USA Kanion Antylopy
Każdemu, kto uparłby się ogłosić Kanion Antylopy ósmym cudem świata, przybiję piątkę. Może i wielkością nie dorównuje Wielkiemu Kanionowi, bo jest wąską, sporo krótszą rozpadliną w skałach, ale mógłby śmiało konkurować z nim o tytuł najbardziej spektakularnego zjawiska przyrody w Stanach. Mieszkańcy Arizony mają to szczęście, że oba niesamowite kaniony leżą na terenie ich stanu, w odległości nie większej niż 170 mil od siebie. Antylopa znajduje się bliżej granicy z Utah w rezerwacie Indian Nawho, którzy nie gorzej niż biali Amerykanie u siebie, rozwinęli tu biznes turystyczny: za opłatą więc dowiozą cię do kanionu, opowiedzą o nim, zafundują ci jakąś anegdotkę i odwiozą cię z powrotem na parking.
Malowniczą szczelinę w piaskowcach, którą fotografowie z całego świata entuzjastycznie biorą na celownik swoich aparatów fotograficznych, przez miliony lat poszerzały urwiste rzeki powstające z silnych opadów deszczu. Do tej pory sporadycznie występują tutaj tzw. powodzie błyskawiczne - po obfitej ulewie, która mogła mieć miejsce nawet kilka kilometrów dalej, wysoka fala gwałtowanie wpada do kanionu i w ekspresowym tempie napełnia go wodą. Z tego powodu czas pobytu w tym miejscu został ograniczony maksymalnie do dwóch godzin.
Woda wydrążyła w skałach korytarze, którymi dziś przechadzają się turyści i wyżłobiła w nich dziwaczne formy w odcieniach brązu i czerwieni. Kiedy w południe spływają na nie wąskie strużki wkradającego się przez szczeliny światła, wyglądają po prostu bajecznie! Szczypta fantazji wystarczy, by z układających się na ścianach cieni wyobrazić sobie orły, niedźwiedzie, serca i inne twory. Pewnie i tak pokaże je wam indiański przewodnik. To znaczy najpierw je wam pokaże, potem chwyci wasz aparat, ustawi w nim co trzeba i pstryknie zdjęcie - naprawdę dobre zdjęcie, dodam, bo w tych warunkach wykonać ładną wyraźną fotografię jest bardzo trudno. Owszem, Antylopa jest fotogeniczna, ale na pewno nie należy do łatwych "modelek". By uchwycić grę świateł w środku lepiej zabrać ze sobą statyw, w przeciwnym razie efekt będzie nieostry. Surfując po ustawieniach parametrów aparatu można skorzystać z rad przewodnika albo umówić sobie specjalne spotkanie z profesjonalnym fotografem. Szybkie instrukcje powinny wystarczyć, by z wycieczki wrócić z kilkoma świetnymi, samodzielnie wykonanymi zdjęciami. A teraz użyjcie swojej wyobraźni: czy na zdjęciu poniżej rozpoznajecie kształt niedźwiedzia?
USA Kanion Antylopy / fot. Agnieszka Jakubowska
USA Mesa Verde
Jeżeli myślicie, że w Gizie człowiek wspiął się na szczyt swoich technicznych umiejętności, koniecznie wybierzcie się na południowy zachód Kolorado, gdzie w naturalnie ukształtowanych jaskiniach płaskowyżu Mesa Verde starożytni Indianie założyli skalne miasta. Anasazi, bo o nich tutaj mowa, w urwistych ścianach Mesa Verde (po polsku Zielony Stół) zbudowali przynajmniej 600 osiedli z kivami, czyli miejscami przeznaczonymi do rytuałów i modlitw (obecnie znajdują się pod ochroną UNESCO). Nie wszystkie można dzisiaj zwiedzać, ale do kilku zapierających dech w piersi budowli takich, jak Pałac na Klifie i Długi Dom, da się wejść z przewodnikiem. Najwięcej frajdy daje zwiedzanie Domu Na Balkonie, gdzie chyba każdy poczuje się jak w wehikule czasu, przeciskając się między ruinami indiańskich domów.
Najpierw jednak na ten Balkon trzeba się wspiąć... Po wysokiej na przynajmniej 10 metrów i niemal piono ustawionej drabinie. Każdy kto "nie odpadnie" w początkowym etapie wspinaczki - drugi trzeba zaliczyć na końcu, aby się stąd wydostać - może liczyć na więcej atrakcji na górze. Weźcie głęboki wdech i wciągnijcie brzuchy: czołgania wąskimi korytarzami tutaj się po prostu nie uniknie, bo przewodnik, jak ujmujący by nie był, nikomu nie odpuści. Także osoby z większą tuszą powinny śmiało zakasać rękawy i zacisnąć pasa, bo przeczołgiwanie się tunelami to jedyny sposób, by przedostać się dalej i każdy, komu taka opcja nie odpowiada, musi zawrócić, a znowu to oznacza zejście po drabinie, od której zaczyna się wycieczka. Nie wiem, co gorsze?
Dom na Balkonie to prawdziwa rewelacja turystyczna w Mesa Verde. Jego zwiedzanie gwarantuje świetną zabawę w przyjaznej atmosferze, ale gromadzi też największy tłum, którego w całym parku i tak nie da się uniknąć. Sami przecież przebyliśmy kilka tysięcy kilometrów, żeby się tutaj znaleźć.
Chiny Wutai Shan
Za górami, za lasami - i nie w tym przesady - leży Wutai Shan, jedna z czterech świętych gór w chińskiej odmianie buddyzmu. W naszym języku nazywa się ją Górą Pięciu Tarasów. Aby dostać się do niej z Pekinu trzeba udać się na południe w kierunku Xian'u. Cierpliwości, trasa wiedzie krętymi drogami w prowincji Shanxi, gdzie na zakrętach, siedząc w autokarze wątłej kondycji, naprawdę można wstrzymać oddech. Czego jednak nie zniesie backpacker hołdujący zasadzie: "W górach jest wszystko, co kocham"? A Wutai Shan można pokochać od pierwszego wejrzenia.
Góra wznosi się na wysokości ponad 3 tys. m n.p.m. Jest lesista i porośnięta wysokimi trawami, pośród których łatwo samemu wytyczyć sobie ścieżkę w poszukiwaniu idealnego punktu widokowego. Buddyści w Chinach wierzą, że Wutai Shan jest siedzibą jednego z najważniejszych w tej religii bodhisattwów - Bodhisattwy Mądrości lepiej znanego jako Mandziuśri. Poświęcone mu stupy i pagody znajdują się przede wszystkim u podnóża masywu, ale nie tylko: wybierając się na wycieczkę do klasztorów, które ulokowały się wysoko na grzbiecie góry, nie powinien zdziwić Was widok wyłaniających się znienacka kapliczek czy innych miejsc kultu. W położonych w dolinie, a więc łatwiej dostępnych świątyniach, rosną szanse na spotkanie jakichś zabłąkanych turystów z Europy, ale tak naprawdę jest ich tutaj niewielu.
Aby jednak poczuć mistyczną atmosferę Wutai Shan trzeba skupić uwagę na mniejszych, bardziej kameralnych świątyniach, często usytuowanych wyżej, dokąd prowadzą wysokie na kilkaset stopni schody. Podczas wycieczki po Wutai Shan warto odrobinę zboczyć z głównej trasy, którą regularnie uczęszczają hordy azjatyckich wycieczek. Zwłaszcza wieczorami pozwólcie sobie zgubić drogę wśród zapadających w sen świątyń i klasztorów. W taki sposób dawno po 17.00 ciekawski nos zaprowadził nas do klasztoru Pusho, gdzie przypadkowo napotkana mniszka Bhiksuni pokazała nam miejsca niedostępne dla osób z zewnątrz. W Wutai Shan miej oczy i uszy otwarte, najpiękniejsze rzeczy przytrafiają się tu niespodziewanie.
Chiny Wutai Shan / fot. AJ
Włochy Neapol
Nazywam go "Miastem Wiszących Gaci", bo niemal nad każdą węższą ulicą suszą się ciuchy, z których skapują na przechodniów krople wody. Nawet najbardziej zapyziałe zaułki pachną proszkiem do prania, który miesza się z zapachem pizzy, co jeszcze bardziej podkreśla kontrastowy charakter tego miasta: bezpośrednio nad Zatoką Neapolitańską jest bardzo eleganckie, drogie, nawet pod koniec października zatłoczone, ale dopiero w gąszczu małych ulic z plątającymi się pod nogami skuterami staje się brudne, gwarne, po prostu swojskie, czyli takie, jakie uwielbiam. Neapol żyje szybko, w tłoku, centrum jest ciasne i pokręcone, a pełną piersią da się odetchnąć dopiero nad wodą. Ale i tak wolę krzyżówki zwariowanych neapolitańskich ulic z opuszczonymi kościołami, Hindusami, którzy próbują wcisnąć mi jakiś bubel za jedno euro, i najlepszymi pizzeriami w mieście. Jedna z nich, L'Antica Pizzeria da Michele przy Via Cesare Sersale, działa od 1870 roku i serwuje pizzę, po którą ustawiają się kolejki na zewnątrz lokalu. Jest wyborna: cienka, olbrzymia, tonąca w serze i oliwie, choć z dwóch dostępnych opcji można sobie wybrać marinarę, czyli margherittę bez mozzarelli. Nigdy jeszcze nie jadłam nie tylko TAKIEJ pizzy, chyba w ogóle nie jadłam czegoś TAK PYSZNEGO. Koszt - wyśmienity: 5 euro za pizzę o średnicy, nie przesadzam, 40 cm.
Pompeje? Też ładne.
Włochy Neapol - najlepsza włoska pizza / fot. AJ
Ukraina Gorgany
Gorgany leżą po ukraińskiej stronie karpackiego półksiężyca i mają opinię najdzikszych europejskich gór. Nie wiem, czy rzeczywiście są dziksze niż wszystkie Alpy razem wzięte (słoweńskie, francuskie, niemieckie, Liechtensteinu, szwajcarskie, włoskie i austriackie), ale są na pewno najbardziej zaniedbane: miejscami tak wycięte i zdewastowane, że tylko zapach żywicy leżących w przepaści sosen przypomina, że to nie pożar strawił tutejszy las, tylko człowiek. Zamiast tabliczek informacyjnych z rozpiską szlaków mijałam trupy spycharek rdzewiejących w morzu błota, na którym leżą utytłane dywany z sosen. Z dawnych polskich schronisk, których razem z czarnohorskimi przed wojną na Ukrainie było około pięćdziesięciu, nie pozostało ani jedno (obecnie nie ma nawet ukraińskich), a po wycinkach regularnie znikają oznakowania szlaków. Dlatego Gorgany stały się atrakcyjne dla polskich backpackerów z Bieszczadów, którym zrobiło się za tłoczno pod Tarnicą. Poszukiwania ruin polskich schronisk sprzed II wojny światowej są częstą praktyką wśród nich, niestety, nierzadko nie przynoszącą rezultatów. Nawet duże budynki zapadły się, a jeżeli tak się nie stało, zostały zlikwidowane przez Niemców lub zniszczone przez pożary, poza tym nowo wytyczone szlaki omijają miejsca, gdzie się znajdowały.
Litwa Neringa
Mierzeja Kurońska przypomina długi, wąski, piaszczysty wał. Oddziela Zalew Kuroński od Bałtyku i Rosję od Litwy, a granica między obu państwami biegnie gdzieś w połowie półwyspu. Aby jednak ją przekroczyć i zobaczyć rosyjską część mierzei, trzeba mieć wizę. Muszą się o nią ubiegać sami Litwini, którzy zawsze mają do wyboru prostszy sposób, by na nią popatrzeć - wspiąć się na wydmę Parnidis, najbardziej znaną, a przez to, sami wiecie - letnią porą masowo zadeptywaną przez turystów. Łatwo ją rozpoznać, bo na górze stoi kolosalna wskazówka zegara słonecznego. Z wysokości 52 metrów można objąć wzrokiem Morze Bałtyckie, Zalew Kuroński i ciągnący się między nimi aż do granicy Litwy i Obwodu Kaliningradzkiego pasm wydm. To największe ruchome wydmy w Europie, prawdziwy skarb przyrody, którego fragment decyzją Stalina został podarowany także Litwie.
Częściowo zalesione noszą też nazwę Sahary Litwy. Powstały tu jakieś 5 tys. lat temu, kiedy ówcześni mieszkańcy wykarczowali las - wiatr niósł ziarnko po ziarnku tak daleko, że piasek zasypał część rybackich wiosek.
Litwa. Park Narodowy Mierzei Kurońskiej/fot. AJ
Neringa nie jest miejscem dla turystów, którzy wyobrażenie o idealnych wakacjach wiążą z Hurghadą. Nie ma apartamentowców ani morza z bajecznymi rafami koralowymi. Jest zimny Bałtyk, zdarza się wietrzna pogoda. Ale w słoneczne dni jest tu naprawdę pięknie. Wzdłuż Zalewu Kurońskiego prowadzą ścieżki rowerowe, a same wioski otaczają pachnące lasy iglaste, doskonałe na spacery. Z Nidy można przespacerować się w kierunku wydm, a nawet stanąć u podnóża piaszczystych olbrzymów albo wspiąć się na taras widokowy na wysokość ich złocistych grzbietów. Wolę oglądać je z lądu, choć od strony morza prezentują się nie mniej zjawiskowo. Szczególnie, kiedy po chwili nieuwagi odległość statku od nich się z mniejsza, a z wody wyłania się gigantyczna ściana piasku.
Czechy Morawy
Zwane bramą Moraw Południowych Brno, gdzie skończyło się moje zauroczenie Pragą, jest kapitalnym miastem. Pod względem liczby mieszkańców przypomina Szczecin (ok. 400 tysięcy osób), łatwo się po nim poruszać komunikacją miejską, w samym centrum można dobrze i w miarę tanio jak na duże i popularne miasto zjeść (soczysty kurczak z morawską kapustą i knedlikami kosztuje niecałe 30 zł, piwo 0,5 l - ok. 6 zł), a jeżeli chodzi o architekturę Praga ma mu czego pozazdrościć. Szczególnie w ścisłym centrum, które tworzy ciąg przeplatających się zabytkowych i nowoczesnych kamienic tworzących razem trochę dziwną, ale konieczną całość. Zobaczcie sobie obowiązkowo Katedrę św. Piotra i Pawła, która dominuje wielkością nad innymi budynkami, a ze względu na swoje położenie na wzgórzu - góruje nad całym miastem. Jest piękna - strzelista i monumentalna, choć często bywa zamknięta. Dookoła niej krążą brukowane, wąskie ulice, którymi można spacerować bez końca, może co najwyżej z przystankiem w jednej z tutejszych restauracji, odkrywając zabytkowe centrum Brna, gdzie koncentruje się imprezowe życie miasta.
VnGrijl CC BY / Flickr.com
Jeszcze piękniej prezentuje się Mikulov na Palavie zwanej czeską krainą wina, którą zjechałam rowerem. Pijący wino w ogródku restauracyjnym Polacy porównali miasteczko z Kazimierzem nad Wisłą, ale mnie prędzej skojarzyło się z winiarskimi mieścinami nad Balatonem. Wycieczka trasą o długości ok. 50 kilometrów wystarczy, jeżeli chce się zobaczyć tylko największe atrakcje tej części Moraw Południowych: liznąć atmosfery wiosek winiarskich, dosięgnąć wzrokiem ruiny zamków i zobaczyć z zewnątrz potężny kompleks pałacowy Liechtensteinów w Lednicach i Valticach. To opcja skrócona - kilkugodzinna.
USA Pine Ridge
Mało osób, które nie interesują się północnoamerykańskimi Indianami, wie, że mają oni swoje własne państwo: Republikę Lakocką. Leży ono w Pine Ridge, dawnym obozie jenieckim nr 334 i najbiedniejszym rezerwacie USA, w południowej Dakocie niedaleko Parku Narodowego Badlands. Odwiedziłam go dwukrotnie, a o życiu mieszkających w nim Lakotów napisałam nawet grubą pracę magisterską, z której wyłoniła się bardzo smutna statystyka: alkoholizm (mimo prohibicji Indianie kupują alkohol w sąsiedniej Nebrasce), pięcio-, ośmiokrotnie większe żniwo zbierają takie choroby, jak cukrzyca i gruźlica, umieralność w wieku ok. 50 lat porównywalna z Rwandą i Somalią, wysoka śmiertelność niemowląt, w rezerwacie rządzą gangi. Życie w samym sercu USA wydaje się przerażająco trudne i mimo że obok przejeżdżają autokary z turystami zmierzającymi do Badlands, jest smutne. A ponieważ jest smutne, osoby z zewnątrz omijają je - i tak w kółko. Tym, którzy się odważą wjechać do Pine Ride, szczególnie polecam wycieczkę do Wounded Knee, gdzie w 1890 roku rozegrała się ostatnia bitwa Indian z Amerykanami. Na wzgórzu mieści się cmentarz, a przy wejściu stoi blaszana budka z łapaczami snów i lokalnymi wyrobami. Na te ostatnie lepiej uważać, nawet w rezerwacie Indianie sprzedają turystom indiańską chińszczyznę.
Bułgaria Smolan
Po dwóch godzinach jazdy autokarem z Płowidwu na południe znajdziecie się w samym sercu dzikich Rodopów. Smolan, bo o tym miejscu tutaj mowa, to urokliwe, liczące nie więcej niż 30 tys. mieszkańców miasteczko, które rozsiadło się u podnóża i na zboczach Masywu Rodopskiego. Do Sofii jest stąd około 250 kilometrów, do greckiego Ksanti po drugiej stronie gór tylko 120 km.
Kiedy przyjeżdżam do Smolan w piątym tygodniu podróży po Bułgarii, jest lato - sierpień. O tej porze można sobie zrobić tutaj bazę wypadową w góry, po których prowadzi przynajmniej kilka ścieżek trekkingowych. Ale szczególnie polecam je Wam o tej porze: wraz z pobliskim Pamporovo za chwilę zamieni się w narciarski kurort, miejscami do złudzenia przypominający jedną z typowych miejscowości w austriackich Alpach. W styczniu temperatura na południu Bułgarii spada maksymalnie do 5 stopni Celsjusza poniżej zera. W tej części kraju znajdują się najbardziej słoneczne ośrodki narciarskie gwarantujące do 120 pięknych dni na stoku - sezon trwa od grudnia nawet do kwietnia. Ośrodek w miejscowości Pamporovo, która w tym sezonie zainwestowała 5 milionów euro w rozwój infrastruktury, ma do zaoferowania narciarzom przeważnie średnie i trudne trasy, w sumie ponad 20 kilometrów doskonale naśnieżonych dróg.
Bułgaria Pamporovo / shutterstock