorące placinty (tradycyjne mołdawskie placki z różnymi nadzieniami - od kapusty z cebulą, przez ziemniaki i bryndzę, po jabłka i słodką dynię), krojona nitką mamałyga, w czwartki pieczona ryba (czwartek za czasów ZSRR tradycyjnie był dniem rybnym), małe pierożki z serem, gotowana kura ze śmietaną i bryndzą. Wszystko smakuje jak u babci. Można wziąć udział w lekcji gotowania, a po kolacji przejść się po okolicy, pozdrawiając mieszkańców i zaglądając do wiejskich sklepików, gdzie właściciele wciąż mają na ladzie wielkie drewniane liczydła.
fot. Paulina Dudek
Wyjątkowa gratka czeka tych, którzy na przyjazd do Butuceni wybiorą czerwiec. Anatoliemu Botnaru zamarzyło się, że pośrodku pola, pod gołym niebem, zrobi festiwal muzyki klasycznej. I zrobił. Do współpracy wiedeńskiego dyrygenta Friedricha Pfeiffera. Pod jego batutą gra Orkiestra Opery Narodowej z Kiszyniowa. Pierwsza edycja festiwalu odbyła się w 2017 roku i od razu ściągnęła 5 tys. gości. Na snopkach słomy, w naturalnym amfiteatrze, który tworzy dolina, goście słuchali Bacha, Beethovena, Straussa, Wagnera i opery Bizeta "Carmen".
fot. Igor Rotari/materiały prasowe
Kalendarz innych mołdawskich wydarzeń, imprez i festiwali znajdziecie TUTAJ >>
Dziękuję Krajowemu Stowarzyszeniu Turystycznemu Mołdawii ANTRIM za pomoc w realizacji materiału.