Ola Lewandowska: Dla Karola to żaden problem. On po prostu wsiada do busa i jedzie w podróż. Ja natomiast mam trochę inną perspektywę. Wydaje mi się, że to działa na takiej samej zasadzie zarówno w codziennym życiu, jak i w podróży. Trzeba sobie wszystko uporządkować i stosować się do ustalonych reguł. My swoje zasady ustaliliśmy 8 czy 9 lat temu i już przywykliśmy do bycia w podróży, nauczyliśmy się ze sobą przebywać, dotarliśmy się. Nawet nie pamiętam, jak było na początku. Ale dopiero teraz, kiedy od dwóch miesięcy jesteśmy w domu, jest problem. Bo zasady trzeba ustalać na nowo.
Karol Lewandowski: Wydaje mi się, że każda para powinna pojechać w taką dwu- lub trzytygodniową podróż, gdzie mieszka się pod namiotem, bierze zimny prysznic raz na dwa lub trzy dni, kiedy nie wie się, czy w nocy koło namiotu kręcą się niedźwiedzie, kojoty czy jeszcze coś innego. Dopiero w takiej podróży, gdzie dzieją się różne dziwne rzeczy i jest dużo stresujących sytuacji, człowiek pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Często zabieramy ze sobą w podróż obce, nowo poznane osoby. I były sytuacje, gdy po takim wyjeździe powstawały nowe pary, ale też ludzie się rozstawali.
Busem przez świat materiały prasowe
Karol: Ustalenie akurat takiej kwoty to właściwie przypadek. Teraz mamy za sobą już ponad 20 podróży, ale gdy organizowaliśmy nasze pierwsze wyjazdy, to planowanie budżetu wyglądało tak, że odkładaliśmy wszystko, co się dało, do ostatniej chwili i kilka dni przed wyjazdem liczyliśmy pieniądze, dzieliliśmy je przez liczbę dni, liczbę osób i sprawdzaliśmy, ile dziennie nam wyjdzie. Jakoś tak się składało, że przez pierwsze trzy wyprawy za każdym razem wychodziło 8 dolarów. Uznaliśmy, że to nie jest przypadek i może rzeczywiście powinniśmy mieć akurat tyle. I faktycznie, później podczas wyjazdów okazywało się, że to wystarczy i taki budżet już z nami został.
A czy da się z taką kwotą podróżować? Jak widać tak, ale na pewno nie jest to dla każdego. Bo to jest tak jakby w Polsce mieć 8 złotych na dzień. W naszym wypadku się to udaje, bo bardzo dużo oszczędzamy. Podczas dłuższych podróży nie korzystamy z hoteli, tylko przerabiamy busa na dom na kółkach. Zabieramy ze sobą namioty, korzystamy albo z darmowych kempingów, albo śpimy na dziko, mamy ze sobą kuchenkę, sami gotujemy, robimy zapasy jedzenia raz na kilka dni w marketach lub na farmach. Jeżeli korzystamy z atrakcji, to staramy się wybierać te tańsze, ale przez to, że kochamy naturę, a ona zazwyczaj jest darmowa, to też nam się udaje zaoszczędzić.
To też może cię zainteresować: Spędzają pół roku w Polsce, a zimę tam, gdzie ciepło. "Praca od 8 do 16 to byłby wyrok"
Karol: Na przeloty, ubezpieczenie i paliwo mamy zawsze osobny budżet. To jest zależne od kierunku podróży, od tego jak daleko jedziemy itd. Więc to opłacamy sobie najpierw, a potem na codzienne wydatki zostaje 8 dolarów.
Karol: To się bardzo zmieniało, bo na początku było tak, że odkładaliśmy przez cały rok wszystko co mieliśmy i później wyjeżdżaliśmy na dwa miesiące. Przed wyjazdem rzucaliśmy pracę, po powrocie szukaliśmy nowej i znowu przez cały rok odkładaliśmy pieniądze. Przez około 2-3 lata mieliśmy taki okres, kiedy bawiliśmy się w różne współprace z firmami. Chyba nam się wtedy wydawało, że jesteśmy jakimś Rajdem Dakar albo Adamem Małyszem. Auto było całe obklejone, my mieliśmy koszulki z logo firm, każda z nich dorzucała coś od siebie do paliwa czy kosztów wyjazdu i dzięki temu udawało nam się to jakoś ciągnąć i organizować wyprawy do dalszych zakątków świata. Bo kiedy podróżowaliśmy po Europie, studenckie oszczędności nam wystarczały. Ale gdy planowaliśmy wyprawę do Australii, to już niekoniecznie.
Natomiast jakieś 2 lub 3 lata temu zauważyliśmy, że to, co robimy, doszło do takiego poziomu jakości, że jesteśmy w stanie zacząć na tym zarabiać. Byliśmy coraz lepsi w pisaniu, w robieniu zdjęć, filmów, w organizowaniu podróży i niektóre firmy same zaczęły nam proponować różnego rodzaju współprace. Trzy lata temu założyliśmy więc własną firmę i można powiedzieć, że teraz jesteśmy profesjonalnymi podróżnikami i utrzymujemy się z bloga, kanału na YouTubie i po prostu podróży.
Busem przez świat materiały prasowe
Ola: To była taka przełomowa chwila, bo wtedy się zorientowaliśmy, że jesteśmy blogerami. Wcześniej robiliśmy to raczej dla siebie, nie sądziliśmy, że jesteśmy częścią większej całości. Nie jeździliśmy na konferencje, nie mieliśmy znajomych blogerów.
Karol: Nie wiedzieliśmy nawet, że jest coś takiego jak blogosfera.
Ola: I trzy lata temu ktoś nam powiedział, że jest konkurs na Blog Roku i Martyna Wojciechowska będzie wybierała najlepszego bloga w kategorii podróżniczej. Zgłosiliśmy się do konkursu, wygraliśmy go, poznaliśmy wiele osób, które mówiły nam, że robimy fajne i ciekawe rzeczy. Zaczęliśmy więc się z tym zapoznawać, czytać o blogosferze, dowiedzieliśmy się, na jaką skalę to działa i że można też na innych zasadach współpracować z firmami, a nie być tylko słupem reklamowym.
Karol: Wszystko zaczyna się, gdy tylko wrócimy z poprzedniej podróży. Przygotowania trwają tak długo, jak długa jest przerwa pomiędzy naszymi wyjazdami. Na początku szykowaliśmy się do każdej wyprawy 12 miesięcy, bo tyle czasu mieliśmy od podróży do podróży. Teraz ten czas skrócił się do kilku miesięcy.
Przy planowaniu trasy wspomagamy się naszą mapą marzeń, na którą nanosimy przez kilka miesięcy różne punkty. Są to miejsca, o których przeczytamy w książkach czy reportażach, zobaczymy w filmach lub usłyszymy od kogoś. W planowaniu trasy bierze udział cała ekipa, czyli nasza dwójka i ludzie, którzy razem z nami jadą w daną podróż. Na początku, kiedy dodajemy te miejsca, jeszcze nie wiemy, jak dokładnie trasa będzie wyglądać. Dopiero przed samym wyjazdem uważnie przyglądamy się mapie i położeniu punktów. Wtedy tak układamy trasę, aby jak najwięcej z tych zaznaczonych miejsc odwiedzić. Jest to jednak tylko wstępna trasa, bo gdy wyjeżdża się na kilka miesięcy, nie da się dokładnie wszystkiego dzień po dniu zaplanować. Co jakiś czas dokonujemy więc weryfikacji trasy i często sporo się zmienia. Zbaczamy nawet kilkaset kilometrów, aby zobaczyć miejsce, o którym dowiemy się już w trakcie wyjazdu. W Australii, aby dojechać do sierocińca dla kangurów, zboczyliśmy z trasy aż o 1000 kilometrów w jedną stronę. W rezultacie ostateczna trasa rzadko pokrywa się z tym, co było na początku.
Busem przez świat materiały prasowe
Ola: To była nasza pierwsza wyprawa, kiedy wcześniej musieliśmy polecieć na miejsce, aby wszystko przygotować. Chodziło konkretnie o przygotowanie samochodu. Zawsze podróżowaliśmy naszym busem z Polski, ale tym razem z powodów formalnych nie mogliśmy go ze sobą zabrać, a potem tam zostawić na czas naszego powrotu do kraju. Prawo amerykańskie mówi, że samochód na polskich tablicach rejestracyjnych może stać w USA tylko przez 12 miesięcy, a potem musi wrócić i otrzymać stosowny dokument, że faktycznie został z powrotem sprowadzony. A my nie wiedzieliśmy, jak nasza wyprawa przez 3 Ameryki będzie wyglądać i ile będzie trwać. Dlatego pojechaliśmy wcześniej, kupiliśmy busa na miejscu, przygotowaliśmy go. Daliśmy sobie na to 2 tygodnie i udało nam się wyrobić w terminie.
Karol: No tak ledwo, ledwo, bo w rzeczywistości zajęło nam to 3 tygodnie. Myśleliśmy, że ten bus będzie działał tak, jak głosiła przyczepiona na nim tabliczka "run and drive", czyli "odpalaj i jedź". Liczyliśmy, że po prostu okleimy go naszymi barwami, przeprowadzimy kosmetyczne poprawki, przygotujemy wnętrze i będziemy mogli jechać. Na miejscu okazało się, że auto w ogóle nie odpala i w ogóle nie jest "run and drive". Był konieczny remont generalny, mieliśmy problemy z ubezpieczeniem. Ale zawsze podczas podróży coś się musi wydarzyć. Na przykład w Australii w porcie nie chcieli nam wydać auta, a na pustyni odpadło nam koło. Stąd ten poślizg, ale to już nie robi na nas wrażenia.
Karol: Busa szukaliśmy zdalnie, przez internet, będąc jeszcze w Polsce. Zajęło nam to kilka miesięcy. Gdy już zaczęliśmy się orientować, jak to wszystko wygląda, zadzwoniliśmy do naszego znajomego youtubera, który mieszka w Chicago. On z kolei skontaktował się ze swoim znajomym mechanikiem, panem Staszkiem, i okazało się, że pan Staszek tak się wkręcił w naszą podróż, że zaoferował swoją pomoc w kupnie i przygotowaniu samochodu. My chcieliśmy doprowadzić go tylko do takiego podstawowego stanu używalności, żeby mógł jeździć i pokonać zaplanowaną trasę. Ale pan Staszek powiedział, że on musi przygotować auto tak, żeby potem się nie wstydzić, że coś się stało. Sam z siebie dołożył więc jeszcze kilka tysięcy dolarów, tak, dolarów, na przygotowanie. A my nawet nie planowaliśmy takiego budżetu. Mieliśmy szczęście, bo udało nam się znaleźć busa za 600 dolarów, czyli około 2000 zł. To ciekawy zbieg okoliczności, bo za taką samą kwotę kupiliśmy busa w Polsce, więc uznaliśmy, że to nie może być przypadek.
Po przygotowaniach mechanicznych zabraliśmy się za dopracowywanie szczegółów. Zrobiliśmy duży bagażnik dachowy, tył przerobiliśmy na część kuchenną z dwupalnikową kuchenką gazową, która jest zamontowana tak, że po otwarciu drzwi tworzy się nawet swego rodzaju blat. Mamy tam masę garnków, naczyń, dwie skrzynki przypraw, skrzynki z zapasami jedzenia, około 100 litrów wody na dachu, która specjalnym wężem jest połączona z częścią kuchenną, ale sprawdza się to także jako prysznic. Na dachu mamy też zapasowe koło, dodatkowe części np. akumulator, żarówki, kable, bezpieczniki, lewarki, linę do holowania, która już kilka razy się przydała. Mieliśmy ze sobą też generator prądu z napięciem 220 volt na postoju, a także przetwornicę, która działa podczas jazdy. Oczywiście wozimy ze sobą namioty, siekiery, na Alaskę i do Kanady zabraliśmy też spreje na niedźwiedzie, które podchodzą do obozowiska.
Busem przez świat materiały prasowe
Karol: Wiele razy. Na szczęście nie trzeba było używać spreju. Wiedzieliśmy, jak się zachować: żeby raczej nie zabierać do namiotu otwartej paczki boczku, że na noc najlepiej rozpalać ognisko, żeby nie zostawiać blisko obozu resztek po gotowaniu. Każdej nocy słyszeliśmy, że jakieś zwierzęta podchodzą, ale nigdy nas nie zaatakowały. A my też nie wiedzieliśmy jakie, bo kiedy coś dużego sapie pół metra od namiotu, to nie wyskakuje się na zewnątrz, żeby sprawdzić czy to niedźwiedź.
Ola: Poza tym byliśmy w piątkę, a na tablicach informacyjnych na szlakach jest nawet napisane, że nigdy nie zdarzyło się, aby niedźwiedź zaatakował grupę większą niż trzy osoby. Większa grupa odstrasza zwierzęta i nawet nie trzeba bardzo hałasować, głośno rozmawiać czy śpiewać.
To też może cię zainteresować: 16-letnia polarniczka "gasi" autorów seksistowskich komentarzy. Wystarczyło jedno zdjęcie z... kanapką
Ola: Wydaje mi się, że jeżeli ktoś nie ma doświadczenia w podróżowaniu na dziko i wcześniej tego nie robił, to może to być szokujące i niebezpieczne. My mamy doświadczenie w spaniu na dziko, ale mimo to w środku nocy budziły nas różne dźwięki wydawane przez zwierzęta. Nie chcąc się nakręcać, udawaliśmy, że śpimy, ale rano okazywało się, że wszyscy to słyszeli i czuli niepokój. W ogóle nakręcanie się to najgorsze, co można zrobić w takiej sytuacji, bo wtedy dochodzi do paniki. Więc jeśli chce się podróżować po Alasce na dziko i ma się doświadczenie w obcowaniu z dziką przyrodą, to można to zrobić, ale nadal będąc ostrożnym i mając na uwadze zasady obowiązujące w świecie natury.
Karol: Może być tam niebezpiecznie i trzeba mieć tego świadomość, dlatego dobre przygotowanie do takiej wyprawy do podstawa.
Karol: Zdecydowanie. Naszym symbolicznym celem pierwszego etapu i odwiedzenia Alaski było dotarcie do autobusu Alexandra Supertrampa, którego historia została opowiedziana w filmie "Into the wild" (polski tytuł "Wszystko za życie" - przyp. red.). Bardzo nam zależało, żeby tego busa zobaczyć, bo od obejrzenia tego filmu zaczął się cały nasz pomysł na Busem przez świat i nawet nasz samochód nazwaliśmy Supertramp na cześć tego podróżnika. Dojście do autobusu nie jest jednak łatwe, to bardzo wymagający trekking. Samochód położony jest w dziczy niedaleko Parku Narodowego Denali. Żeby tam dotrzeć, w jedną stronę trzeba iść od 3 do 4 dni. W wielu miejscach szlak ginie, jest niewidoczny, pozalewany. Trzeba przekroczyć kilka rzek, idzie się po kolana w bagnach. To nie jest trekking dla każdego, jest wyczerpujący, grasują tam niedźwiedzie i inne dzikie zwierzęta, w nocy trzeba robić warty. Ale największym wyzwaniem jest przekroczenie ostatniej rzeki, Teklaniki. Jest rwąca i zdradliwa, kilka osób zginęło, próbując ją pokonać. Nam początkowo się wydawało, że to będzie łatwe. Że tak po prostu wejdziemy i przejdziemy na drugą stronę.
Ola: Poszliśmy nad tę rzekę na pewniaka. Ja i Karol dotarliśmy tam pierwsi. Stwierdziliśmy, że zaczekamy na resztę już na drugim brzegu, rozpalimy ognisko, będziemy się suszyć i czekać na pozostałych. Jak zobaczyliśmy rzekę, to nie naszła nas żadna refleksja, zero respektu. Ściągamy spodnie, wchodzimy i za chwilę będziemy po drugiej stronie. Ale szybko się okazało, że to tak nie działa. Natura nam pokazała wielki środkowy palec. Bo kiedy brodzisz w lodowatej, polodowcowej wodzie, to za chwilę nie czujesz nóg i nie wiesz, czy podnosisz stopę i robisz krok, czy stoisz w miejscu. Wtedy łatwo stracić równowagę, wpaść do rzeki i zostać porwanym przez nurt. Przejście Teklaniki jest trudne i wielu innym podróżnikom, których spotkaliśmy, też się to nie udało.
Karol: Jest tam nawet na drzewie zawieszony notatnik, do którego wpisują się ludzie, którzy próbowali przekroczyć tę rzekę. Kiedy my tam byliśmy, to ostatnie kilkadziesiąt wpisów zostawiły osoby, którym się ta sztuka nie udała.
Zobacz też: Te miejsca trzeba zobaczyć w 2018 roku. Nie możecie ich pominąć, planując wakacje [WYBÓR REDAKCJI]
Karol: Dobre pytanie (śmiech). Początkowo myśleliśmy, że nie. Nam się ostatecznie udało dotrzeć do tego autobusu, ale w inny sposób, bo helikopterem. Kiedy nim lecieliśmy i zobaczyliśmy, jak ta droga wygląda dalej i że jest jeszcze gorsza i trudniejsza, stwierdziliśmy, że może dobrze się stało. Bo jakbyśmy tam utknęli, to mogłoby się skończyć jak z samym Supertrampem, który przecież zginął właśnie dlatego, że rzeka odcięła mu drogę powrotną. Ale im więcej czasu mija od naszej próby przekroczenia rzeki, tym bardziej się zastanawiamy, żeby kiedyś tam wrócić. I na pewno być lepiej przygotowanym.
Ola: A mnie się wydaje, że chyba nie wrócimy (śmiech). Kiedy wspominamy całą tę przygodę, to nie sam autobus, do którego udało nam się dotrzeć, tylko właśnie ten morderczy trekking. Że tak długo szliśmy, że to było dla nas takie ciężkie i że zostaliśmy tam na kolejne dwie noce i każdego dnia próbowaliśmy przekroczyć tę rzekę w różnych miejscach. Założyliśmy tam nawet wioskę, którą nazwaliśmy wioską Alexandra Supertrampa, a z której teraz korzystają inni podróżnicy. I właśnie to wspominamy najczęściej. Że się wspieraliśmy, próbowaliśmy wspólnie, mieliśmy różne pomysły. Cała ta magia przekraczania rzeki była ważniejsza niż sam cel wędrówki, czyli autobus.
Busem przez świat materiały prasowe
Karol: Takich historii i ludzi jest bardzo dużo, ale człowiekiem, który chyba najbardziej nam zapadł w pamięć, jest pan Waldek, którego spotkaliśmy w kanadyjskich Górach Skalistych. Jechaliśmy drogą Alaska Highway, biegnącą przez Kanadę aż na Alaskę właśnie. To słynna trasa, która lata świetności ma już za sobą, ale kiedyś działało przy niej całe mnóstwo moteli, zajazdów, restauracji i stacji benzynowych. I kiedy zatrzymaliśmy się w okolicy na nocleg nad jeziorem, ktoś z nas sobie przypomniał, że kilometr wcześniej mijaliśmy opuszczony motel. A że lubimy takie opuszczone miejsca, to wybraliśmy się tam wieczorem. Chodziliśmy sobie po tej stacji i motelu, przypominały nam trochę Czarnobyl, w którym byliśmy kilka lat wcześniej, i gdy już mieliśmy wracać, ktoś zauważył dym unoszący się z komina ostatniego budynku. Podeszliśmy i okazało się, że ktoś tam mieszka. Na początku się przestraszyliśmy, bo i w Kanadzie, i w USA jest tak, że ludzie często mają broń i jak się wejdzie na czyjąś posesję, to mogą nawet zastrzelić. Ale coś nas podkusiło i podeszliśmy do tej chatki. Ze środka wyszedł starszy człowiek, na początku rozmawialiśmy po angielsku, ale kiedy powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski, odpowiedział: no to witamy, witamy.
Byliśmy w strasznym szoku. Nie dość, że w takiej dziczy trafiliśmy na człowieka, to jeszcze na Polaka. Okazało się, że pan Waldek mieszka tam od kilku lat. Wcześniej żył w Polsce, potem w Toronto, ale jego emerytura mu nie starczała na życie, a poza tym kocha naturę, więc przeniósł się tam. Wszystko to stało się jeszcze bardziej niesamowite, kiedy powiedział nam, że w Polsce mieszkał w Świdnicy, czyli w mieście, z którego ja pochodzę. A to naprawdę nie jest duża miejscowość (śmiech). Do tego pracował w Świdnickiej Fabryce Urządzeń Przemysłowych, w której pracowali też mój tata i wujkowie, więc mogli się nawet znać. Zapytaliśmy, czy chciałby się wyprowadzić, proponowaliśmy pomoc, ale powiedział, że jest mu tam dobrze i że cieszy się, że spędziliśmy z nim trochę czasu.
Może zainteresuje cię też: Waligóra: Czasem na wyprawie mam ludzi, którzy nie wiedzą, po co przyjechali. Inni już byli, to oni też są
Ola: Zastanawialiśmy się, którędy pojechać przez Stany Zjednoczone na południe. Mieliśmy zaznaczonych dużo miejsc na mapie, ale porozrzucanych po całym kraju i nie wiedzieliśmy, którą drogę obrać, żeby udało się je zobaczyć. Uznaliśmy, że bardzo podobało nam się na Drodze 66, poza tym oboje mieliśmy parę lat temu etap fascynacji Beat Generation, czyli ruchem, którego przedstawiciele rzucali wszystko i jechali w podróż m.in. właśnie Route 66, która kojarzy się z wolnością. Powiedzieliśmy więc sobie: może czas zobaczyć, jak ona naprawdę wygląda. Bo dużo się o niej mówi, ale w zasadzie już praktycznie nie istnieje.
Karol: A my chcemy sprawdzić, czy rzeczywiście tak jest. W 2012 przejechaliśmy może jakąś 1/10 tej drogi gdzieś na zachodzie i wcale nie wyglądała jakby nie istniała. Oczywiście nie jest już taka jak kiedyś, nie stanowi głównej arterii Ameryki, ale dalej funkcjonuje. I dalej istnieją tam małe miejscowości i małe knajpki, choć obecnie mieszkają tam zupełnie inni ludzie niż kiedyś. Ale właśnie to wydaje nam się ciekawe. Żeby przekonać się, jak ona wygląda teraz. Na pewno jednak będziemy odbijali od tej drogi, bo tak jak wspomniała Ola, jest wiele miejsc, które wcale nie leżą przy Route 66. Sama droga ma około 4 tysięcy kilometrów, a my już teraz wiemy, że przejedziemy około 14 tysięcy.
Busem przez świat materiały prasowe
Karol: Bardzo lubimy jeździć z innymi ludźmi i ich poznawać. To jeden z powodów, dla których w ogóle zabieramy ze sobą takie osoby. Przez cały ten czas zdążyło już z nami podróżować ponad 100 osób. Bardzo się cieszymy, że będzie kolejna okazja, aby spotkać się z nowymi ludźmi. Szczególnie, że kiedy jeździmy po Polsce, to raczej sami. Nie mamy wtedy czasu, żeby ogłosić, że szukamy współpasażerów, więc to będzie jakaś odmiana. Bardzo wielu naszych przyjaciół poznaliśmy właśnie podczas takich wspólnych podróży.
Teraz jesteśmy w trakcie przygotowań do Drogi 66 i nadal szukamy ekipy, która pojedzie z nami. Rekrutacja wygląda tak, że trzeba się zgłosić przez internet, ale potem spotykamy się z wybranymi osobami, aby lepiej się poznać. Więc może nawet zdarzy się tak, że ktoś, kto przejedzie się z nami z Katowic do Wrocławia w ramach tej akcji, potem pojedzie z nami na Drogę 66 albo inną naszą wyprawę?
Zobacz też: Zwiedzają świat dzięki swoim fantastycznym zdjęciom. Za jedno dostają nawet 35 tys. zł
W ramach projektu BBC Brit, inspirowanego kultowym programem "Top Gear", Ola i Karol z Busem Przez Świat w najbliższy piątek, 16 marca, zabiorą dwójkę pasażerów na przejazd swoim wysłużonym VW. A już w niedzielę kolejny odcinek 25. sezonu Top Gear w BBC Brit.
W ramach akcji promującej program chętnych czeka jeszcze przejazd z Pascalem Brodnickim oraz Kubą Przygońskim. Więcej informacji na stronie BBC Polska.