Miś Paddington piórem Michaela Bonda zabiera nas na wycieczki po Londynie. Przytacza ciekawostki, i jak na tego misia przystało, posila się na każdym kroku i w uroczy sposób analizuje rzeczywistość. Wszystkie poniższe cytaty pochodzą od Misia, Paddingtonowy jest także wybór polecanych miejsc.
Mój przyjaciel, pan Gruber, powiedział mi kiedyś, że dawno temu większość dzielnic Londynu (i wielu innych stolic świata) była zupełnie oddzielnymi wioskami. W 1773 roku naliczono aż czterdzieści sześć takich miejscowości, a jedna z nich nazywała się Paddington. W miarę upływu lat wsie bogaciły się i rozrastały, aż wreszcie stopiły się w jedną potężną całość.
Jego zdaniem mieszkańcy tych wsi byli ogromnie przywiązani do swoich zwyczajów i za nic w świecie nie chcieli ich zmieniać, choć na pewno nie było to proste - a my powinniśmy być im wdzięczni, bo to między innymi dzięki temu Londyn jest dzisiaj takim różnorodnym miastem.
Odkąd zamieszkałem w Anglii, pan Gruber regularnie zabiera mnie na wycieczki i sam mogłem się przekonać, co ma na myśli. Na przykład mieszkańcy Fitzrovii są zupełnie inni niż ci ze Stoke Newington, a jedni i drudzy całkiem się różnią od tych z Elephant and Castle na drugim brzegu Tamizy, gdzie nigdy w życiu nie widziałem żadnego zamku, nie mówiąc już o słoniu, choć przecież Elephant and Castle oznacza właśnie Słoń i Zamek.
Polecane przez Paddingotna londyńskie atrakcji znajdziecie w przewodniku Michaela Browna "Londyn z Paddingtonem". Książkę wydał Znak.
Nigdy nie sądziłem, że ja też doczekam się pomnika! Stoi na marmurowym postumencie w miejscu, które nazywa się Lawn, czyli Trawnik. Nie ma tam co prawda ani źdźbła trawy, ale za to latem ludzie przysiadają się do mnie, żeby zajadać kanapki w oczekiwaniu na pociąg.
Obecnie stacja Paddington to cel podróży pociągów ekspresowych z zachodniej Anglii i Walii, ale można tu także wsiąść do szybkiej kolejki jadącej na lotnisko Heathrow. Każdego dnia dociera tutaj nawet osiemdziesiąt tysięcy pasażerów, w tym piętnaście tysięcy podróżnych z całego świata, którzy przylatują na Heathrow albo wyruszają stamtąd w różne dalekie miejsca. To wyjaśnia, czemu zawsze jest tutaj tak tłoczno.
Na Portobello Road znajduje się jeden z największych targów ulicznych na świecie, długi na ponad półtora kilometra. Funkcjonuje od 1870 roku. Im niżej zejdziecie (bo droga opada tam w dół), tym więcej zobaczycie sklepów z antykami, które w końcu zaczną zajmować obie strony ulicy.
Można w nich kupić nie tylko meble i srebrne naczynia, ale też masę różnych innych rzeczy, na przykład stare maszyny do pisania, zegary, pocztówki, instrumenty muzyczne, kołatki czy kłódki - lista jest nieograniczona. Po jakimś czasie antyki ustępują miejsca kramom owocowo-warzywnym, a jeszcze dalej zaczyna się targ odzieżowy, na którym sprzedaje się dosłownie wszystko - od ubrań z lat dwudziestych po najnowsze dzieła początkujących projektantów mody.
Gdy będziecie w tej okolicy, rozglądajcie się za piekarnią. To może być właśnie ta, w której zawsze kupuję bułki. Przy słonecznej pogodzie często jemy z panem Gruberem drugie śniadanie na leżakach przed jego sklepem. Możemy to jednak robić tylko od poniedziałku do piątku, bo w weekendy cała Portobello Road jest zamknięta dla ruchu samochodowego i wszędzie rozkładają się setki dodatkowych stoisk. Chodniki są wtedy pełne turystów i artystów dających uliczne występy.
Choć nazwa Marylebone brzmi tak wyrafinowanie, to właśnie tam mieści się knajpka z rybą z frytkami, którą pan Gruber nazywa "drugą najlepszą w Londynie". Nazywa się Seashell of Lisson Grove, czyli Muszla z Lisson Grove, i znajduje się zaledwie parę kroków od dworca. Wieczorami parkuje tu mnóstwo taksówek, a zdaniem pana Grubera to zawsze jest dobry znak.
Pewnego sobotniego poranka pan Gruber opowiedział mi o Marylebone, które dawno temu też było osobną wsią, bliźniaczą siostrą wioski Paddington. W Marylebone również mieści się stacja kolejowa, ale ponieważ była ona jedną z ostatnich wybudowanych w Londynie, początkowo miała tylko dwa perony, a pociągi stamtąd nie jeździły w żadne ciekawe miejsca. Potem ją co prawda rozbudowano, ale nadal nadawała się głównie do grania innych dworców w filmach, jeśli ekipy nie otrzymały zezwolenia na pracę w miejscu, o które im chodziło.
Stacja Marylebone udawała na przykład stację Paddington w filmie "The Beatles" oraz w "Teczce Ipcress" z Michaelem Caine'em, a także w ekranizacji powieści Agathy Christie "4.50 z Paddington". Później podszywała się też pod stację Waterloo na potrzeby nowej wersji serialu o Reginaldzie Perrinie dla BBC.
Od 1872 roku panuje zasada, że każda osoba wyposażona w skrzynkę, na której da się stanąć, może w tym miejscu przemawiać na dowolnie wybrany temat i nie spotkają jej za to żadne prawne konsekwencje.
Kiedy odwiedziłem Hyde Park razem z panem Gruberem, mój przyjaciel był ciekaw, jaki temat bym wybrał, gdybym akurat miał ze sobą skrzynkę. - Bardzo dobrze, że pan o to pyta - odpowiedziałem bez wahania. - Obecnie wszystko zawija się w folię. Żaden producent nawet przez moment nie pomyśli, ile kłopotów to sprawia niedźwiedziom. Na przykład w zeszłym tygodniu kupiłem kartkę urodzinową dla cioci Lucy i minął cały poranek, zanim wreszcie udało mi się ją otworzyć. Musiałem pożyczyć narzędzia od pana Browna i w efekcie na kartce
został napis SZYSTKIEGO NAJLEPSZEG. Przynajmniej zapłaciłem nieco mniej za znaczek. A swoją drogą wysyłanie listów do Peru robi się coraz droższe. Trzeba koniecznie coś z tym zrobić... Wtedy wszyscy dookoła zaczęli mi bić brawo, a jeden pan powiedział nawet, że powinienem zostać premierem.
- Restauracja, do której idziemy, znajduje się przy Trafalgar Square, na najwyższym piętrze budynku - wyjaśnił pan Gruber. - Możemy za jednym zamachem złapać kilka srok za ogon: napełnić brzuchy, zaplanować dalsze zwiedzanie i jeszcze przy tym odpocząć. Na pewno miał rację, jeśli chodzi o to pierwsze. Nigdy w życiu nie jadłem tak dobrego puddingu kokosowego z sosem waniliowym i lodami malinowymi, podanego z ciepłym, aromatycznym kakao.
Pan Gruber zamówił półmisek serów z pieczywem owocowo-orzechowym. Siedząc przy stole, spoglądaliśmy na dachy Londynu i planowaliśmy kolejną wycieczkę. - To rzeczywiście piękny widok - zgodziła się kelnerka, wskazując kilka najciekawszych miejsc, które mogliśmy dostrzec przez szybę: Big Bena, London Eye, Ogórka (wieżowiec Gherkin).
Dawno temu Knightsbridge, podobnie jak pobliskie Chelsea, było tylko małą wioską poza obrzeżem Londynu - siedliskiem rabusiów czyhających na podróżujących na zachód kupców.
Dzisiaj to jedna z najdroższych dzielnic w mieście. Ceny nieruchomości są tu astronomiczne, a w okolicy znajduje się wiele słynnych budynków, do których należy Harrods.
Harrods z całą pewnością działa zgodnie ze swoim dumnym mottem. Zaglądają tu ludzie rozmaitych profesji, przyjeżdżający z całego świata. W niektóre dni można naliczyć nawet trzysta tysięcy gości. Nie wszyscy przychodzą tu na zakupy. Niektórzy chcą tylko pooglądać wystawione towary, zwłaszcza w dziale spożywczym - a o to właśnie chodziło pierwszemu właścicielowi sklepu, Charlesowi Henry'emu Harrodowi. Nie mógłbym wyjść z Harrodsa z pustymi rękami, więc pan Gruber kupił mi pączka z kremem. Był pyszny jak wszystkie drugie śniadania z całego tygodnia naraz.
Okazało się, że pan Gruber też jeszcze nigdy tu nie był, więc nareszcie wspólnie odkrywaliśmy nowe miejsce, co sprawiło, że poczułem się bardzo uroczyście. Camden to jeden z najbardziej kosmopolitycznych zakątków Londynu.
Rozejrzałem się więc dookoła i spostrzegłem, że rzeczywiście otaczają nas stoiska z potrawami pochodzącymi z najprzeróżniejszych stron świata: z Turcji, Maroka, Tajlandii, Wietnamu, Brazylii... Pan Gruber był chyba równie oszołomiony jak ja. Im dalej się zapuszczaliśmy, tym bardziej targ przypominał mi pełną skarbów jaskinię Aladyna. Do tego z kroku na krok robiło się coraz głośniej! Trzymałem mocno kapelusz, na wypadek gdyby ktoś postanowił mi go podebrać i umieścić wśród towarów na swoim stoisku. Pan Gruber najwyraźniej pomyślał to samo o swoim portfelu - choć jego raczej nikt nie próbowałby wystawić na sprzedaż.
- Jakie to szczęście, że wybraliśmy się tu w ciągu tygodnia, panie Brown - wydyszał. - Podobno w niedziele zagląda tu ponad sto tysięcy ludzi!
Byłem już kiedyś na London Eye (Londyńskim Oku), i to nawet całkiem niedawno. Któregoś dnia niespodziewanie odnalazł się mój zaginiony wujek Pastuzo i zaprosił całą rodzinę Brownów, pana Grubera i mnie na przejażdżkę diabelskim młynem. To doświadczenie było trochę jak piękny i ulotny sen. Zanim zdążyłem się obejrzeć, już się skończyło.
Potem dowiedziałem się, że w rzeczywistości diabelski młyn porusza się niewiele szybciej od przeciętnego żółwia - pełen obrót trwa około trzydziestu minut. Kiedy nasza gondola znalazła się na samej górze, przyjrzałem się widokowi. Z wysokości stu trzydziestu metrów Londyn wydał mi się naprawdę ogromny. Gdziekolwiek się obrócić, budynki ciągnęły się aż po horyzont. A przecież za nimi mogły być kolejne wsie, które niebawem zleją się z miastem!
Łódź Jason, którą wybraliśmy na rejs rozwija maksymalną prędkość niecałych sześciu i pół kilometra na godzinę, więc płynie się tak spokojnie, że aż trudno uwierzyć, że nadal jest się w Londynie. (Choć jak się nad tym zastanowić, i tak poruszaliśmy się szybciej niż auta, które widziałem wcześniej w korkach na Piccadilly!).
Tamiza to w ogóle niezwykłe miejsce i zawsze jest na niej coś do zobaczenia, ale podróż kanałem jest wyjątkowa również dlatego, że przez większość czasu mija się różne miejsca od zaplecza - przez co można je obejrzeć z zupełnie nowej perspektywy. Nawet ludzie wydają się jacyś bardziej przyjaźni. Machali do nas, kiedy ich mijaliśmy - co w Londynie prawie nigdy się nie zdarza. W pewnym momencie przepłynęliśmy obok tylnej części londyńskiego zoo. Udało nam się wypatrzyć kilka guźców i egzotyczne ptaki w ptaszarni po drugiej stronie.
Resztę polecanych przez Paddingotna londyńskich atrakcji znajdziecie w przewodniku Michaela Browna "Londyn z Paddingtonem". Książkę wydał Znak.